Miasto o najpiękniejszych nocach i dniach. Opowieść o Kaliszu

Do Kalisza pojechaliśmy bez mapy. Często tak podróżujemy, co wywołuje drobne zdenerwowanie mojej żony, ilekroć stoimy na skrzyżowaniu w jakimś obcym mieście, nie wiedząc w którą stronę skręcić. Zdenerwowanie to drobne, a i chwilowe, gdyż ostatecznie jakoś zawsze trafiamy do celu. Zresztą tym razem nie mieliśmy specjalnie wytyczonego celu. Ot, zobaczyć Kalisz. A że miasto to nie tak znowu małe, zobaczyć chcieliśmy przede wszystkim jego serce, a więc starówkę, historyczne mosty na Prośnie, wiekowy park i kilka innych miejsc w tej samej okolicy. Kierowaliśmy się zatem do centrum, co w miastach obrosłych nieregularnymi peerelowskimi osiedlami, które do góry nogami wywróciły kształtowaną przez wieki urbanistykę – nie jest wcale takie łatwe. Są, prawda, jakieś drogowskazy oznajmiające „centrum”, lecz nigdy do końca nie wiadomo, o jakie centrum im chodzi i czy przypadkiem nie o centrum handlowe – co innego w miasteczkach włoskich, z ich bezcennymi strzałkami „centro storico”.

Jechaliśmy więc za znakami, a może i bez znaków. Fakt, że niebawem otworzył się przed nami duży plac, skądś jakby znany. Bardziej zadrzewiony, mniej regularny, ale był to przecież Plac św. Józefa sportretowany na tylu rycinach i zdjęciach starego Kalisza. Byliśmy na miejscu. Trochę kręcenia się po uliczkach, to bliżej rynku, to znów dalej, żeby znaleźć miejsce parkingowe, koniecznie w cieniu – bo dzień zapowiadał się ciepły, czerwcowy.

***

Przystanęliśmy przy dwupasmowej, jednokierunkowej ulicy; po jednej stronie zielony skwer, prawie park, po drugiej rząd okazałych kamienic. W jednej z nich, na balkonie pierwszego piętra siedziała bardzo stara pani, otoczona kwiatami, pnączami, przeróżną zielenią, patrzyła na nas pustym szarym wzrokiem; kilka godzin później, gdy szykowaliśmy się do odjazdu na tym samym miejscu siedział bardzo stary pan – reszta scenerii pozostała bez zmian. Była to ulica Babina, nazwana tak – jeśli wierzyć książkom – od mieszczącego się gdzieś tu w pobliżu, w początkach XIX wieku przytułku dla bezdomnych, szczególnej żebraczek, zwanych babami lub babinami właśnie. A może raczej zawdzięczająca swą nazwę – jeśli wierzyć wyobraźni – tej starszej pani z balkonu, która na pewno siedziała tu zawsze, nawet gdy nie zbudowano jej balkonu, ani tych wszystkich kamienic wokół, nawet gdy nie było jeszcze parku i ulicy, tylko jakieś mokradła epoki wielkich puszcz.

Przy ulicy Babinej, kilkaset metrów od naszego parkingu uczyła się onegdaj na pensji Heleny Semadeniowej – Maria Dąbrowska.

Bez mapy trafiliśmy więc w to samo miejsce, które w 1901 roku witało przybyłą z nieodległego Russowa, naówczas młodą ambitną dziewczynę, później jedną z najważniejszych polskich pisarek. Trudno mówić tu o przypadku; po prostu musieliśmy znaleźć się na Babinej. Wszak żadna opowieść o Kaliszu nie może obyć się bez Dąbrowskiej. Niech więc i ta – pomyślałem wtedy, a może już wcześniej – toczy się pod jej, oby wyrozumiałym, okiem.

***

Pensja Semadeniowej była żeńską szkołą czteroklasową. Mieściła się w dwupiętrowej kamienicy przy ul. Babinej 2, która stoi do dzisiaj, przysłonięta nieco zabudową znajdującą się bliżej ulicy. Wśród tej zabudowy widnieje też stary drewniany dom ukryty w wielkim zagajniku z drzew i krzewów, jakby wyjęty z powieści Marqueza i wpleciony tu, w tkankę śródmieścia. Maria Dąbrowska (a wtedy jeszcze Szumska) przebywała na pensji od 1901 do 1904. Szkoła ta stanowiła pierwowzór, zresztą wiernie i ze szczegółami przeniesionej do powieści, pensji z Nocy i dni, do której rodzice posyłają Agnisię Niechcicównę. O właścicielce pensji czytamy tam:

Pani Wenordenowa unikała wobec dziewcząt przymusu i starała się zostawić im jak najwięcej swobody osobistej, przestrzegając jedynie kilku norm postępowania, zgodnych z poczuciem etycznym.

Lecz jednocześnie: „władało nią parę namiętnych przeświadczeń, które chętnie wdrażałyby drugim nie tak liberalnymi środkami”. Mowa tu o przeświadczeniach religijnych. Przełożona, podobnie jak prawdziwa pani Semadeniowa, była bowiem protestantką, do tego córką znanego pastora parafii ewangelickiej. A wśród uczennic pensji były katoliczki, protestantki, prawosławne i żydówki. Ciekawy to i niejedyny w powieści Dąbrowskiej przyczynek do funkcjonowania wielowyznaniowej wspólnoty mieszkańców Kalisza.

***

Czasami zastanawiam się, jak wyglądałyby tego rodzaju polskie miasteczka, gdyby nie czasy zaborów. To one bowiem wprowadziły do Polski elementy zachodniej nowoczesności. Mam tu na myśli na przykład migracje Niemców, która dotyczyła oczywiście przede wszystkim zaboru pruskiego, ale także, w niewiele mniejszym stopniu, ziem pozostających pod zwierzchnością rosyjską. Warto dodać, że Kalisz znajdował się najpierw w zaborze pruskim, a po upadku Księstwa Warszawskiego wszedł w skład ziem kontrolowanych przez Rosję. Niedaleko miasta, w Szczypiornie przebiegała zresztą granica zaborów.

