Wszystkie wpisy, których autorem jest Kamil Suskiewicz

Notatnik łódzki

Łódzki Teatr Logos wystawia Krzesła Eugene Ionesco. Nie widziałem, bo mało co teraz z takich rzeczy widuję, ale K. widziała i mi opowiedziała. A że K. bardzo dobrze opowiada książki, filmy, spektakle, to czuję się trochę tak, jakbym siedział wśród publiczności. Fabuły opowiadać nie będę, bo powszechnie znana, a kto nie zna, wie gdzie znaleźć, bo to przecież klasyka i warto. Zresztą dla teatru absurdu fabuła może nie najważniejsza. Wystarczy powiedzieć, że są typy ludzkie, raczej przerysowane, raczej umniejszone, takie z których można się trochę pośmiać, nad którymi można trochę popłakać. Rozmawiając o nich z K. doszliśmy do wniosku, tyleż efektownego, co uproszczonego, chyba jednak wartego odnotowania. A brzmi on tak: o ile teatr antyczny, i wszystkie późniejsze, które były jego kontynuacją dążyły do wywołania w odbiorcy litości i trwogi, z których miało rodzić się katharsis, o tyle ten współczesny (chyba już od powojnia) zostawił sobie z tej triady tylko litość i trwogę. Potęguje je nieustannie – mam tu na myśli wszystkie teatry brutalistyczne etc. – celując w coraz mocniejszych poruszeniach, bo niczym poza nimi już nie dysponuje. A może – jak na zdolności dzisiejszej sztuki do wywoływania emocji – to i tak dużo? Tylko czy samo poruszenie, bez moralnego uzasadnienia, nie jest raczej przewiną niż zasługą? Aha, gdyby ktoś nie wiedział – Teatr Logos to teatr chrześcijański, działający przy Kościele Środowisk Twórczych.

*

Dawno już temu mówiliśmy z Marcinem, że nauczyciele powinni dobrze zarabiać. Zarabiać godnie – tak się teraz mówi. Co znaczy godnie? Marai pisał, że mężczyzna musi zarabiać – w przeliczeniu na nasze czasy i naszą walutę – około 8 tysięcy na miesiąc, żeby móc prowadzić w miarę przyzwoite życie. Czyli, żeby na łaźnię było, i na cygaro, i na garnitur u dobrego krawca. Nauczyciel cygar może nie pali – ale te godne 8 tysięcy też by mu się chyba należało. Bo książkę czasem kupi, do opery się wybierze, a i jakiegoś dobrego Chianti od czasu do czasu też by się mógł napić z pożytkiem dla własnych nerwów, a więc i dla uczniów. Podtrzymuję zatem to moje zdanie sprzed wielu lat. Ale. I tu zaczyna się problem. Bo przecież nadarza się okazja – nauczyciele żądają podwyżki. I słusznie – zawoła ktoś. I że się należy. Ja też powiedziałbym, że się należy. Lecz jak widzę te strajki polegające na siedzeniu i gadaniu, strajki odpowiednie może dla fabrycznych robotników, którzy nie mają innej obrony niż odejść od maszyn, kiedy widzę te ciotki i wujków z ZNP – to mi się zmienia pogląd. I nabieram wątpliwości, czy to aby na tę operę i na te książki. Na Chianti może i tak, ale samo Chianti bez opery i książek – to słaba nuta, jak to mawiał kiedyś mój przyjaciel. O gdyby tak nauczyciele, w ramach strajku, wystawili jakiś happening, coś, powiedzmy, w duchu Gogola, jakiegoś Rewizora albo chociaż Płaszcz, albo by Gombrowicza odświeżyli, niechby nawet i Mrożka (choć to nie ta liga) – wtedy, to co innego. Wtedy to nawet dwukrotność Maraiowskiego pensum bym im zaordynował. Tylko jak tego wymagać, skoro nie było ani na książki, ani na operę…

