Grenlandzkie powitanie
Naprawdę poczułam, że zdecydowaliśmy się na przeprowadzkę do Arktyki, kiedy mały przemarznięty Dash 8 wzniósł się w powietrze. Samolot miał swoje najlepsze czasy zdecydowanie za sobą i trząsł niemiłosiernie. Nie zanosiło się też, żeby temperatura wewnątrz miała wzrosnąć. Z niewielkiej wysokości przelotowej można było za to podziwiać niekończące się połacie ośnieżonego lądu. Krajobraz robił wrażenie obcej planety, zachwycał surowością. Siedząc bezpiecznie w samolocie kontemplowałam ogrom lodowatej pustki rozciągającej się pode mną, i jej przyciąganie. Fjord Kangerlussuaq był całkowicie zamarznięty. Przykryte śniegiem góry były pełne majestatu, a świat wyglądał na nietknięty ludzką stopą.
Mieliśmy szczęście. Następnego dnia po naszym przylocie rozpętała się burza śnieżna o, podobno, rzadko spotykanej w tej okolicy sile. Od samego rana widok przesłaniał wirujący śnieg. Sylwetki ludzi walczących z wiatrem nie zachęcały do wyjścia na ulicę. W końcu jednak głód i brak Internetu wygnały nas z domu. Biały świat, widziany przez pomarańczowe gogle, miał kolor jak w blasku oświetlania awaryjnego. Klaustrofobiczny brak widoczności i zatykający usta wiatr utrudniały poruszanie się. Po południu, już po zapadnięciu zmroku, wysiadł prąd. Na szczęście mieliśmy trochę gotówki, żeby kupić coś do jedzenia. Dopiero co przyjechaliśmy, więc szafki świeciły pustkami. Świeczek personel sklepu nie zdołał znaleźć…
Należy jednak oddać Grenlandii sprawiedliwość. Prąd włączono z powrotem po dwóch godzinach. Wszędzie można płacić kartą. W mieszkaniu jest ciepło a w sklepach mamy prawie taki sam wybór produktów, jak w Kopenhadze. Do domu zdołaliśmy wrócić autobusem – nowym, czystym, punktualnym. Nie wiem, jak dalibyśmy sobie radę pieszo.
Wszystkie miasta mają obowiązek posiadania zapasowych generatorów o mocy dostatecznej dla całego miasta i lokalnego przemysłu. Warto dodać, że dłuższy brak prądu oznaczałby też brak wody – rury doprowadzające wodę są bowiem podgrzewane, żeby nie zamarzły.
Mimo że sytuacja została opanowana, mój mąż nie zdołał mnie przekonać, że generalnie jesteśmy bezpieczni, bo taka burza zdarza się raz na kilka lat, a teraz mamy w domu i świeczki, i pełną szafkę jedzenia.
Jak jest na Grenlandii?
Grenlandia to największa wyspa świata, w 80% pokryta lodem. Dystans z przylądka Farvel, leżącego na wysokości Oslo, do północnych krańców wyspy wynosi 2700 kilometrów. Większą część wybrzeża pokrywają góry. Wnętrze pokrywa lądolód, który płynnie przechodzi w lód morski.
Ocieplenie klimatu przyczynia się do topnienia arktycznych lodów. Ich całkowite zniknięcie spowodowałoby podniesienie się poziomu morza o 6-7 metrów. W okolicach biegunów globalne ocieplenie jest znacznie bardziej realne niż w Europie.
Wszystkie osady ludzkie znajdują się na wybrzeżu, ze względu na większą dostępność pożywienia i cieplejszy klimat. Wielu mieszkańców poluje, popularną rozrywką jest też jazda na skuterach śnieżnych oraz – w Sisimiut i części wyspy na północ od tego miasteczka – psie zaprzęgi. Z reguły tylko spragnieni wrażeń przybysze z Europy dobrowolnie sypiają zimą w namiotach. Pozostali wybierają raczej chatki dla myśliwych, podobne do chatek w Bieszczadach. Większość turystów przylatujących na Grenlandię chce doświadczyć arktycznych warunków i dzikiej przyrody. Nierzeczywisty krajobraz otacza zimowego przybysza od pierwszych chwil. Śnieg i skały. W słoneczny dzień krajobraz wygląda przepięknie. Wokół góry i morze, w czystym powietrzu nawet oddalone łańcuchy górskie wydają się być na wyciągnięcie ręki. Często wieje silny wiatr. Kiedy słońca nie ma, ogrom bieli przytłacza. Świat wygląda wtedy jak czarno-białe zdjęcie. W Arktyce nie ma drzew. Po horyzont tylko góry, skały i uformowany w fantastyczne kształty śnieg. Tutaj, w środkowej Grenlandii, na początku lipca dzień trwa 22 godziny. Ale już teraz, w maju, wieczorem wieszamy w oknach co się da, żeby w ogóle móc zasnąć.