Do Kalisza znaczna grupa przybyszów znad Szprewy, jak ich tu nazywano, dotarła po raz pierwszy na przełomie XVIII i XIX, po drugim zaborze, gdy miasto znalazło się w granicach Prus Południowych. Wtedy to ich liczba wzrosła z 200 do ponad 2500. Przyjeżdżali rzemieślnicy, przedsiębiorcy, fabrykanci a także – z racji zmian politycznych – wojskowi i urzędnicy. Wielu z nich opuściło Kalisz w 1806, gdy powstało Księstwo Warszawskie. Kolejna fala niemieckiej imigracji przypadła na lata 1815-1830. Znaczna część owej drugiej imigracji została w mieście na długie dziesięciolecia, jeśli nie na zawsze.

W 1817 przyjechał do Kalisza Benjamin Repphan. Wkrótce wynajął od miasta dawny młyn na Prośnie i przerobił go na folusz, zresztą bez zgody władz. Przebudował też dawne pomieszczenia klasztorne sióstr bernardynek. W adaptowanych budynkach rozpoczął produkcję sukna i niebawem stał się najpotężniejszym kaliskim przemysłowcem. Fabryka pozostawała w rękach Repphanów przez trzy pokolenia, przez 93 lata. Zakład ten – podobnie jak kilka innych, mniejszych – oznaczał dla miasta skok rozwojowy, wkroczenie w inną, kapitalistyczną rzeczywistość. Przyczynił się do powstania licznego zamożnego mieszczaństwa, zapewnił pracę napływającym ze wsi chłopom. Ale przyniósł także ciemne strony nowoczesności. Korespondenci warszawskich gazet alarmowali o strasznych warunkach pracy w fabryce Repphana:

Wejdźmy do sortowni. Wejdźmy, ale nie na długo, bo powietrze zabójcze tamuje oddech i wprawia w pewien rodzaj odurzenia. Sala niska tak, że średniego wzrostu człowiek ręką sufitu dostanie, a w sali na próżno upatrujesz jakiejkolwiek wentylacji. Widzisz tylko kilkanaście wybladłych postaci kobiet i tyleż 12- 10-, a nawet 8-letnich dzieciaków; to są robotnicy fabryczni. Szkielety te ludzkie patrzą szklanymi oczyma, jakby wzywały ratunku.

Sprawa musiała być dość głośna, bo pisano o niej niejednokrotnie. Rzecz podjął między innymi Bolesław Prus, który w jednej z „Kronik Tygodniowych” (z 1875 roku) pisał swoim ironicznym felietonowym stylem:

o tym, że pan Repphan jest najznakomitszym filantropem w Kaliszu, dowie się świat dziś dopiero […] Otóż zapobiegając złemu, w miarę sił pan Repphan w salach swego zakładu pod kierunkiem kobiet zgromadza dziatki od 8 do 12 lat na godzin 14, tj. cały czas nieobecności ich rodziców. Nie dość na tym, pan Repphan nie poprzestaje na prostej gościnności, ale posuwa się krok dalej i niewinnym dziatkom jak również dozorującym je kobietom, ofiarowuje od 15 do 17 i pół kopiejek dziennie, aby miały z czego wyżyć biedactwa!

Repphanowi zarzucano także, że na dobrze płatne stanowiska majstrów zatrudnia jedynie swoich rodaków ściąganych z Prus, a polskim robotnikom każe pracować za głodowe stawki. Symbolicznym dowodem lekceważenia miejsca, które przyniosło mu fortunę, miał być fakt, że Repphan (chodziło chyba o syna protoplasty) spędził w Polsce pięćdziesiąt lat, a języka się nie nauczył, ba – jego główny dyrektor, zarządzający fabryką przez lat dziesięć, też nie znał słowa po polsku. Słowem, nie była to rodzina, która przynosiłaby chlubę niemieckiej imigracji do Kalisza. Znamienny jest też może fakt, że po sprzedaży fabryki, w 1910 roku, Emil Rephhan osiadł na stałe w Berlinie.

Nieuczciwie byłoby jednak oceniać kaliską społeczność niemiecką przez pryzmat tej jednej rodziny fabrykanckiej. Edward Polanowski, autor arcyciekawej gawędy o dawnym Kaliszu, pisał:

Stosunek Niemców do polskości był dwojaki: jedni przez całe życie pozostawali w swoi kręgu narodowościowym, niejako programowo stronili od języka polskiego, inni asymilowali się dość szybko, wchodzili w związki rodzinne z Polakami, stawali się nawet polskimi patriotami.

Przykłady tych ostatnich można mnożyć. Gustaw Fibiger III – spadkobierca założonej przez jego dziadka fabryki fortepianów, uczestnik wojny obronnej 1939 roku, jeniec obozów, po 1948 dyrektor znacjonalizowanej Calisii. Oswald Hindemith – wydawca „Kaliszanina” i „Gazety Kaliskiej”. Robert Pusch – założyciel straży pożarnej i znany społecznik.

Również pani Wenordenowa jest koniec końców doskonałym nauczycielem, miłośnikiem literatury i – co chyba najważniejsze – dobrym człowiekiem: „Do szkoły pani Wenordenowej niemało uczennic chodziło za połowę wpisu, a nie brakło i takich, co się uczyły za darmo. Niektóre z nich same o tym nie wiedziały, bo pani Wenordenowa trzymała tę swoją szczodrość w głębokiej tajemnicy, do której zobowiązywała nawet rodziców”.

