Profesor Jacek Brzozowski (1951-2017)

W wysokiej auli dawnego gmachu łódzkiej polonistyki prowadził wykłady z romantyzmu. Stał na podwyższeniu, przed nim stos książek na pulpicie, w ręku mikrofon – podobny w tej roli wielu innym wykładowcom. Jednak gdy zaczynał mówić – dajmy na to o Antonim Malczewskim lub o szczegółach odkrytych w Panu Tadeuszu – zdawało się, że cały ten belferski entourage przestaje istnieć. Że przenosimy się gdzieś indziej, w inne krainy, w inne czasy, że wchodzimy – wszyscy słuchający wykładu – w świat Beniowskiego, Gustawa-Konrada, dalekich ukraińskich stepów z Zamku kaniowskiego. Profesor się zapalał, mówił z rosnącym przejęciem – tak właśnie, jakby to, w jaki sposób interpretować drobne wiersze Słowackiego było sprawą życia i śmierci. Jednocześnie każdy z nas miał wrażenie, że spojrzenie profesora jest skierowane właśnie na niego, pojedynczego studenta, że to jemu właśnie profesor chce dać klucz do wielkiej romantycznej literatury. Jeśli kiedykolwiek wyobrażałem sobie Mickiewicza podczas wykładów paryskich – to miał on dla mnie zawsze oblicze profesora Brzozowskiego.

Na seminariach zapalał się podobnie, choć jakby inaczej. Bo były to spotkania bardziej prywatne, w mniejszym, zazwyczaj kilkuosobowym gronie. Rozmawialiśmy o wybranych książkach (szczególnie pamiętam gorącą dyskusję o Morfinie Szczepana Twardocha) lub o fragmentach prac dyplomowych, które wcześniej profesorowi przesyłaliśmy. Jedne i drugie – to znaczy prawdziwą literaturę i nasze studenckie wytwory – traktował z równą powagą. Komentował szczerze i otwarcie, ale nigdy z poczuciem wyższości, zawsze z podziwu godną wyrozumiałością dla naszych intelektualnych płycizn.

Literatura nie miała dla niego granic czasowych, ani gatunkowych. Rozmawialiśmy więc zarówno o poezji (także najnowszej), o wielkich dziełach romantycznych, o prozie powojennej, w końcu o książkach biograficznych, wspomnieniowych, krytycznoliterackich. W każdej umiał wyszukać coś godnego uwagi. U pisarzy nie znosił hipokryzji i pustej moralistyki. Obdarzony był bowiem jakimś niezwykłym zmysłem moralnym, który organizował jego myślenie tak o literaturze, jak i o sprawach publicznych. O tych ostatnich rozmawialiśmy dużo i często. Różniliśmy się w wielu ocenach, ale to nie przeszkadzało w dyskusji, ponieważ profesor – trzymając się swoich przekonań – potrafił zawsze zachować elegancję i umiar. Dziś, z perspektywy kilku lat, widzę także, jak wiele poglądów profesora Brzozowskiego wynikało z jego długiego, głębokiego namysłu i obserwacji. Z pewnym zawstydzeniem myślę, w jak wielu sprawach musiałbym (chciałbym!) mu dziś przyznać rację.

Ubierał się na czarno. Skórzane buty, czarne dżinsowe spodnie, golf lub czarna koszula, a na wierzchu obszerny czarny polar lub – w wyjątkowo uroczystych dniach – marynarka. Przypominał w tym, znów, Mickiewicza z jego schludnym i skromnym, choć trochę nieporządnym ubiorem. Gdy szedł schodami na trzecie piętro (gdzie Katedra Romantyzmu), smukły, wysoki, z długim, rozwianym, idealnie białym włosem i takąż brodę – sprawiał wrażenie niedostępnego. Jakby przychodził z innego, trochę lepszego, jaśniejszego świata. Jakby kroczył ponad tym szarym kurzem codzienności. Jakby, będąc tutaj, był równolegle – mówiąc za Słowackim – „sternikiem duchami napełnionej łodzi”.

Rzeczywistość, w której przyszło mu nawigować, ten przedziwny twór, jakim jest XXI-wieczny uniwersytet – przyjmował z wyrozumiałością, z pobłażliwością i z humorem. Po przeniesieniu polonistyki do nowego gmachu, mówił – pół żartem, pół serio – że gmach ów przypomina mu trochę Lidla, a trochę szpital, a pokój jego (rzeczywiście bardzo wąski i ciemny) podobny jest nieco do schowka na szczotki. Lecz takie przyziemne sprawy w żadnym razie nie mogły popchnąć profesora w jakąś płaczliwą konserwatywną nostalgię – po zbyt szerokich wodach pływał jego duch. Lubił też profesor czasami żart bardziej rubaszny, barokowy (przykłady może jednak pominę) – ale i tu żartował raczej z siebie, niż z innych. Bo miał do siebie dystans, na jaki stać prawdziwie wielkich ludzi.

Natomiast innych traktował zawsze z uwagą. Najmniejsze sprawy jego uczniów zasługiwały na to, by się nimi zająć – pamiętam, jak krzyczał kiedyś na panie z dziekanatu, które, powołując się na jakieś procedury, nie chciały dopuścić jednego ze studentów do wcześniejszej obrony. Profesor był bowiem wrogiem głupich procedur i prymatu USOS-a nad myśleniem i ludzką wrażliwością. Będąc doskonałym edytorem, autorem książek historycznoliterackich, recenzentem prac habilitacyjnych i doktorskich, w końcu wykładowcą – musiał mieć mnóstwo zajęć i obowiązków. Nie przeszkadzało mu to jednak służyć studentom (i nie tylko) pomocą, zawsze gdy tego potrzebowali. Zeszłej jesieni – nie będąc już dawno jego studentem – wysłałem profesorowi długi artykuł wspomnieniowy o Zofii Trojanowiczowej. Po godzinie – a był to środek nocy – dostałem wiadomość zwrotną ze zredagowanym i poprawionym tekstem.

W niedzielę dowiedziałem się, że profesor nie żyje. Wydało mi się to niemożliwe – tacy ludzie, sądziłem dotąd, żyją przecież wiecznie, bo bez nich świat nie wiedziałby, co robić. A później przyszły mi na myśl słowa ze znanego wiersza; i to profesor tymi słowami do mnie mówił:

Żyłem z wami – cierpiałem i płakałem z wami.
Nigdy mi, kto szlachetny, nie był obojętny.
Dziś was rzucam i dalej idę w cień – z duchami –
A jak gdyby tu szczęście było – idę smętny.

Nie wiem, jak to jest z tym szczęściem, Drogi Panie Profesorze. Ale bez Pana będzie go tutaj jeszcze mniej.