*

Myślę sobie często, że jednym z elementów współczesności jest obiecywanie czegoś więcej, niż możemy dać. Czy nie na tym bazuje nieodzowna na tzw. rynku pracy sztuka autoprezentacji, tworzenie wspaniałych CV, opowiadanie o swoich zaletach? Czy nie tym żywi się reklama obiecująca lepsze życie, które niechybnie stanie się naszym udziałem, jeśli tylko użyjemy lepszego proszku do prania? Czy nie tak działa kultura masowa mamiąca swoich odbiorców taką dynamiką, nadmiarem, efektami – by nie przyszło im do głowy szukać czasem jakiejś treści? Jedną z nielicznych rzeczywistości – pomyślałem jednego razu u jezuitów – które dają więcej, niż możemy się spodziewać, są różnego rodzaju wspólnoty kościelne, rekolekcje, spotkania duchowe. Reklamowane w tak nieatrakcyjny sposób, gdzieś pod koniec parafialnych ogłoszeń, gdy już wszyscy ziewają, na samym dole gabloty w kruchcie, do której nikt nie zagląda – niejednokrotnie ustawiają ludziom życie od nowa, a w najgorszym razie – dają kilka godzin wytchnienia i intelektualno-duchowej wieczerzy.

*

Chyba nie przebrzmiała jeszcze do końca moja euforia dotycząca wspomnianych wspólnot, gdy pojawił się film o pedofilii w kościele i cała dyskusja, którą ów film rozpoczął. Ot i masz – pomyślałem znowu – swoją rzeczywistość, która więcej daje niż obiecuje. Oczywiście, można pożartować. Tylko, że sprawa jest trochę za poważna. I smutna. I przygnębiająca. I wprowadzającą w rozpacz. Jacyś hochsztaplerzy od PR-u powiadają, że kościół będzie próbował tę całą sytuację przemilczeć, przeczekać, trochę rozmydlić, trochę ukryć. Może i będzie. Ale to są dylematy bezbożnych politykierów kościoła. Bo rzecz nie da się ukryć. Ani rozmydlić, ani nawet przeczekać. Stało się ogromne, ogromne zło – to trzeba wprost powiedzieć. Zło przeciwko bezbronnemu człowiekowi, zło przeciwko Bogu, z niepomijalnym świętokradczym wątkiem, dla którego zaprawdę trudno znaleźć odpowiedni dantejski krąg, dla którego ów ewangeliczny kamień młyński wcale nie wydaje się za surowy. To jest zło, za które przyjdzie teraz zapłacić. I nie chodzi mi tu o większość kościelnej góry, bo to „sami niewierzący”, jak powiedział jeden jezuita po wyjściu ze spotkania episkopatu Polski. Chodzi o zwykłych ludzi kościoła, którzy w jednej chwili stracili wiarę w coś, co wydawało się im punktem odniesienia. Takim zwykłym ludziom pozostają dwie drogi. Albo odejść i próbować na własną rękę ocalić resztki szlachetności – co, znając ludzką zdolność do ocalania szlachetności, wydaje się co najmniej karkołomne. Albo zostać i próbować kościół odbudować, lecz z tą świadomością, że z tego, co było, niewiele się już ostanie.

Tracenie rzeczywistości? Wokół „Robinsona w Bolechowie” Macieja Płazy

Gdy półtora roku temu szliśmy styczniowym wieczorem w kierunku poznańskiego dworca, Maciej Płaza opowiadał mi o powieści, którą właśnie pisał. Mówił o Opinogórze, miejscu swojego wczesnego dzieciństwa; o magii tajemniczego prowincjonalnego muzeum; o polskich latach powojennych, które go szczególnie zajmują. I o tym, że tam gdzie był dworzec (i jakoś ciągle jest, bo przecież ku niemu szliśmy), stoi teraz pozbawiona charakteru galeria. I jeszcze o wielkomiejskości Poznania, o jego dużej urbanistycznej skali. A potem stwierdził – już bez związku z przyszłą książką, ale dlatego, że nawiązywało to chyba jakoś do trasy naszego spaceru – że dzisiejszym ludziom niby podobają się modernistyczne budynki, a jednak chętniej mieszkaliby w starych mieszczańskich kamieniczkach, takich jak na przykład w Bydgoszczy. Był przyjemny mróz, pod nogami skrzypiał świeży śnieg, przez galerię, rzeczywiście nijaką, dotarliśmy na peron.