Czym zatem byłby Kalisz bez owej XIX-wiecznej niemieckiej imigracji? Czy poszedłby jakąś inną drogą rozwoju, nie mając ekonomicznej presji ze strony kapitalistów znad Szprewy? Czy stałby się – on i wiele innych miast – ucieleśnieniem jakiejś trzeciej drogi, która stawia na wielość inicjatyw gospodarczych, a nie na ich skalę; która widzi jednostkowość pracy i jej związek z człowiekiem, zamiast masowości i automatyzacji? Jest to bardzo piękna wizja, ale chyba mało prawdopodobna, bo systemy słabe, choć szlachetne z zasady ustępują miejsca – tak przynajmniej uczy nas historia – systemom opartym na konkretnej sile (sile militarnej, sile politycznej, sile kapitału). Byłaby się pewnie i do Kalisza wcisnęła ta nowoczesność, tak czy owak, nawet gdyby nie zabory, nawet gdyby nie napływ „nowoczesnych” Niemców.

***

Historia tamtej imigracji odsłania przed nami jeszcze jeden ciekawy wymiar migracji w ogóle. Chodzi mi o nastawienie gospodarzy do ich przybyszów. Dużo się dziś mówi o tym, że przyjeżdżający do naszego kraju powinni się asymilować i przystosować do zasad tu obowiązujących. Jest to słuszne tylko w części, tzn. w tym sensie, że przyjezdni nie mogą atakować tych naszych zasad, niszczyć ich siłą. Lecz żadne przyjmowanie emigrantów nie ma sensu w momencie, gdy my jako gospodarze nie będziemy gotowi na to, że goście, których przyjmujemy, również mogą nas zmienić. Tak jak w szczerej przyjacielskiej rozmowie, która niesie ze sobą ryzyko zmiany, jaka może się w rozmawiających dokonać. Bo każde kulturowe spotkanie jest w jakimś stopniu bachtinowskim dialogiem. A XIX-wieczny Kalisz jest dobrym przykładem tego, jak dużo można zyskać wchodząc w ów dialog.

***

Tak, zyskać. Nie tylko w wymiarze ekonomicznym i materialnym, choć i tu postęp był niewątpliwy. W 1875 roku Adam Chodyński – prawnik, historyk, literat, pierwszy redaktor naczelny „Kaliszanina” – pisał tak:

Kalisz w r. 1852 nie był Kaliszem czasów dzisiejszych. Bruki złe, rynsztoki ciasne, konserwowały kałuże błota i nieczystości, zarażające powietrze, do czego pomagały miazmaty wychodzące z podwórz, chlewów i obór, w których trzodę i bydło w środku nawet miasta trzymano. Służba sanitarna – żadna, policyjna – niedostateczna, niedbała i nie chcąca się narażać panom obywatelom. Stosy błota zgarnianego lada jako, leżały po całych tygodniach […] Nędza, prawie żadne oświetlenie z olejowych latarń. […] wszystko to [tzn. ulice i zaułki] niemal zapchane było lichymi, drewnianymi domkami o starodawnych wstawkach i przystawkach, chatami, lepiankami, budami i budkami […]

Materialna przemiana się więc w tej dobie dokonała, nie o nią jednak przede wszystkim chodzi. Ciekawszy wydaje się towarzyszący jej intelektualny i kulturalny rozwój Kalisza.

Owszem, miał Kalisz i w tym wymiarze świetną przeszłość. Uczył się w tutejszym kolegium jezuickim jeden z największych poetów barokowych, Samuel ze Skrzypny Twardowski. Rektorem tegoż kolegium był pisarz religijny Kasper Drużbicki. Niecałe dwa wieki później karierę teatralną zaczynał w Kaliszu Wojciech Bogusławski, który:

w 1800 roku, wracając latem z Poznania […] przybył do Kalisza i tu za pozwoleniem Nepomucena Sokolnickiego, dzierżawcy majątku po Kanonikach Szpitalnych de Saxia (zwanych też Duchniakami od kaliskiego kościoła św. Ducha), za potwierdzeniem układu przez magistrat i ówczesną kamerę pruską w ciągu dwóch tygodni na przestrzeni 51 łokci kwadratowych wybudował teatr drewniany, a raczej szopę. W niej to właśnie po raz pierwszy 2 sierpnia tegoż roku odegrana została komedia Ton wielkiego świata.

Ale było to zaledwie preludium do kulturalnego rozwoju miasta, które nastąpiło w drugiej połowie XIX wieku. A stało się to w dużej mierze dzięki powstałym wtenczas instytucjom.

***

W 1845 roku utworzono w Kaliszu Wyższą Szkołę Realną. Mieściła się ona w gmachach dzisiejszego Liceum im. Adama Asnyka. Nie była to pierwsza, ani ostatnia szkoła kaliska tamtej doby. Od 1830 roku działała bowiem w tym samym miejscu Szkoła Wydziałowa, z którą związani byli m. in. bracia Bonawentura i Wincenty Niemojowscy, sławni „Kaliszanie”, jedni z prekursorów powstania listopadowego. Później w 1833 roku przemianowano ją na Obwodową Szkołę Filologiczną. Z niej dopiero wyłoniła się owa Wyższa Szkoła Realna, która poza wykształceniem ogólnym celowała w specjalizacji chemiczno-technologicznej. Uczono więc tam łaciny, polskiego i kaligrafii obok mechaniki ogólnej, mineralogii czy technologii chemiczno-mechanicznej. Ścisły profil szkoły nie przeszkodził, żeby stała się ona kuźnią przyszłych luminarzy życia społecznego. Było to, mam wrażenie, zjawisko trochę podobne do fenomenu nieco młodszej Szkoły Głównej w Warszawie, która wydała właściwie wszystkich największych polskich pozytywistów: Świętochowskiego, Prusa, Sienkiewicza, Glogera, światowej sławy językoznawcę Baudouina de Courtenay czy polonistę Antoniego Bema (który z kolei później uczył Stefana Żeromskiego). Tak samo Wyższa Szkoła Realna może pochwalić się wychowankami, którzy nadawali ton kaliskiemu życiu kulturalnemu i gospodarczemu przez długie dziesięciolecia. Znajdowali się wśród nich: Stefan Giller – później słynny polonista (brat Agatona, dowódcy „Czerwonych” w powstaniu styczniowym); trzech braci Chodyńskich (dwóch zostało później wybitnymi teologami); zastępy znanych prawników i lekarzy; w końcu sam – Adam Asnyk.