Zimą, gdy tylko zapadnie zmrok, w bezksiężycowe, bezchmurne noce, widać formowanie się zorzy polarnej. Na niebie zaczynają pojawiać się jaśniejsze smugi. Wiadomo wtedy, że warto udać się w miejsce, do którego nie docierają światła miasta. Zorza jest bardzo ruchliwa – pojawia się i znika szybko, przez cały czas zmienia kształty i kolory – od zielonego, poprzez żółto-biały, po czerwony. Nie sposób uchwycić tego bogactwa barw na zdjęciach – na nich zorza polarna zawsze wychodzi zielona!
Noc poza domem
Noc w namiocie da się przeżyć przy 15 stopniach Celsjusza. Namioty stanowią dla miejscowych zabezpieczenie w sytuacji, gdyby nie udało im się dotrzeć do żadnej chatki myśliwskiej. Może się tak zdarzyć zarówno w przypadku złej pogody, jak i awarii skutera śnieżnego. Spanie w namiocie to szansa sprawdzenia własnych reakcji i nauka radzenia sobie w sytuacji, gdy nie ma innego wyjścia, niż noc na śniegu. Podejrzewam, że dla większości czytelników jest to raczej niewyobrażalny pomysł. Dobry śpiwór i ciepła odzież to jednak, jak się przekonałam, wystarczające wyposażenie, aby spać lub leżeć nie czując zimna, szczególnie, jeśli nie zbliżamy się do skrajnej dolnej temperatury z metki śpiwora. Piszę spać lub leżeć, ponieważ, mimo że nie zmarzłam, prawie nie byłam w stanie spać. Świadomość, że niemożliwe jest wystawienie ze śpiwora żadnej części ciała, nawet ust, żeby swobodnie zaczerpnąć powietrza, była dla mnie zbyt dobijająca. Zamiast spać, myślałam tylko o tym, jak bardzo chciałabym zmienić pozycję, napić się wody i swobodnie odetchnąć. Niestety, temperatura na zewnątrz śpiwora nie zachęcała do takich operacji. Jedynym skutkiem mogła być utrata ciepła. Nie byłam w stanie spać spokojnie czując, że dookoła jest tylko lodowata tkanina namiotu, śnieg, lód i ciemność, a od zamarznięcia chroni jedynie przyprawiający o klaustrofobię śpiwór
Igloo używano tradycyjnie w Nunavut w Kanadzie i w Qaanaaq (Thule) w północnej Grenlandii. Rejony te dzieli przesmyk o szerokości 30 kilometrów i znane są historie odwiedzin między dwiema społecznościami. My też postanowiliśmy zbudować igloo. Budowa zajęła nam dwa tygodnie, a nie, jak zakładają optymistyczni fani narciarstwa przełajowego, dwie godziny. Zamiast dziupli do spania uzyskaliśmy jednak budowlę, w której dało się stanąć. Dopiero przy takiej wysokości zdołaliśmy domknąć kopułę. Jest to najtrudniejszy element – płyty śnieżne muszą leżeć poziomo. Suchy śnieg potrzebował też czasu, żeby zamarznąć i usztywnić się. Być może bliżej bieguna panuje większa wilgotność powietrza i wycięte ze śniegu płyty nie rozpadają się na drobne kawałki?
Po wybudowaniu igloo chcieliśmy je oczywiście wypróbować. Po niezbyt przyjemnej nocy w namiocie miałam nadzieję, że igloo okaże się nieco lepszym lokum. I rzeczywiście, miało zdecydowanie więcej uroku – przypominało mały, biały domek. Dawało też nadzieję, że więcej przestrzeni i nieco wyższa temperatura – około 10 stopni wyższa niż na zewnątrz – ułatwi przetrwanie. Niestety, nie dla mnie spokojne noce na śniegu. Tu też byłam w stanie zapaść jedynie w krótki, przerywany sen. Około trzeciej w nocy ostatecznie skusiła nas bliskość domu i wizja ogrzewanej sypialni (mojego męża skusiła być może przede wszystkim wizja miejsca, w którym nie budziłabym go co pół godziny.)
Sisimiut
Miasto, w którym mieszkamy, Sisimiut, to drugie pod względem wielkości miasto na Grenlandi. Znajduje się niedaleko jedynego międzynarodowego lotniska na wyspie, Kangerlussuaq, gdzie lądują wszystkie samoloty z Kopenhagi. Za prawie cały transport lotniczy odpowiadają narodowe linie lotnicze Air Greenland.
