Notatnik wiedeński

Przeprowadziliśmy się wtedy na plac Inwalidów, a ja co dzień musiałem być w szkole na Wiejskiej. Trzeba było jeździć tramwajem, gdzie nie było dla mnie miejsca siedzącego. Jechałem więc stojąc i czytając dzieła Mauriaca. Ołówkiem na marginesie zakreślałem teksty, które uznawałem za ważne. Po powrocie do domu przepisywałem zakreślony ustęp i tak zebrało się 400 fiszek, na podstawie których powstała książka.

Chciałbym móc napisać zupełnie to samo, bo też się przeprowadziliśmy – do podwiedeńskiego Baden – i też mam daleko do pracy, ale, niestety, nie powstało jak na razie dzięki moim dojazdom i powrotom zbyt wiele fiszek – i ani jedna książka. Mimo iż z reguły całą drogę siedzę. W sumie jednak czytać – czytam, po raz pierwszy od lat tak dużo, w porywach nawet półtorej godziny dziennie – zwłaszcza, że komórka z internetem spadła mi opatrznościowo na posadzkę w dzień przeprowadzki. Czasem też coś napiszę – do naszej mającej się niedługo urodzić córeczki albo, jak teraz, do „Sumy”. No i patrzę oczywiście kątem oka przez okno, bo widoki są na tej trasie bardzo piękne: wzgórza, winnice, miasteczka i wsie (Perchtoldsdorf, Mödling, Thallern, Gumpoldkirchen, Traiskirchen, Pfaffstätten), kapliczka św. Urbana na szczycie pagórka, wreszcie gdzieś w oddali dziwny elewator zbożowy (?) wyglądający trochę, jak stary zamek – czy dokładniej jak przypominający stary zamek hotel w Quebecu, znany mi ze zdjęcia. Jest w tym pejzażu jakieś umiarkowanie – wzgórza są niewysokie i tylko po jednej stronie torów, po drugiej są  płaskie pola, jakieś magazyny, wiatraki – ale to czyni go przynajmniej możliwym do zniesienia, bo piękno zbyt ostentacyjne, zwłaszcza na co dzień, rodzi zbyt wiele poczucia winy.

Ten cytat na otwarcie pochodzi z Pamiętników Konrada Górskiego, historyka i teoretyka literatury, a swego czasu, w młodości, nauczyciela dojeżdżającego co dzień tramwajem do szkoły dla dziewcząt przy ulicy Wiejskiej w Warszawie. Książka to bardzo ciekawa, a do tego byle jak złożona, więc ma się wrażenie, że to spisane w Wordzie prywatne wyznania, znalezione na komputerze nieboszczyka. Szykuję się od dawna, by coś napisać na temat szkoły na Wiejskiej, na temat jej nauczycieli (była wśród nich także Zofia Landy, późniejsza siostra Teresa z Lasek), a zwłaszcza na temat jej założycielek i kierowniczek, tak zwanych panien Jadwig, postaci bardzo pięknych i najprawdopodobniej świętych. „żandarmi krzyczeli coś po niemiecku, a Panie odpowiadały po polsku. Potem padły strzały i mieszkanie zostało podpalone” – tak umierały panny Jadwigi w czasie powstania. Może napiszę do następnej „Sumy”.

A co do samego cytatu z Górskiego, dobre i pokrzepiające są tego typu krótkie historie – można je czasem znaleźć w pamiętnikach i wspomnieniach – o tym, jak komuś coś się udało: zakreślał w tramwaju i wyszła książka, co dzień czytał jedną stronę ze słownika i nauczył się niemieckiego, cierpiał na wybuchy złości, ale dużo spacerował albo robił na drutach – i przeszło. Zgodnie z logiką tych opowieści, żeby się udało, trzeba regularności, trzeba miarkę do miarki zbierać, kwadranse z kwadransami sumować – i trzeba przez te kwadranse wykazywać to, co średniowieczni nazywali studiositas, skupienie uwagi na jednej rzeczy. Przeciwieństwem studiositas jest wszak curiositas, która z kolei bierze się z acedii – stanu na pograniczu nudy i rozpaczy, który każe łapczywie chwytać się różnych spraw, co chwilę innej. Albo wciąż tej samej – komórki. Wdzięczny jestem Panu Bogu, że mnie mojej komórki przez dziurę w kieszeni pozbawił, choć pewnie lepszy człowiek mógłby i z komórką oddawać się studiositas.