***

Historia jego rodziny jest zresztą ciekawym przykładem splecenia się wymiaru materialnego i duchowego. Adam Asnyk urodził się w 1838 roku. Ojciec jego, Kazimierz, był porucznikiem wojsk polskich w armii księcia Konstantego, za akces do powstania listopadowego zesłanym na Sybir. Gdy wrócił, za namową przyjaciela, Adama Helbicha, osiedlił się w Kaliszu. Zabrał się zaraz za różne przedsięwzięcia handlowe. Prowadził księgarnię i wypożyczalnię książek przy Placu św. Józefa. Miał skład z żelazem. Handlował suknem. Posiadał hotel. Powiadano również, że udziela pożyczek na procent. „Sprzedając sukno zachwalał, że jest mocne jak żelazo, sprzedając stal dowodził, że gnie się jak sukno”. Dzięki temu jednak dzieciństwo Adama upływało w dostatku, a rodzice roztaczali przed nim duże, jak na owe czasy, możliwości przyszłej kariery. Ojciec, po żołniersku i kupiecku surowy, „w wolnych chwilach – wspomni później Asnyk – uczył mnie musztry i zaprawiał do rygoru wojskowego. Swoją marsową powierzchownością i przybraną surowością, pod którą kryła się wielka dobroć, imponował mojej dziecięcej wyobraźni”. Matka, bardziej pobłażliwa, płaciła mu trzy groszowe honorarium za każdą ułożoną rymowankę. I jak tu w takich okolicznościach nie zostać poetą?

W 1849 roku Adam rozpoczyna naukę w trzeciej klasie Wyższej Szkoły Realnej. Dostaje granatowy mundurek, zapinany na dwa rzędy posrebrzanych guzików, z wysokim amarantowym kołnierzem. Warto wspomnieć, że nauka w szkole była płatna – 4 ruble w młodszych klasach, 8 w starszych (za semestr? za rok?). Ulubionym nauczycielem Adama jest, nie trudno zgadnąć, polonista Sylwester Kinicki, któremu młody poeta ofiaruje taki oto wierszyk z okazji imienin:

Ty, co się w miejsce ojca nami opiekujesz,
młodociane serca do dobroci kierujesz,
Co zasiewasz je wiarą jak ziarnem pole,
Wypleniasz złe nałogi jak szkodliwe kąkole,
Kształcisz umysł nauką, szczepisz wiadomości,
Obudzasz wszystkie władze, co były uśpione.
Przyjm, w dowód mojej nigdy nie zgasłej wdzięczności,
Życzenie proste, serca popędem wiedzione.

Wraz z zakończeniem szkoły w 1853 roku otrzymuje Asnyk patent uprawniający do studiów wyższych. Jednak nie od razu z niego korzysta.

Byłem jeszcze za młody – napisze później – żeby udać się na uniwersytet, jak to było moim marzeniem, pozostałem chwilowo w domu, ucząc się łaciny, francuskiego, niemieckiego i angielskiego, jak również botaniki i chemii, do których miałem zamiłowanie. Prócz tego aplikowałem w sądzie pokoju dla obeznania się trochę z prawem”

Po tej planowej przerwie od nauki – modnej zresztą i dzisiaj w Wielkiej Brytanii, gdzie nazywają ją gap year – w roku 1856 idzie Asnyk na studia. Najpierw do Instytutu Agronomicznego w Marymoncie, a następnie przerzuca się na warszawską Akademię Medyczno-Chirurgiczną. Mieszka w Warszawie, po upadku powstania przez jakiś czas za granicą, później we Lwowie i Krakowie. Ale do Kalisza wraca często myślą i słowem, jak w liście pisanym po latach do Stenafa Gillera:

Cieszę się jak dziecko otrzymanymi widokami Kalisza i podziwiam, żeście instynktem serca wiedzeni, odnaleźli właśnie to, co mnie najwyższą rozkosz sprawić mogło. Bóg wam zapłaci za ciepło serc waszych, którem mnie ogrzeliście. Ściskam Cię najserdeczniej, a razem z Tobą wszystkich, wszystkich. Wasz zawsze duchem syn i brat. Adam Asnyk

***

Dzieciństwo w Kaliszu spędziła też Maria Konopnicka. Wraz z rodziną mieszkała przy Placu Kilińskiego (w tzw. Pałacu Puchalskich), naprzeciwko fabryki Repphana.

Mieszkali nie we frontowej części, lecz w jednopiętrowej oficynie, od strony dzisiejszej ulicy 3 maja, na miejscu której znajdowały się wtedy ogrody. Było to bardzo piękne położenie, korzystne dla dzieci, ale daleko było do wspaniałości mieszkań frontowej części domu. Jak duże mieszkanie zajmowali Wasiłowscy, nie wiadomo, podobno mieściło się ono na piętrze, gdzie przeważnie były mieszkania trzypokojowe.

Musiał to być dom rodzinny dalece oryginalny, szczególnie po śmierci matki młodej Marii, Scholastyki z Turskich, gdy sześcioro dzieci przeszło pod wyłączną opiekę ojca.

Atmosfera naszego dziecięctwa – napisze później Konopnicka – była bardzo różna od tej, w jakiej dzieci żyją zwykle. Ojciec mój był mistyk, ogromnie religijny, samotnik, oddany pracy i dzieciom. Prawie mizantrop, wychowywał nas zgoła bez kobiecego wpływu, czytując nam książkę O naśladowaniu Chrystusa, którą tak samo jak i wiele ewangelii i przypowieści biblijnych umiałam w pierwszym niemal dziecięctwie na pamięć. Poetów naszych poznałam też z ust ojca i z naszych wieczornych z nim rozmów i czytań. Naprzód Karpińskiego, potem Mickiewicza, Słowackiego i Krasińskiego znacznie później i na własną rękę. Czytając poezję ojciec mój bywał do łez wzruszony, a my najczęściej płakaliśmy wszyscy widząc łzy ojca. Tak, pamiętam, poznałam Wallenroda. Może to reminiscencja dziecięctwa, że dotychczas nie mogę bez dreszczu i bladości słuchać głośnego czytania poezji. Dom nasz sierocy był prawie zakonnym domem, nie przyjmowano w nim i nie oddawano żadnych wizyt, nie prowadzono żadnych wesołych światowych rozmów, a spacery, na które nas ojciec prowadził miały za cel zwykły cmentarz.