Nazwa Sisimiut oznacza „ludzie z lisiej nory”. Pierwsze osady ludzkie na tych terenach powstały około 4000 lat temu. Ziemie te były od wieków siedliskiem wielorybów, a właściwie waleni. Pierwsze kontakty z holenderskimi wielorybnikami datuje się na siedemnasty wiek. Za oficjalną datę powstania Sisimiut uznaje się zaś rok 1756.
Sisimiut leży 40 kilometrów za kołem polarnym i jest najbardziej wysuniętym na północ całorocznym portem Grenlandii. Oznacza to, że nawet zimą można liczyć tu na transport wodny i stosunkowo tanie, i niezawodne dostawy żywności. Żywność kosztuje więcej niż w Kopenhadze, ale ze względu na długą podróż często zbliża się do upływu daty ważności i jest sprzedawana taniej – można więc rozwijać sprawność zbieracza promocji. Wielu, zarówno mieszkańców jak i przyjezdnych, rozwija też umiejętności myśliwskie, a rezultaty ich polowań kupić można codziennie na targu mięsnym.
Pewnego dnia, zgodnie z peerelowską zasadą „jeśli jest kolejka, to znaczy, że jest za czym stać” ustawiliśmy się za grupką podekscytowanych Grenlandczyków. Okazało się, że ktoś upolował morsa. My kupiliśmy tylko mały kawałek, a i tak wzbudziliśmy sensację i otrzymaliśmy wiele rad dotyczących przygotowania mięsa. Człowiek stojący przed nami kupił aż 14 kilogramów! Europejczycy z reguły nie przepadają za daniami z mięsem ssaków morskich, nie wspominając o jedzeniu ich na surowo. Ich tłuszcz nadaje wszystkiemu smak i zapach tranu. Tylko mięso waleni można użyć do przyrządzania steków i smakuje podobnie do wołowiny. Mnie osobiście tranowy smak nie przeszkadza aż tak bardzo. W mięsie niedźwiedzia polarnego, którego mieliśmy okazją skosztować, foczy posmak uznałam nawet za przyjemny dodatek.
Okazja spróbowania niedźwiedziego mięsa nie zdarza się często. Prawo zezwala na zabicie trzech sztuk rocznie, po otrzymaniu zezwolenia. Niestety, zdarzają się też nielegalne polowania. Populację niedźwiedzi szacuje się na 140 osobników.
Jak zmieniała się Grenlandia
Próby kolonizacji podjęto w pierwszej połowie siedemnastego wieku z dość nietypowych powodów. Duńscy misjonarze nie mogli spać, znając legendy o żyjących na Grenlandii wikingach, osadnikach w czasów średniowiecza. Spokoju nie dawała im myśl, że zbłąkane dusze nie słyszały nigdy o reformacji.
Poszukiwania zaginionych Wikingów-katolików trwały prawie sto lat, w końcu trzeba było przyznać się do porażki i skupić się na nawracaniu dostępnych na miejscu Inuitów.
Jednak kolonizacja zmieniła sposób życia Grenlandczyków, na początku powoli, a w czasach powojennych – dramatycznie. Myśliwi i wielorybnicy zaczęli otrzymywać wynagrodzenie za swoją pracę, początkowo poprzez wymianę skór, tłuszczu i kłów na inne dobra, np. broń, później na pieniądze. Około połowy dziewiętnastego wieku rodziny zaczęły spędzać cały rok w tzw. zimowych domach, rezygnując z koczowniczego trybu życia. Zimowe domy budowano z torfu i kamieni, w którym dach zastępowały skóry. W czasach koczownictwa latem zdejmowano ten dach, aby zrobić z niego namioty.
Harpuny powoli zamieniano na broń palną, a pojawienie się łodzi i skuterów śnieżnych (w latach sześćdziesiątych) pozwoliło na zwiększenie odległości między osadami i powiększenie terenów łowieckich.
Trzeba tu wspomnieć, że grenlandzkie wynalazki świadczą o perfekcyjnym przystosowaniu do życia w zimnym klimacie (ludzie na całym świecie znają harpun i kajak, ale mało kto słyszał o ulu – półokrągłym nożu do oprawiania zwierząt, czy amaat – damskiej skórzanej kurtce z wielkim kapturem pozwalającym nosić na plecach nawet 2-3 letnie dziecko.) Mimo to, przy braku zasobów takich, jak chociażby drewno do budowy domów (na Grenlandii nie ma lasów, a jedyne źródło drewna to morze), czy ropa naftowa trudno było bez pomocy z zewnątrz podnieść poziom życia powyżej epoki kamienia łupanego.