Przeczytawszy Robinsona w Bolechowie ­– a było to niecały rok później – przypomniała mi się tamta rozmowa i pomyślałem, że powieść Macieja Płazy (już druga, po wcześniejszym, debiutanckim Skoruniu) wygląda zupełnie inaczej, niż ją sobie wtenczas wyobraziłem. Lecz przyszło mi także na myśl, że owo zestawienie nowoczesnych poznańskich bloków z bydgoskimi kamienicami, nie było przypadkowe. I że to może ono – w swej obrazowej metaforyce – najlepiej oddaje sens tej powieści.

***

Bolechów to pierwszy punkt odniesienia. Miejsce fikcyjne, acz wzorowane na Opinogórze, stanowi centrum świata przedstawionego w początkowej części książki, opisującej czasy wojny i lata następujące zaraz po niej. Tu znajduje się pałac z cenną kolekcją obrazów. Tutaj żyje rodzina hrabiowskiego ogrodnika, który uczestniczy w ukryciu zbiorów przed hitlerowcami. Jego syn, przekazując sekret ojca nowej ludowej władzy, zostaje w zamian kustoszem stworzonego na bazie kolekcji muzeum.

Robinson (czyli Robert) to drugi punkt odniesienia. Wnuczek kustosza, syn jego córki i nieznanego ojca (można mieć w tym względzie pewne domysły, ale zagadka stanowi jedną z fabularnych ram całej powieści), który od dzieciństwa zdradza malarskie uzdolnienia. Przesiaduje w salach muzealnych kopiując, pod czujnym okiem dziadka, dawnych mistrzów. Spaceruje po pałacowym parku, chodzi nad Wisłę (wszak fikcyjna Opinogóra leży gdzieś nieopodal Sandomierza), przypatruje się mieszkańcom pobliskiej wsi – zawsze ze szkicownikiem w ręku. W końcu wyjeżdża. Najpierw do szkoły plastycznej we wspomnianym Sandomierzu, później do Poznania, gdzie staje się znanym i cenionym (również w merkantylnym tego słowa znaczeniu) artystą. Z biegiem akcji świadomość Roberta zaczyna stopniowo być tym pryzmatem, przez który w końcu patrzymy na wszystko, co się w tej powieści wydarza.

Powyższa dychotomia sprawiać może wrażenie, że Robinson w Bolechowie składa się z dwóch nie do końca ze sobą współgrających opowieści. Zwracali na to uwagę liczni recenzenci Macieja Płazy, dodając zazwyczaj, że pierwsza część jest lepsza od drugiej, albo też, że druga jest w ogóle zbędna, czy wręcz, że ten wątek poznański to jest ni przypiął nie wypiął tu doklejony. Mają tacy rację, czy nie mają? I tak, i nie. Bo że się książka Płazy na dwie części rozpada – to jest rzecz oczywista. Że w tych częściach akcenty (stylistyczne i fabularne) są inaczej postawione – to także nie ulega kwestii. Ale zanim powiemy pisarzowi, żeby wyrzucił połowę książki, może warto się zastanowić, czy zastosowany zabieg nie ma jakiegoś dla tej książki znaczenia. Wszak być może nie przypadkiem tak się autorowi napisało, ale coś nam zamierzał za pomocą tak skonstruowanej powieści powiedzieć. A jeśli nawet nie zamierzał – może tak wyszło, że mu się samo coś ważnego powiedziało; wszak nie od dzisiaj wiadomo – że i język sam przez nas gada.

Cóż więc, chcąc albo nie chcąc, mówi nam konstrukcja Robinsona w Bolechowie? Otóż, mówi bardzo wiele, może nawet wszystko, bo mówi o tym, co jest istotą tej powieści. A jest nią zagadnienie, które można by sprowadzić do pytania – świadomie patetycznego, bo sprawa jest poważna – czy świat istnieje naprawdę? Oraz do, powiązanej z tym pytaniem, kwestii tożsamości człowieka ponowoczesnego i jego, tegoż człowieka, relacji z istniejącym (albo nieistniejącym) światem.