W 1862 roku Maria poślubia Jarosława Konopnickiego, wkrótce przeprowadzili się razem do Bronowa, majątku należącego do męża, skąd przenieśli się kilka lat później – chyba ze względu na pogarszający się stan majątkowy rodziny – do dzierżawionego Gusina. Konopnicka nie może znieść życia rodzinnego. W 1877 rozstaje się z mężem i wyprowadza z dziećmi do Warszawy.

W Kaliszu spędziła zaledwie dwanaście lat, niedługo jak na blisko siedemdziesięcioletnie życie. Ale to właśnie o Kaliszu napisała wiersz Memu miastu. Tu też miał miejsce jej poetycki debiut, w 1870 roku.

Bardzo ciekawa jest ta więź, która Asnyka, Konopnicką – i wielu innych – łączy z miastem położonym nad Prosną, mimo ich wyprowadzki i oddalenia. Ta więź coś bardzo ważnego mówi o samym Kaliszu. Wypadnie nam do tego jeszcze wrócić.

***

Tymczasem jednak, jeszcze o absolwentach Szkoły Realnej. Albowiem nie wszyscy z nich, jak Asnyk, opuścili Kalisz. Wielu pozostało i tu zdecydowało się inwestować swoją wiedzę, swój życiowy zapał, z tym miejscem związało swoje życie. Takim przykładem jest wspomniany już Adam Chodyński. Pracował on jako prawnik, w samym Kaliszu i w niedalekich miejscowościach (Warcie, Uniejowie). Lecz – jak to często bywa – to nie jego zawód a pasje (zresztą, mam wrażenie, w XIX wieku rzeczy te znacznie bardziej niż dziś zlewały się ze sobą, z ważnym oczywiście wyjątkiem tłumów robotników) zapewniły mu miejsce w lokalnej historii. Był bowiem Chodyński badaczem Kalisza, jego historii i geografii. Wydał kilka publikacji z tej dziedziny (np. Dawne ustawy miasta Kalisza). Wydał też – co ciekawe – Zarys dziejów literatury polskiej od czasów najdawniejszych do ostatnich. Publikował własne poezje. Był w końcu także jednym z inicjatorów, a następnie redaktorem naczelnym „Kaliszanina”.

***

Pismo to wydawane jest od 1870 roku. Publikuje rzeczy najrozmaitsze, od wiadomości ze świata, przez aktualności lokalne i szkice historyczne, po utwory literackie (Asnyka, Konopnickiej, Kraszewskiego, Zapolskiej). Ukazuje się dwa razy w tygodniu.

Do powstania „Kaliszanina” walnie przyczynił się wicegubernator kaliski, sympatyzujący z Polakami, Paweł Rybnikow. W bieżące tworzenie gazety zaangażowani byli – poza Chodyńskim – także Jan Tański, Teodor Esse (absolwent Szkoły Głównej w Warszawie), Julian Miłkowski i Kazimierz Witkowski. Ten ostatni był od 1875 roku także właścicielem pisma. Za druk odpowiadał zakład Karola Hindemitha, dzięki któremu „Kaliszanin” mógł regularnie wychodzić, mimo czasowych trudności finansowych. Hindemith – kontynuator znakomitej tradycji kaliskiego drukarstwa, którego ma swe początki w drukarni jezuickiej i pierwszej publikacji pt. Katechism Rzymski z 1603 roku – przez dziesięciolecia prowadził drukarnię przy ulicy Mariańskiej. Redaktor Witkowski tak pisał po jego śmierci:

Chociaż obcy narodowością i wyznaniem, zespolił się tak ściśle ze społeczeństwem, wśród którego osiadł, iż czynami całego życia dowiódł, że uważał je za swoje własne i synów w tym duchu wychował.

W 1893 roku „Kaliszanin” przemianował się na „Gazetę Kaliską” i pod tą nazwą wychodził aż do wybuchu drugiej wojny (od 1898 jako dziennik). W późniejszych latach redaktorował mu Józef Radwan, prawnik i prezes Kaliskiego Towarzystwa Wioślarskiego. Do „Gazety Kaliskiej” pisywała Emilia Bohowiczowa, pierwowzór Stefanii Holszańskiej z Nocy i dni. W końcu debiutowała tu również sama Dąbrowska, jeszcze jako Maria Szumska, trzema artykułami recenzującymi Wystawę Powszechną w Brukseli.

Redakcja gazety mieściła się w kamienicy przy Al. Wolności 3. Do dziś na froncie pomalowanej na ostry niebieski kolor kamienicy widnieje napis „Gazeta Kaliska”. Aleja Wolności, a kiedyś Aleja Józefiny – była to spacerowa arteria Kalisza, to tu przechadzało się najlepsze towarzystwo w niedzielne popołudnia. Słychać było turkot dorożek, widać było białe parasolki pań nad głowami przechodniów, ludzie witali się ze sobą ukłonami (może tak, jak w relacji Zbigniewa Herberta z pewnego włoskiego miasteczka, gdzie widział wieczorną passegiatę, ukłony i powitania: „Professore!”, „Dottore” itd.). Tej Alei już nie ma nigdzie poza naszą wyobraźnią. Lecz przyznać trzeba, że i dzisiejsza Al. Wolności zachowała przecież elementy uroku dawnej promenady, choć zubożone przez nieregularne miejsca parkingowe, ruch samochodowy, który spycha pieszych na margines.