Do drugiej wojny światowej Dania prowadziła politykę braku interwencji w sposób życia ludności na Grenlandii. Oznaczało to na przykład zakaz używania ropy naftowej do gotowania i ogrzewania oraz zakaz opuszczania kolonii przez Grenlandczyków i odwiedzania jej bez specjalnego zezwolenia. Oprócz ochrony wartości antropologicznych, polityka ta prowadziła do konserwacji biedy i prymitywnych warunków życia, znanych chociażby z historii Anaruka napisanej przez Czesława Centkiewicza. Prawo wyborcze, paszporty, sądownictwo i policja (zamiast absolutnej władzy gubernatora kolonii) pojawiły się dopiero w czasach powojennych jako skutek międzynarodowego nacisku na poprawę warunków życia. Do roku 1909 nie nauczano też języka duńskiego.
Później nadrabiano braki stosując polityką silniejszego. Wiele problemów spowodował program wyrównywania szans edukacyjnych poprzez wywożenie dzieci na pewien czas do Danii. Część dzieci oddano do adopcji duńskim rodzicom. Opowiada o tym film pt. Eksperyment z 2010 roku. Problemy językowe nie zostały jednak rozwiązane do dzisiaj, szczególnie, że wciąż brakuje grenlandzkojęzycznych nauczycieli.
W czasie drugiej wojny światowej Grenlandia zyskała znaczenie strategiczne ze względu na położenie pomiędzy USA i Związkiem Radzieckim oraz zasoby naturalne. Bazy wojskowe w Kangerlussuaq i Narsarsuaqoraz port w Grønnedal służyły jako stacje tranzytowe dla bombowców i statków z zaopatrzeniem. 9 kwietnia 1941 roku, po wkroczeniu Niemców do Danii, gubernator Grenlandii wraz z duńskim ambasadorem scedowali kwestie bezpieczeństwa terytorialnego Grenlandii na Stany Zjednoczone. Wkrótce potem rozpoczęto budowę lotnisk i baz wojskowych.
Drugim czynnikiem o znaczeniu strategicznym było wydobycie kryolitu – krystalicznej soli (fluoroglinianu) sodu pozwalającej na obniżenie temperatury topienia aluminium. W latach czterdziestych, kiedy nie znano jeszcze technologii produkcji syntetycznego kryolitu, kryolit kopalny niezbędny był przy produkcji samolotów i innego sprzętu wojskowego. Kopalnia w Ivittuut miała zasadnicze znaczenie dla uzyskania przewagi technologicznej przez aliantów.
Grenlandia uważana była za teren o znaczeniu strategicznym także podczas zimnej wojny. Ostatnie bazy wojskowe zostały oddane przez Amerykanów dopiero w roku 1992.
Druga wojna światowa nie tylko zwróciła uwagę światowych potęg na Grenlandię, przyniosła także znaczne polepszenie warunków życia i z tym właśnie jest tu przede wszystkim kojarzona. Amerykanie nie byli zainteresowani kontynuowaniem duńskiego izolacjonizmu. Nagle można więc było kupić rzeczy wcześniej niedostępne lub nieznane. Codziennym kontakt z amerykańskimi żołnierzami, ich stylem życia, kulturą i muzyką także wywarł swój wpływ na tutejsze społeczeństwo. Do dziś Grenlandczycy żegnają się słowem „bye”.
Po zakończeniu wojny mowy nie było już o powrocie do poprzednich warunków życia. Rozpoczęto też dyskusję o tym, jak powinny wyglądać relacje grenlandzko-duńskie. Stany Zjednoczone złożyły Królestwu Danii ofertę zakupu Grenlandii za sto milionów dolarów w złocie, a ONZ wysunęło żądanie zmiany statusu wyspy, będącej wciąż duńską kolonią, oraz poprawy warunków życia. W konstytucji z 1952 roku (obecnie obowiązującej) uznano Grenlandię za część Królestwa Danii, na takich samych prawach jak wewnętrzne regiony Danii. Mieszkańcy uzyskali takie same prawa, jak Duńczycy.
Plan uczynienia Grenlandii Danią zaczęto realizować pełną parą. W sposób typowy dla lat sześćdziesiątych, i nie bez wpływu skandynawskiej fascynacji komunizmem, budowano szkoły, fabryki przetwórstwa rybnego, sklepy i szpitale oraz osiedla bloków. Ludzi przesiedlano z małych osad do większych miast, gdzie nie mogli polować, ani w ogóle żyć w sposób, do którego przywykli. Bo jak w bloku naprawić kajak albo oprawić fokę? Drastyczne zmiany w połączeniu z pojawieniem się wolnego handlu i dostępem do alkoholu, przyniosły tragiczne skutki społeczne. Do dziś Grenlandia boryka się z alkoholizmem, dużą ilością samobójstw, przemocą, przemocą seksualną, oraz chorobami przenoszonymi drogą płciową.