***

W punkcie, gdzie zaczyna się Robinson w Bolechowie, świat zbudowany jest tak, jak mógłby być zbudowany w XIX powieściach realistycznych. Mamy więc konkretne, szczegółowo obecne miejsce, mamy przyrodę, mamy w końcu także pewne trwałe struktury społeczne. Najważniejszą cechą tego świata – przynajmniej z perspektywy prowadzonych tu przeze mnie rozważań – jest fakt, że człowiek indywidualny, choć należy doń i go współkształtuje, w żadnym razie nie może aspirować do miana jego centrum.

Jednocześnie jednak – od samego początku – Płaza pokazuje nam stopniową dekompozycję tak opisanej rzeczywistości. Gdy w 1939 roku do bolechowskiego majątku zjeżdżają niemieccy żołnierze, porządek zostaje zachwiany. Wojskowi zajmują pałac. Chłopi zaczynają pracować dla treuhädera przybyłego z hitlerowskiego nadania. Hrabia, otrzymawszy pokoik w dawnej rządcówce, chodzi po parku z ponurą bezradnością, czasem próbuje interweniować w obronie bitych fornali, ciągle śle listy do wyższego niemieckiego dowództwa, dowodząc barbarzyństwa ustanowionej w jego majątku władzy okupantów. Ale jego zasady, cywilizacja, kultura (której symbolicznym wyrazicielem stają się ukryte w przededniu wojny dzieła sztuki) – przestają cokolwiek znaczyć. Jedynie może materialna wartość tajemnicy hrabiego sprawia, że Niemcy wykazują się względem niego pewną pobłażliwością, gdy karci treuhädera; kilkukrotnie przysyłają też arystokratyczno-profesorskie delegacje, które mają zmiękczyć dawnego właściciela Bolechowa i sprawić, aby wyjawił kryjówkę. Ale i to do czasu. Wszak udawana cierpliwość i pozorowana cywilizacyjna wyższość – nie mogą trwać w nieskończoność. W rozdziale Hrabia, którego nie będę streszczał, bo publikujemy go w Prozie „Sumy” – dochodzi do symbolicznego przekroczenia granicy. I do odsłonięcia istoty starcia, które się tu rozgrywa. Z jednej strony pojedynczy człowiek, reprezentujący dawny porządek i niosący (za sprawą ukrytego skarbu) kulturowe dziedzictwo tegoż porządku. Z drugiej kolektywna, zorganizowana, barbarzyńska siła. Rezultat jest łatwy do przewidzenia. Dawne wartości mogą zdobyć się co najwyżej na heroiczny (i jakże piękny!) gest zdzielenia po głowie rządcy za pomocą laski z główką ptaka nielota. Nowy porządek odpowiada dwoma strzałami z podręcznego pistoletu. Dla obserwatorów tej sceny ma ona charakter fundamentalny i staje się – niestety – swoistym momentem inicjacyjnym. Dopełnieniem dojrzewania jest zaś wtargnięcie na tereny opuszczone przez wycofujących się Niemców – wyzwolicieli ze wschodu. Stefan, małoletni syn dawnego pałacowego ogrodnika:

oglądał potem szczątki szczątków hrabiowskiego pałacu, leżące pod drzewami, po alejach, roztrzaskane strzałami z tetetek i seriami z pepesz, pogruchotane butami, i pomyślał sobie, że skoro zna już reguły tej gry, spróbuje w nią zagrać, on sam, nie wspólnie z ojcem, nie jako hrabiowski sługa, bo jak mówiono, hrabiów i tak miało już nie być, tylko on sam, Stefan.