Szliśmy tamtędy w pełnym słońcu i przyjemnie było przejść na drugą stronę ulicy, schować się w cieniu całkiem licznych drzew, popatrzeć na bogate miejskie kamienice, zadbane, ale i żywe. Po kilkunastu minutach ukazał się nam, idącym od Kamiennego Mostu w stronę parku, budynek Teatru im. Wojciecha Bogusławskiego. Nie przypomina już owej „drewnianej budy” z 1800 roku. Klasycystyczny, biały, międzywojenny budynek stoi pięknie położony na brzegu Prosny i, mimo swych tympanonów, kolumn – jest jakoś swojsko przyjemny, dostosowany skalą do tego miasta, prowincjonalny w najlepszym tego słowa znaczeniu.

***

Naprzeciw teatru, po drugiej stronie ulicy stoi nieco zaniedbany budynek Banku Gospodarstwa Krajowego. Przypomina trochę, choć jest źle utrzymany i chyba nieużytkowany od kilku lat, zabudowania przy Placu Bankowym w Warszawie. Widocznie budynki banków wszędzie muszą być do siebie podobne. Ale ten gmach nie został wzniesiony jako siedziba banku. Zbudowało (czy też przebudowało) go Towarzystwo Cyklistów, kolejna instytucja, której nie może zabraknąć na historyczno-społecznej mapie Kalisza.

Rowery, zwane naówczas welocypedami pojawiły się w Kaliszu (jak zapewne w większości polskich miast nadążających w tamtych czasach za modą) w latach 80. XIX wieku. Wielkim ich propagatorem – takim ówczesnym „oficerem rowerowym” – był Władysław Ehm, amator i kolekcjoner wszelkich nowości technicznych.

Rozrywka, którą początkowo uważano za skrajnie niebezpieczną, szybko zyskiwała kolejnych adeptów. Pojawili się nawet adepci niemal wyczynowi:

Jeden z nich przebył trasę z Konina przez Kościelec i Turek do Kalisza na trójkołowcu w ciągu 5 godzin, co dawało przeciętną 16 wiorst na godzinę. Na bicyklu pokonywał w ciągu niespełna 2 dni odległość z Wrocławia przez Ostrów, Kalisz do Konina.

Konie ciągnące pojazdy bały się nowych użytkowników dróg, wznoszono nawet apele: „iżby po żadnych drogach publicznych nie jeżdżono welocypedami, których dziwaczna wraz z jeźdźcem postać i bieg szybki łatwo mogą przestraszyć konie do takiego niezwykłe widoku, co łatwo może stać się przyczyną wypadków nieszczęśliwych”.

W 1892 powołano do życia Towarzystwo Cyklistów w Kaliszu. Razem z wspomnianą „bankową” siedzibą posiadało ono, zorganizowany chyba wokół budynku, tor wyścigowy. Urządzano na nim zawody sportowe, w której udział brały kluby sportowe z Warszawy i Łodzi. Organizowano też wycieczki do Winiar, Noskowa, Opatówka, Błaszek, Sieradza i Wielunia. W dziesiątą rocznicę utworzenia Towarzystwo mogło pochwalić się liczbą 60 członków.

***

Znających tę historię nie może dziwić fakt – którego stają się świadkiem, a nieraz niemal uczestnikiem – nagromadzenia rowerzystów we współczesnym kaliskim parku. Pieszy sunący tamtejszymi ścieżkami, oglądający się na wiekowe dęby, marzący o dawnych czasach albo wakacjach – musi mieć się na baczności, nigdy nie wiadomo, kiedy zza pleców wyskoczy mu pędzący rower, aż chciałoby się powtórzyć wezwanie: „iżby po żadnych drogach publicznych nie jeżdżono welocypedami”. Jest to zresztą zapewne pochodna tego szaleństwa rowerowego, które nawiedza ostatnio całą Polskę. W Kaliszu jednak szaleństwo to ma przynajmniej silne uzasadnienie historyczne.

Warto dodać, że wbrew swojej specjalistycznej nazwie Towarzystwo Cyklistów nie ograniczało się do rowerów. „Cykliści prowadzili bowiem ożywioną działalność kulturalną, posiadali zasobną bibliotekę, prenumerowali liczne pisma, przez pewien czas nadawali ton życiu kulturalnemu i towarzyskiemu miasta”. Organizowano tam też słynne wieczorki i bale. Było ponoć w dobrym tonie bywać u Cyklistów. Z drugiej strony angażowali się też w działalność konspiracyjną i walnie przyczynili się do kaliskich strajków 1905 roku.

***

Od tych gorących wydarzeń ulicznych, wskutek których taka na przykład Maria Szumska musiała w 1906 roku opuścić szkołę i przenieść się do Warszawy – niech nam wolno będzie przenieść się na chwilę do chłodniejszego parku. Bo też i Park Kaliski należy do najpiękniejszych polskich parków położonych w centrum miasta.

Był to jeden więcej argument, by udać się tam po naszym krótkim spacerze uliczkami Starego Miasta, gdzie na ulicy Śródmiejskiej spotkaliśmy się z uroczystą procesją Bożego Ciała. Idąc Aleją Wolności, doszedłszy do teatru, przekroczyliśmy wąską kładką rozpiętą nad Prosną – i wnet znikł cały gwar miasta (chociaż gwar świąteczny, inny od gwaru dnia codziennego). Na placu zabaw kilkoro dorosłych z dziećmi w bardzo wakacyjnych, plażowych wręcz strojach. Jedna rodzina z psem, inna z papużką( z obróżką na nodze, która przechodziła w coś na kształt łańcuszkowej smyczy),siedzącą u ojca na ramieniu, Ukrainka z małą córeczką. Dwóch mężczyzn rozmawiało o tym, jak to robią świetne interesy, kupując po sto płyt, każda dziesięć złotych, „same hity Pet Shop Boys itd.”, i sprzedając drożej na sztuki – żyłka handlowa widać w Kaliszu nie zanikła. Atmosfera ogólnego rozprężenia, świątecznego niepośpiechu i nieporządku.