Symbolicznym przykładem polityki powojennej stał się blok P w Nuuk, ogromny budynek liczący sześć kondygnacji i 200 metrów długości. W latach sześćdziesiątych mieszkał w nim 1% mieszkańców Grenlandii. W 2012 roku został wyburzony jako symbol kolonializmu. Podobno obecnie bloki posiadają pomieszczenia gospodarcze przeznaczone do pracy ze skórami, saniami i kajakami. W piwnicy naszego akademika jest miejsce, gdzie można naprawić sanie bądź skuter śnieżny.
Nasilające się ruchy niepodległościowe doprowadziły ostatecznie, w roku 1979, do pewnej autonomii Grenlandii w ramach Królestwa Danii. Wpływ na to miał zarówno społeczny klimat lat siedemdziesiątych i powstanie pierwszego Grenlandzkiego zespołu rockowego Sumé, jak i wstąpienie Danii do Unii Europejskiej w 1973 roku. Grenlandia, jak Norwegia, nie pogodziła się nigdy ze wspólną polityką rybołówstwa Unii Europejskiej. W 1985 roku została pierwszą i jednostką terytorialną, która wystąpiła z UE.
Do dziś ekonomia Grenlandii opiera się na połowie ryb i krewetek. Politykom marzy się dochód z turystyki, ale póki co 60% budżetu stanowią duńskie subsydia. Z tego przede wszystkim względu nie zanosi się raczej na pełną niepodległość Grenlandii.
Marzenie o psim zaprzęgu
Psie zaprzęgi nie są już wykorzystywane użytkowo, stanowią jednak popularne hobby.
Dość długo próbowaliśmy znaleźć sposób na skorzystanie z psiego zaprzęgu. Mój mąż, który ma pewne doświadczenie w tym zakresie, twierdził, że przyjechaliśmy z złym momencie. Zimą zaczyna się sezon, każdy chce więc korzystać ze swoich psów. Poza sezonem łatwiej znaleźć osoby, którym można pomóc w karmieniu psów i w zamian jeździć zaprzęgiem, kiedy zacznie się sezon.
Pewnego dnia przyszedł do nas kolega z akademika, i chyba z podziwu dla mojego męża i jego opowieści, sam zapytał, czy nie chcielibyśmy potrenować jego psów. Nie trzeba nam było tego dwa razy powtarzać. Po kilku próbach ujarzmienia zaprzęgu postanowiliśmy wybrać się na dłuższą wycieczkę. Naszym celem była trzydniowa wyprawa w kierunku Kangerlussuaq. Zaprzęg składał się z ośmiu psów, w tym jednego zbyt młodego, by zabierać go ze sobą i jednego nowego, mocno atakowanego przez pozostałe. Szybko zorientowaliśmy się, że właściciele nie poświęcali zbyt dużo czasu treningowi. Psy zaprzęgowe potrzebują zarówno zaprawy siłowej, jak i praktyki we współdziałaniu i rozumieniu poleceń. Nie są to, jak w Europie, zwierzątka domowe. Psy rasy grenlandzki pies zaprzęgowy trzyma się na łańcuchu w wyznaczonych miejscach w mieście lub, częściej, za miastem. Grenlandzkie psy są bardzo wytrzymałe i często po wietrznej nocy budzą się zagrzebane w śniegu po czubek nosa. W przeciwieństwie do psów w innych częściach Arktyki jest to wciąż rasa czysta, a posiadanie psów innych ras jest zabronione w północnej części Grenlandii. Z kolei psów zaprzęgowych nie wolno hodować na południe od Sisimiut. Zdarzyło nam się więc spotkać rodowitych Grenlandczyków zazdroszczących nam przygody z psim zaprzęgiem, której sami nigdy nie doświadczyli.
Sanie i sposób zaprzęgania psów różnią się nie tylko pomiędzy częściami świata, ale także pomiędzy regionami Grenlandii. Konstrukcja sań zależy od tradycji, ukształtowania terenu i opadów śniegu w danym regionie. Sanie z Sisimiut są dość szerokie i masywne, a psy biegną w grupie w kształcie dłoni, uwiązane na linach o prawie równej długości. Sanie są przystosowane do szybkiej jazdy po lodzie morskim. Ciężko się nam jechało w głębokim śniegu, szczególnie, że nasze psy były znacznie bardziej zainteresowane swoimi sprawami niż ciągnięciem sań. Ustalenie hierarchii w stadzie było dla nich zwykle nawet bardziej interesujące niż karmienie.