W Baden jesteśmy od ponad trzech miesięcy. Nasze poprzednie miejsce zamieszkania w imigranckiej dzielnicy Wiednia będziemy zawsze wspominać z wdzięcznością, ale od pierwszego dnia w Baden mamy nieodparte wrażenie, że tym razem trafiło nam się coś wyjątkowo nieoczekiwanego, dobro i piękno większe, nie tylko niż na to zasługujemy – co oczywiste – ale niż w ogóle moglibyśmy sobie wcześniej wyobrazić. A już najbardziej takie wrażenie miałem pewnego wieczoru, gdy siedziałem przy otwartych szeroko oknach i patrzyłem na rynek – bo mieszkamy na samym rynku, nad kawiarnią – i na słońce zachodzące nad wzgórzami, i na dzieci bawiące się przy fontannie, bez niczyjej opieki, tak, jak moje rodzeństwo i ja bawiliśmy się kiedyś w wakacyjne wieczory w ogrodzie w Opatowie albo w niedzielne poranki pod blokiem w Kielcach, tak jak dzieci wciąż jeszcze bawią się we wszystkich małych i średnich miasteczkach świata, a może nawet i w wielkich. Ale tu ta zabawa dzieci była jakby metaforą dla harmonijnego, i właśnie mającego w sobie coś z zabawy, codziennego życia całej społeczności, łącznie z dorosłymi. Pewnie tak jest w wielu małych miasteczkach Europy, pewnie tak jest w wielu miasteczkach Polski – ale piszę o tym, które teraz możemy poznawać.

We Fronleichnam, Boże Ciało, w procesji za księdzem szli ludzie w różnych ubraniach: część normalnie, ale odświętnie, część na ludowo, część w jakichś dawnych strojach, orkiestra na wojskowo, członkowie korporacji akademickich w tych swoich czapkach. Przy ołtarzu na rynku, pod naszym oknem, proboszcz mówił o Panu Jezusie, który teraz idzie w hucznej procesji, ale w kolejne dni roku będzie szedł w małych procesjach naszego codziennego życia: gdy pracujemy, odpoczywamy, cierpimy. A potem zaśpiewał (proboszcz, nie Pan Jezus, chyba że Pan Jezus płucami proboszcza, zgodnie z jakąś radykalną intepretacją alter Christus) krótką piosenkę z dziećmi – i procesja ruszyła dalej. W Baden, jak w King zespołu T-Love, „Ty wiesz, kto rządzi w mieście/ Tu biskup z komisarzem”, ale ten biskup, czy dokładniej proboszcz, „rządzi” w bardzo łagodny i nieoficjalny sposób, to znaczy tylko w tym sensie, że taka procesja zdaje się być ważnym wydarzeniem wspólnotowym nawet dla tych, którzy w niej nie idą, którzy pomachają może tylko do maszerujących sąsiadów przez okno albo z kawiarni. Teolożka Catherine Pickstock pisała, że i w myśli Platona, i u św. Augustyna, i w praktyce średniowiecznych miasteczek przynależność do polis realizuje się właśnie przez wspólnotowe akty liturgiczne, a nie, jak wolałaby nowoczesność, przez „kontrakt społeczny”, który dla prawdziwej wspólnoty jest co najwyżej wtórny. Zresztą ma coś z liturgii i świeckie badeńskie życie, te wszystkie festiwale mleka i rock-and-rolla, dzwoniące co godzinę na ratuszu – nie na kościele – dzwony, które nas budzą zawsze o szóstej rano, jakby mówiły „Panie otwórz wargi moje/ a usta moje będą głosić Twoją chwałę”. A już zwłaszcza jest coś z liturgii w działalności lokalnego szpitala Landesklinikum Baden-Mödling, w którym moja M. musiała spędzić ostatnio parę dni, doświadczając tam wielkiego mnóstwa dobroci.

W zeszłym tygodniu mieliśmy zaszczyt oprowadzać po Baden rodziców naszego przyjaciela, Hindusów, pierwszy raz odwiedzających Europę. Tata przyjaciela, wykładowca filozofii i zagorzały marksista, działacz Komunistycznej Partii Indii, powiedział, że małe europejskie miasteczka są jak wspólnoty z marzeń Ghandiego, marzeń w Indiach nigdy nie ziszczonych, bo tam są teraz (według taty przyjaciela w każdym razie) z jednej strony ogromne miasta, w których żyje się karierą lub w slumsach, z drugiej zaś – uboga, feudalna prowincja. A jak jest coś pomiędzy, to na pewno bez szkoły, szpitala, teatru, świątyni.