Nie tak bywało w kaliskim parku dawniejszymi czasy. W okresie pruskim, w 1798, gdy park założono na bazie dawnych jezuickich ogrodów i pastwisk miejskich – panował tu na pewno germański Ordnung. Wraz z wschodnim zaborcą przyszedł porządek nieco inny. Żalono się, że „studenci, rekruci i inni psotnicy robią wciąż szkody, furmani tną drzewka na biczyska, a nawet psuje go [tzn. park] dziad od fary”.

Swoją drogą nie bardzo wyobrażam sobie, jak ów „dziad od fary” miał psuć kaliski park. Może ucinał gałęzie i robił z nich jakieś szałasy do spania, bo był w końcu „dziadem od fary”, więc pewno nie miał domu; a może mył się bezwstydnie w Prośnie – więc to jego psucie było psuciem w sensie estetycznym i etycznym. Mniejsza o to. W każdym razie władza postanowiła ukrócić te procedery. Magistrat wprowadził zarządzenie, które zakazywało: „palenia ognisk w parku, wylegiwania się próżniaków w cieniu, suszenie płótna i przędzy, rozciągania sznurów między drzewami, ustawienia w nim kołowrotków powroźników” a nawet „napominano mamki, by w czasie spacerów z dziećmi nie zajmowały godzinami ławek parkowych”.

Ciekawa to sprawa te dawne zakazy. Gdy się myśli o dajmy na to takim wieku XIX – to jawi się on raczej jako czas względnej ludzkiej swobody, gdy nie było jeszcze tysiąca unijnych i nieunijnych przepisów, zakazujących, nakazujących, sugerujących. A tymczasem dziś każdy próżniak może się w cieniu wylegiwać, podczas gdy w 1828 roku – miał zakaz. Zdaje się więc, że to nie do końca tak z tą wolnością dawniej i dziś. To znaczy pewnie ówcześni ludzie przyzwyczajeni byli do większej swobody w ogóle, skoro bez skrępowania prali bieliznę w Prośnie i ustawiali jakieś kołowroty. Ale z drugiej strony, gdy już wprowadzano jakieś zakazy, to były one bardziej stanowcze i surowe.

***

Kontynuując naszą przechadzkę, bardzo chcieliśmy choć chwilę się „w cieniu powylegiwać”, ale z dziećmi to trudne – silniejsza to jeszcze sankcja niż magistrackie zarządzenia. Chodziliśmy więc alejkami mile nieuporządkowanymi, minęliśmy słynny staw Kogutek (na którym ślizgała się zimową porą Agnisia Niechcicówna), podziwialiśmy rosłe srebrne olsze ze słoniowatymi pniami. Wspinaliśmy się po schodach jakiejś altany w kształcie chińskiej pagody, z rzędami ławek ustawionymi wokół.

W końcu przyszła pora obiadowa i zaszliśmy do restauracji u wylotu parku, zaraz obok kładki. Kiedyś była tu cukiernia, która reklamowała się tak:

Cukiernia i restauracja Parkowa E. Waehera urządziła kilka gabinetów. Poleca obiady, kolacje i potrawy a la carte w każdej porze oraz świeży kawior astrachański, pasztet strasburski, homary, skumbrie, różne zimne przekąski, trunki krajowe i zagraniczne, czekoladki, cukry, cukierki w ozdobnych bombonierkach i pudełkach.

Dziś kawioru już nie ma, ale „potrawy a la carte” są, i wciąż smaczne. Przy wystawionych na zewnątrz stolikach pełno ludzi, w środku dwie imprezy, zdaje się komunia i urodziny. Obok nas dwie wyrozumiałe panie, nie zwracające uwagi na krzyki naszych maluchów. Po drugiej stronie pan, podobnie nie zwracający na nas uwagi, bo odpalający jednego papierosa od drugiego. Papierosy te przepijał co kilka minut kieliszkiem wódki, ten z kolei popijając piwem. Pomiędzy stolikami przechadzał się dorosły, choć młody chłopiec z zespołem Downa, prosił ludzi o pieniądze, a później podchodził do okienka kilka metrów dalej, gdzie kupował jakiś słodycz, napój lub bilet na kolejkę, którą znudzony pan ze zmęczoną twarzą wozi turystów po parku.

Przypomniał mi się Antolek, chłopiec właśnie z zespołem Downa, jeden z bohaterów Żywota człowieka poczciwego Dąbrowskiej. Również nie potrafiący mówić, zostawiony sam sobie. Nazywa go zresztą autorka „mongoloidalnym idiotą” (tak wtedy nazywano niepełnosprawnych umysłowo, nie było w tym nic pejoratywnego), ale też opisuje bez specjalnej wrażliwości, raczej przedmiotowo niż podmiotowo, z perspektywy jego rodziców, dla których jest ciężarem. Zawsze mnie smuci ta postać Antolka, mam o nią jakiś żal do Dąbrowskiej. Tymczasem w ciągu naszego niedługiego pobytu w Kaliszu widzieliśmy kilka osób umysłowo niedorozwiniętych. Wydało mi się przy tym, że ich funkcjonowanie w przestrzeni miejskiej, sposób, w jaki inni ludzie się do nich odnoszą – że to wszystko wychodzi bardzo naturalnie. Bez udawania, że są całkiem zdrowi (które to udawanie można spotkać dziś często w dużych miastach), ale i bez odrazy, wstydu i chowania niepełnosprawnych po domach (co można było spotkać, przynajmniej do niedawna, na wsiach). Jakby pokazując tym samym, że ci chorzy tak samo tu żyją jak zdrowi, i że dla wspólnoty są nie mniej niż ci zdrowi potrzebni. Tak ten Kalisz widziałem. Ale może była to tylko moja życzeniowa projekcja.