Pierwszego dnia, pełni dobrych chęci, wyruszyliśmy zaopatrzeni w rzeczy do spania, psią karmę i zamrożoną żywność dla nas. Było zimno i szaro, a wszyscy pozostali mieszkańcy Sisimiut wylegli na jezioro, żeby zobaczyć początek biegu narciarskiego Arctic Circle Race. Miałam na sobie wszystkie moje swetry – w liczbie trzech – oraz najcieplejszą kurtkę, jaką dało się kupić w Łodzi. Mimo to myśl o siedzeniu na saniach przy -20 stopniach nie napawała optymizmem. Myśl o biegu przy saniach dla rozgrzewki także nie była zbyt pociągająca z uwagi na wietrzną pogodę i zachmurzone niebo, które szybko wprowadza w stan apatii. Otoczona sięgającą po horyzont bielą śniegu i szarością nieba popadam po pewnym czasie w senny letarg. Zamiast robić kolejne kroki, wolałabym położyć się i zamknąć na chwilę oczy.
Póki co przygotowywaliśmy się do podróży. Zapakowaliśmy nasz dobytek na sanie i przykryliśmy skórą piżmowołu. Razem z nami i bagażem sanie ważyły około 140 kilogramów. Wcześniej jeździliśmy wyłącznie bez bagażu. Ponieważ w momencie zaprzęgania do sań stado może się wreszcie obwąchać i porównać siły, przy ruszaniu panuje zawsze duży bałagan. Psa, któremu pozostałe nie dawały żyć, brałam z reguły na sanie, żeby zapobiec krwawej jatce i w ogóle ruszyć z miejsca. Mój mąż stał z tyłu sań i próbował skłonić zaprzęg do biegu.
Mimo że bagaż stanowił tylko jedną trzecią ciężaru, psy nie były zachwycone. Co chwilę zatrzymywały się i patrzyły do tyłu z wyrzutem. Nie bardzo chciały zrozumieć, że bagaż nie zejdzie z sań i nie wejdzie sam na żadne wzniesienie, jak często robić muszą pasażerowie. Dopiero zjazd z wzniesienia skłonił je do szybszego biegu. Wtedy z kolei ja miałam śmierć w oczach. Zamiast na płaskich saniach siedziałam bez trzymanki na pędzącej w dół, nierównej konstrukcji o wysokości około pół metra. Entuzjazm zaprzęgu nie trwał jednak długo. W pewnym momencie strajk zdarzał się co sto metrów. Osoba z tyłu sań, a często także ta siedząca na saniach, musiała popychać je do przodu, by zachęcić psy do biegu. W pewnym momencie zaprzęg po prostu położył się w śniegu i odmówił dalszej współpracy, a i my mieliśmy już serdecznie dosyć przenikającego odzież i mrożącego twarz wiatru. Wizja zbliżającego się łańcucha wzniesień, na które musielibyśmy w jakiś sposób wciągnąć sanie, przekonała nas do powrotu i przemyślenia strategii działania.
Dzień drugi przyniósł nowe nadzieje. Świeciło słońce, a my obniżyliśmy poprzeczkę. W tutejszym klimacie słoneczny dzień znaczy bardzo wiele. Mimo niskiej temperatury słońce grzeje zewnętrzne warstwy odzieży i pozwala zachować ducha. Wybraliśmy też bardziej płaski teren. Dopiero od połowy drogi trzeba było biec pod górę. Przy wspinaczce ciężar dwóch osób był za duży dla psów, szłam więc przed saniami, zachęcając zaprzęg do biegu za mną. Przy pięknej pogodzie dojechaliśmy do chatki zwanej, ze względu na kształt, UFO. Chatka znajduje się na szczycie niewysokiej góry i jest częstym celem wycieczek, zarówno na saniach, jak i na skuterach śnieżnych. Ze szczytu góry podziwiać można fjord i surowy, górski krajobraz. Fjord w zestawieniu z małym statkiem kosmicznym robi niezapomniane wrażenie.
Po krótkim odpoczynku zaczęliśmy zjeżdżać na dół. Jak wiadomo, łatwiej jest biec w dół niż pod górę, szczególnie, kiedy myśli się o pełnej misce czekającej przy budzie. Bez żadnych problemów wróciliśmy więc z powrotem i po nakarmieniu psów, i sklarowaniu sań także udaliśmy się na obiad. Na szczęście nasz kolega nie karmi swoich psów mrożoną foką, więc ludzie nie odsuwali się od nas na ulicy. Całą fokę kupić można bardzo tanio, niestety smród foczego tłuszczu jest nieusuwalny i unosi się zarówno dookoła psów, jak i odzieży oraz obuwia.