Ale nie wierzcie mi, albo przynajmniej nie wierzcie mi do końca, bo to, co tu piszę, jest pewnie w jakiejś części – nawet jeśli w „warstwie faktograficznej” się zgadza – wymysłem mojej wyobraźni. Mój brat pisze w tym numerze o Sienkiewiczu, który tułał się wciąż po Europie, nigdzie nie znajdując domu. Podróż była dla niego – jak dla Bukackiego z Rodziny Połanieckich – ucieczką od prawdziwego życia wśród swoich: „lubię Toskanię, bo mam tam Chianti i ludzi, którzy nic mnie nie obchodzą”. Oczywiście nie porównuję się do Sienkiewicza jako takiego, nie tylko nie napisałem Trylogii, ale nawet nie przeczytałem, choć może teraz jeżdżąc pociągiem przeczytam. W każdym razie jednak trochę podobnie,  jak z jego podróżami, jest z moją emigracją, i nawet z mieszkaniem w Baden, którego przecież tak na prawdę prawie nie znam. Bo żeby znać jakieś miejsce, trzeba znać żyjących tam ludzi. A ja kogo tu znam? Zamieniam parę zdań raz na tydzień z panią sprzedającą ryby na targu, która zawsze pyta o rybę, którą sprzedała mi poprzednio, i poleca kolejną, raz na jakiś czas dostaję też na Facebooku wiadomość od młodego mężczyzny, który sprzedał mi ubezpieczenie mieszkaniowe, a potem odnalazł w internecie i zaprosił do znajomych, i teraz czasem pisze o pogodzie i z zapytaniem, czy nie jestem zainteresowany ubezpieczeniem na życie. Są jeszcze kelnerzy z kawiarni znajdującej się pod naszym mieszkaniem, którzy palą na naszej klatce schodowej papierosy. To i tak więcej znajomości, niż w miejscu, w którym mieszkaliśmy wcześniej, ale oczywiście nie jest to prawdziwe znanie kogokolwiek. Pozostaje więc – jak to było, według Kamila, u Sienkiewicza – życie wyobraźni, życie snu, różne marzenia, rojenia, domysły.

Często zastanawiam się, kto żyje w mijanych przeze mnie domach. Na przykład widząc po raz kolejny palące się w ratuszu późnymi wieczorami światło, snuję w głowie wątek opowieści kryminalnej, o tym jak burmistrz zasiedział się w pracy i widziano go jeszcze, jak zamyka drzwi od ratusza wielkim, starym kluczem połyskującym w świetle latarnii – a potem zniknął. Jeszcze nie wiem, co się z nim stało, ale miły policjant, który pozwolił nam zaparkować ciężarówkę z meblami przy samym wejściu do naszej kamienicy w dzień przeprowadzki, będzie sprawy dochodził i w końcu odnajdzie zabójców – a może, jeszcze nie wiem, żywego burmistrza ukrywającego się w chatce na wzgórzach i piszącego tam – kto wie? – filozoficzny traktat o liturgicznych podstawach życia polis – wszak jest ten burmistrz być może uduchowionym chadekiem. Powstaje też w mojej głowie historia wymyślonej staruszki mieszkającej w dużej białej willi, którą mijam co dzień po drodze na pociąg, a w której też wieczorami czasem pali się światło – tylko w jednym pokoiku na górze. Jest ta staruszka, widzicie, Polką, potomkiem jakichś tam hrabiów przybyłych do Austrii w czasach Franciszka Józefa. W swoim małym pokoiku ma książki Mickiewicza, Słowackiego, Cieszkowskiego, i żyje samotnie tą swoją ni to realną, ni to nierealną polskością jako „ostatnia z rodu”, niczym książę z Geparda Lampedusy, którego nie czytałem.

W Baden – to już historia prawdziwa – znajduje się przynajmniej jeden nagrobek Polaka – biskupa Jana Kossakowskiego, związanego z konfederacją targowicką i grodzieńską. W najgorszych momentach myślę sobie, że te moje przeprowadzki – już postanowione, że za rok opuszczamy Baden i przenosimy się do Wielkiej Brytani – też są formą zdrady – pierwotnej Ojczyzny, wszystkich kolejnych tymczasowych ojczyzn, wreszcie w ogóle prawdziwego życia – na rzecz jakiegoś życia we śnie.

Jest też w Baden żywy ksiądz-Polak, który odprawia msze w małym kościele filialnym stojącym ściana w ścianę z naszą kamienicą (kościele, w którym przyszły król Polski, August II Mocny, przeszedł w 1697 na katolicyzm). Ksiądz ten jest bardzo mądry, skromny i poważny, prawdopodobnie święty, cytuje w trakcie spowiedzi Norwida i pociesza miłym słowem.