Rzeczywistość świata XIX wiecznego zamienia się w rzeczywistość gry. I nie jest szczególnie ważne, czy gra ta ma za główną nagrodę kolekcję obrazów, czy podrzędną państwową posadę. Istotny jest fakt, że życie staje się rozgrywką. Można tu od razu powiedzieć, że takie postawienie sprawy było Sowietom bardzo na rękę. Skoro życie jest grą o zasadach nie do końca ustalonych, bo będących in statu nascendi, to czemu nie wprowadzić swoich przepisów? Jeśli nie ma już osadzenia w dawnym świecie, to czemu nie podpowiedzieć człowiekowi – licząc na jego chybotliwość i wiarołomność – że to, co dotąd wydawało mu się jedynym możliwym światem, było jedynie żerowiskiem warstw posiadających. Że przecież należy mu się to samo, co mieli tamci. Że żadne przestarzałe normy, dawne wskazania moralności, przebrzmiałe hasła klasycznej etyki – nie będą mu stać na przeszkodzie w zdobywaniu nowej pozycji.

Sprawa jest tym łatwiejsza do przeprowadzenia, że obejmować ma w większości ludzi nowych, tych, których dawny porządek jeszcze wystarczająco silnie nie naznaczył, a wojna dodatkowo straumatyzowała. Było łatwiej, bo – mówiąc egzemplifikacjami z powieści – hrabia już nie żyje, a Stefan nie przejmuje z jego dziedzictwa nic poza wspomnieniem egzekucji i schowanym w oranżerii skarbem. Wojenne skasowanie świadomości widzimy – na równoległym planie – w losach małego Franciszka, który w pierwszych latach życia zamiast dziecięcych zabaw i rodzicielskiej bliskości doświadcza huku bomb, krzyku zabijanych, głodu i nocnych ucieczek. „Pamiętał, jak urodził się po raz drugi, roczny malec, w ciemnej ziemiance, w zaduchu ziemniaków, gangreny i krwi”. Te powtórne narodziny nie mają w sobie nic z jasności dziecięcego wejścia w egzystencję. Jednocześnie jednak historia Franciszka, jego epizod kryminalny, i późniejsze kolejne „narodziny” do pracy kamieniarza, są dowodem na to, że wypisanie się z gry na określonych przez mocodawcę zasadach jest możliwe, prawda, że okupione również wyłączeniem ze świata, postawieniem się obok niego.

Stefan nie ma ochoty stawać obok tego świata, który rodzi się na jego oczach. Postanawia być jego częścią. Więcej, zamierza być jednym z jego prawodawców, owszem, prawodawcom ograniczonym do uniwersum bolechowskiego (jak nazwać to uniwersum pozbawione dawnych sankcji obiektywności? Po-rzeczywistość?). Posiada spryt i atut (kolekcja sztuki), który może wykorzystać. Ale pozycja Stefana jest przez to wszystko od początku naznaczona skazą „samoustanowienia się”. Pozycja? Bez wątpienia. Stefan staje się z czasem czymś (świadomie uprzedmiotawiam, bo chodzi mi bardziej o figurę społeczną, niż o konkretną osobę) na kształt dawnego hrabi: zyskuje wykształcenie, jako kustosz zamieszkuje w pałacu, „zarządzając” stamtąd również sprawami pozostałej części Bolechowa. Coś jednak sprawia, że kopia odbiega nieco od oryginału. Byłby to skutek owej „gry w kustosza”, „gry w post-hrabiego” – którą Stefan postanowił rozegrać?

***

Powyżej chciałem pokazać punktowość owego polskiego przechodzenia od rzeczywistości do nie-realizmu. Celowo uwypukliłem więc, jako okres szczególnie dla tego procesu ważny, czas drugiej wojny i lata następujące bezpośrednio po niej. Należy wszakże zauważyć, że zmiany tożsamościowe nigdy nie dokonują się w jednej chwili, zwłaszcza tak potężne zmiany tożsamościowe, o jakich tutaj mówimy (utrata poczucia, że świat istnieje naprawdę!). Pamiętam dobrze wspomnienia mojej babci dotyczące Opatowa z początku lat 50. Wybijały się w nich na plan pierwszy sylwetki takich postaci, jak powiatowy architekt mieszkający w ładnym pałacyku własnego projektu, czy dyrektor szkoły, który posiadał willę z parkiem, do którego sprowadzał egzotyczne gatunki drzew z Kanady – codzienne ich życie zaś zdawało się nie różnić znacząco od tego, jakie prowadzono tam przed wojną: wciąż umawiano się na popołudniowego brydża, wciąż o piątej podawano herbatę, nadal istniała bardzo wyraźna klasowa dystynkcja (jak powiadał Bohdan Cywiński: „przed 1956 rokiem widać było na ulicy, kto inteligent, a kto robotnik”). Podobnie rzecz ma się z powieściowym Bolechowem. I tam nie od razu gra Stefana wprawia to miejsce w nowoczesną chybotliwość. Można raczej powiedzieć, że rzeczywistość bolechowska odpływa powoli, małymi fragmencikami, długo jeszcze dość silnie oddziałując na jej mieszkańców. Całkowitego zerwania – przynajmniej na jakiś czas – doświadczy dopiero Robert, gdy znajdzie się w Poznaniu.