Wycieczki psim zaprzęgiem zachwyciły mnie. Piękno krajobrazu, oglądanego powoli, w ciszy, nie da się porównać z jazdą na skuterze śnieżnym. Doszliśmy do wniosku, że jazda psim zaprzęgiem przypomina żeglarstwo. W jednym i drugim sporcie jest spokojna elegancja i zgoda na to, że rzeczy dzieją się powoli. Oba te zajęcia zmuszają też do zaakceptowania sił natury i współpracy z nimi. To z kolei wymaga cierpliwości i umiejętności. Przypomina nam także, że nie jesteśmy panami świata. Europejczykom na Grenlandii bywa naprawdę trudno zaakceptować, że zwykła podróż z miasta do miasta może się bardzo przeciągnąć ze względu na pogodę. Grenlandczycy przyjmują to ze stoickim spokojem. Co więcej, wyżej niż awans i współzawodnictwo cenią sobie rodzinę, dobre relacje z innymi i dobre polowanie.
Muszę powiedzieć, że zaprzyjaźniliśmy się z naszym psim zaprzęgiem: pełnym energii Mattim, wiecznie pogryzionym, lecz pełnym godności Thorem i gryzącym szelki leniem Baldurem. Teraz, kiedy ulice zamieniły się w potoki, trudno jechać gdzieś psim zaprzęgiem, ale chyba niedługo zgłosimy się na ochotnika do karmienia psów.
Poza utartym szlakiem
Mieszkając na Grenlandii, chcieliśmy zobaczyć więcej, niż tylko najbliższą okolicę. Miejsca, które zdecydowaliśmy się odwiedzić w ferie wielkanocne, budziły jednak duże zdziwienie, zarówno wśród Europejczyków, jak i wśród tubylców.
Zarówno Paamiut, jak i Arsuk, miały zgodnie z planem być modelowymi miastami. Nadzieje te oparte były na pojawieniu się dorsza u wybrzeży. Dzięki połowom dorsza Arsuk, wioska w południowo-zachodniej Grenlandii, stał się najbogatszym miejscem w Królestwie Danii. Niestety, ławice dorsza zniknęły równie nagle, jak się pojawiły. Aktualnie, po kilkuset metrach dróg nie jeździ już żaden samochód, a w miejscowej szkole uczy się łącznie kilkunastu uczniów. Wioska liczy obecnie około siedemdziesięciu mieszkańców i wyludnia się. Jedyne połączenie ze światem to przypływający raz w tygodniu prom Sarfaq Ittuk. Na Grenlandii nie ma połączeń lądowych między miastami, toteż poruszać można się jedynie samolotem, łodzią lub własnym skuterem śnieżnym. Obecnie prom nie podpływa nawet do kei w Arsuk. Aby dostać się na brzeg trzeba przesiąść się do małej motorówki. Doświadczenie to daje wyobrażenie o byciu ewakuowanym ze statku. Szczególnie przy złej pogodzie i w nocy musi to robić dramatyczne wrażenie. Do Arsuk docierają czasem turyści zainteresowani opuszczoną kopalnią kryolitu w Ivittuut i pozostałą po niej opuszczoną wioską. Latem trafiają się też turyści piesi.
Paamiut z kolei został zaplanowany jako drugie pod względem wielkości miasto Grenlandii. Utrzymanie zapewniać miało z kolei przetwórstwo dorsza, zbudowano więc port, fabryki i osiedle bloków, którego nie powstydziłby się były Związek Radziecki. Niestety, obecnie jest to miasto, z którego wszyscy wyjeżdżają, a rozmiary budynków użyteczności publicznej przekraczają znacznie potrzeby pozostałych tu mieszkańców. Pod względem atmosfery Paamiut trochę przypomina Łódź. Mieszkańców cechuje czarny humor i brak oczekiwań. Opuszczone budynki stwarzają okazję do poszukiwań skarbów z poprzedniej epoki, doskonale zachowanych w lodzie i śniegu. My na przykład przywieźliśmy stamtąd harcerską chorągiew z lat siedemdziesiątych, zupełnie niezapleśniałą. Większość ludzi wyemigrowała stąd lub zamierza wyemigrować do stolicy. Turyści budzą głębokie zdziwienie i stanowią rzadką rozrywkę dla mieszkańców. W Paamiut można jednak zjeść obiad w tajsko-grenlandzkiej kafejce (waleń w zielonym sosie curry) i kupić hipsterski t-shirt z kodem pocztowym miasta.