***

Później wróciliśmy znów w granice Starego Miasta. Śródmiejska, Franciszkańska, Złota, Zamkowa. Spojrzenie na rynek – to serce wszystkich dawnych miasteczek, które już przecież nie jest sercem. Bo współczesne miasta prowincjonalne to miasta bez serca, bez płuc – podtrzymywane przy życiu za pomocą jakiejś zewnętrznej aparatury w postaci najbliższej metropolii.

Tak to zazwyczaj wygląda – ludzie pracujący gdzieś dalej, w Warszawie albo Poznaniu, będący u siebie tylko na noc, na weekend. Ma się poczucie, że nawet myślami są gdzieś indziej, już przy poniedziałku, w swojej korporacji czy na lunchu z przyjaciółmi.

Ale w Kaliszu nie odniosłem takiego wrażenia. Może to zasługa braku metropolii w pobliżu. Może chodzi o dość dużą jednak wielkość miasta – liczącego ponad 100 tys. mieszkańców, nie jest to więc jakaś Przysucha albo inny Połaniec.

Ale może rzecz w – co by mi się najbardziej podobało – jakiejś wyuczonej od pokoleń lokalnej dumie i umiejętności samodzielnego funkcjonowania. Tak można wnosić po tych licznych biznesach mieszczących się w lokalach handlowych śródmieścia. Już nie tylko oddziały banków, firmy pożyczkowe i kasyno Las Vega 24h (czyli must have dzisiejszych polskich miasteczek) – ale i zakłady rzemieślnicze, modne restauracje, sklepy z elegancką odzieżą męską i kobiecą. Ciekawe, czy mają taki asortyment, jak w przedwojennym sklepie Teodozji Markiewicz, która zachęcała:

otworzywszy w Kaliszu pracownię gorsetów podług fasonów paryskich, wiedeńskich i warszawskich ma zaszczyt polecić się Szanownym Paniom miasta Kalisza […] Wyrabiam gorsety rozmaitych systemów i formatów, począwszy od najwykwintniejszych. Dla Pań poważniejszych i słabowitych wyrabiam bardzo wygodne, używane za granicą leniuszki.

W witrynach gorsetów nie widziałem, ale było dużo męskich krawatów, pasków, spinek do mankietów. Może więc jest tu gdzieś choć kawałek serca, jakieś dalekie echo kaliskiego rynku, przy którym pod numerem 10 mieścił się kiedyś tak zwany Bazar Szkolny (taki dzisiejszy sklep papierniczy) Marianny Gałczyńskiej, ciotki Marii Szumskiej. Na rogu z Warszawską stał zaś sklep kolonialny Gustawa Tschinkla, zwany popularnie Czynklówką. Ów Tschinkel był też monopolistą, jeśli chodzi o handel winami. Gros sklepów w okolicy należało do kupców żydowskich; Dąbrowska wspomina zwłaszcza jeden, skład futer Samuela Nussena. Po nich, jak po ich właścicielach, nie zostało już nawet echo.

Drobni żydowscy sklepikarze – pisała Maria Dąbrowska – małe żydowskie fabryczki, a także co bogatsze mieszkania plutokracji żydowskiej rozrzucone były po całym mieście, ale była i dzielnica żydowska, a przynajmniej parę ulic, zamieszkałych wyłącznie przez Żydów ortodoksyjnych w chałatach i jarmułkach. Te uliczki biedne i brudne (choć jedna z nich nazywała się Złota), pełne zgiełku dzieci i odgłosu rozlicznych warsztatów, albo migocące płomykami świec i rozbrzmiewające recytacją modlitw i pieśni – zdawały mi się w moim ówczesnym wieku tajemnicze i egzotyczne.

***

Można by napisać historię Kalisza przez pryzmat jego największych klęsk. Znalazłyby się wśród nich liczne pożary z XVIII wieku, epidemie cholery (najstraszniejsza z 1852 roku), w końcu niezrozumiałe bombardowanie miasta przez Niemców w początkach pierwszej wojny światowej (opisane w Żywocie człowieka poczciwego). Ale musiałoby się tam znaleźć także zniknięcie 1/3 jego mieszkańców, wymazanie tysiąc lat istniejącej gminy żydowskiej w Kaliszu. I nie wiem, czy nie byłaby to największa ze wszystkich klęsk tego uroczego miasta nad Prosną. To niestety powtarzający się czarny leitmotiv w historii wszystkich niemal polskich miasteczek.

***

Nie chciałem jednak – mimo wszystko, mimo nieredukowalny smutek wszystkich wspomnianych tragedii – pisać historii klęsk Kalisza. One i tak są mocno odczuwalne na każdym kroku. Tym bardziej więc próbowałem wydobyć spośród nich te jasne promienie, których w życiu z reguły jest mniej niż ciemnego tła. Bo przecież i taki obraz Kalisza da się dziś tutaj znaleźć:

Rzeka była malinowa od zorzy. Nadbrzeżne domy zbiegały się z dwu stron ku sobie, tak, że kominy dalekiego browaru zdawały się wyrastać wprost z wody. Od tego krajobrazu mglistą i fioletową ciszą, w której ubogi zgiełk miasta dźwięczał melodyjnie jak pieśń.

Jak niewiele jest we współczesnych miastach, we współczesności w ogóle – „mglistej i fioletowej ciszy”. Jak niewiele jest melodii. Jeśli w Kaliszu zachowało się ich chociaż odrobinę – to choćby po tę odrobinę warto tu kiedyś przyjechać. Bo może dla kogoś jeszcze – jak ongiś dla Dąbrowskiej – stanie się kiedyś Kalisz „miastem o najpiękniejszej rzece, najpiękniejszych ulicach, najpiękniejszych mostach, najpiękniejszych nocach i dniach…”

Powyższy tekst miał dwa równie ważne źródła. Pierwszym była wycieczka do Kalisza z moją odważną i wytrwałą żoną, Ksenią. Drugim natomiast lektury, wśród których na szczególne wspomnienie zasługuje książka W dawnym Kaliszu pióra Edwarda Polanowskiego, liczne artykuły Teresy Rudowicz oraz oczywiście nieoceniona literatura Marii Dąbrowskiej.