Oba opisane miejsca są piękne, chociaż ich krajobraz jest zupełnie różny. W Paamiut podziwiać można przede wszystkim górzysty brzeg morski i archipelag. Nie sposób oderwać wzroku od mniejszych i większych wysp, skał i kawałków lodu w różnych odcieniach niebieskiego. Im bardziej lód nasiąka wodą, tym bardziej staje się szafirowy. W pewnym oddaleniu od brzegu znajduje się wrak kutra, który dodaje okolicy industrialnego czaru. Myślę, że zwiedzenie całego półwyspu, na którym miasto się znajduje, zajęłoby kilka dni i ani przez moment takiej podróży nie można byłoby narzekać na widoki. Nam jednak nie było to dane z powodu kilkudniowej śnieżycy.
Przeżyliśmy za to chorobę morską na promie kolebiącym się na Morzu Labradorskim w czasie burzy śnieżnej w drodze do Arsuk. Uwierzyłam, że doświadczenie Arktyki może pozostawić niezatarty ślad. Nawet dziś, mimo postępu techniki, oświetlenia statku i wysokich standardów bezpieczeństwa, można sobie wyobrazić, jak musieli się czuć pierwsi żeglarze w Arktyce.
Arsuk położone jest na zboczach górskich. Z każdego chyba domu widać zatokę, a w południowej części wioski także wejście do fjordu, wraz z pozostałościami po porcie rybackim. Wynajęcie domu jest jedyną opcją noclegu pod dachem – dwie trzecie domów stoi opuszczone, a mieszkańcy chętnie zarobią trochę grosza. Burza śnieżna zrobiła nam uprzejmość i dała kilka godzin słońca w ciągu dnia, jedynego, który mogliśmy spędzić w Arsuk. Niestety, częstotliwość kursowania promu, który pływa tam i z powrotem wzdłuż zachodniego brzegu Grenlandii, nie pozwala na zbytnią dowolność w planowaniu wycieczek.
Podróż Sarfaq Ittuk sama w sobie warta jest uwagi. Pod wieloma względami rejs przypomina podróż rosyjskim pociągiem. Podczas wielogodzinnych lub kilkudniowych rejsów wzdłuż wybrzeża cały dzień można spędzić wyglądając przez bulaj i podziwiając góry, wyspy i skały. Pilnie wyglądaliśmy zachwalanej przez przewodnik wyspy w kształcie twarzy Charlesa de Gaulle’a u wybrzeży Arsuk. Istotnie, wyspa bardzo przypomina ludzką twarz z dużym nosem. Rejs z Sisimiut na północy do Qaqortoq na południu trwa trzy dni.
W przeciwieństwie do większości turystów, nie chcieliśmy oglądać typowych atrakcji. Turysta, jeśli nie wykupił zorganizowanej wyprawy survivalowej, wybiera zazwyczaj Ilulissat, gdzie za rogatkami miasta pływają góry lodowe. Przez całe nasze ferie zastanawialiśmy się, co innego zrobić może turysta niezorganizowany, uzależniony od drogiego i nieelastycznego transportu. Klimat jest wymagający i marzący o samodzielnej ekspedycji polarnej z reguły szybko zderzają się z realiami. Bardzo trudno jest też uzyskać potrzebne informacje nie będąc na miejscu, szczególnie, jeśli nie mówi się po duńsku. Zdaję sobie też sprawę, że przy wysokich kosztach podróży ludzie chcieliby mieć poczucie, że widzieli coś naprawdę wyjątkowego, a ich czas został dobrze wykorzystany. Nie wiem więc, jak Grenlandia powinna zachęcać turystów do odwiedzania mniejszych miejscowości. To, że wszędzie jest przepięknie, zdaje się nie wystarczać.
Subiektywnie
Mam nadzieję, że dzięki mojej opowieści Grenlandia stała się czymś więcej niż odpychającą krainą skutą lodem. Wielu znajomych wciąż wzdryga się z zimna i obrzydzenia na myśl o niej. Chciałabym przekazać, że jest to miejsce piękne, w którym nie trzeba marznąć. Jest to też normalny kraj, który zupełnie już nie przypomina świata z historii o Anaruku, napisanej zresztą osiemdziesiąt lat temu. Oprócz niesamowitej przyrody ma on do zaoferowania nieco inne wartości i bardziej ludzkie tempo życia. Mam też nadzieję, że niedługo rzuci rękawicę przybranej matce Danii.
To nie koniec
Latem wybieramy się do Qaanaaq, miasta na północy, którego duńska nazwa Thule nawiązuje do mitycznego północnego krańca świata, gdzie żyją jednorożce. Nie liczę na spotkanie z jednorożcem, ale podobno pojedynczych rogów dostarczają liczne narwale…