Tam dopiero pojawi się ten stan ducha, który nazwałem tożsamością ponowoczesną. Na czym miałby on polegać? Zróbmy zbliżenie na „poznańskiego” Roberta. Zdawać by się mogło, że kroczy on jakąś wymarzoną ścieżką życiową. Spotyka dziewczynę, uprawia malarstwo, które przynosi mu sławę i duże pieniądze, mieszka gdzie chce (a to w dawnej fabryce będącej teraz „siedzibą” artystowsko-anarchistycznej grupki, a to w luksusowym lofcie w centrum miasta). Do czego się tu przyczepić? Tymczasem już po języku, jakim opisuje to życie Płaza, widać, że coś jest nie tak. Że ta świecąca tak jasno na zewnątrz egzystencja pod spodem nie ma prawie nic, że jest powierzchowna, schematyczna, bezbarwna. Nawet seks sprowadza się do kilku mechanicznie powtarzanych scen. Jakże inaczej pokazywał nam Płaza Bolechów – znacznie przecież skromniejszy w swoich ambicjach i możliwościach. Myślę, że jednoznacznie można w tym odczytać stratę, jaka wynika z wykorzenienia z jednego miejsca, a braku znalezienia dla siebie miejsca innego. Ale chodzi tu chyba o coś jeszcze. Otóż, świat Roberta oderwanego od Bolechowa przenosi się do wnętrza jego świadomości. To on sam, Robinson – jest treścią, centrum, ostatnią instancją tego świata. Jego ja, jego świadomość – zakreślają horyzont doświadczeń. O ile wcześniej czerpał z otaczającej go bolechowskiej rzeczywistości (stamtąd przecież bierze się jego malarstwo, z tamtych pejzaży, z wiejskich ludzi itd.), o tyle teraz żyje treścią przetworzonych przez własną świadomość bodźców i wyobrażeń o sobie, innych, o rolach, które odgrywa on i które odgrywane są wokół niego. Nowa rzeczywistość staje się jakimś symulakrum prawdziwej rzeczywistości, jakimś światem na podobieństwo świata. Jak bardzo mniej twórczym, barwnym, żywym – to widać, gdy zestawi się dowolne fragmenty pochodzące z dwóch części powieści. Jeśli nie razi nas język „części poznańskiej”, jeśli nie wpadamy w zakłopotanie z powodu jego ubóstwa – to tylko dlatego, że mianownik tożsamościowy dzielimy raczej z Robertem, aniżeli z hrabią, czy choćby ze Stefanem. Dobrze znamy tę wrażliwość kustoszowego wnuka, bo koresponduje ona z naszym doświadczeniem egzystencjalnym: wielość narracji podlegających pozornym wyborom; całkowite oderwanie od korzeni albo nachalnie nostalgiczne zachwyty nad przeszłością; odrzucenie etyki naprzeciw tyranii moralizatorstwa; zachwyt nad codziennością i rozpacz, gdy dostrzeżemy ogrom jej płycizn.

W tym symulakrum świata tworzy się także symulakra rozmaitych zajęć. Zamiast pracy przy obróbce kamienia, mamy więc na przykład społeczny aktywizm. Recenzenci Robinsona… często i chętnie odwoływali się do – obecnego rzekomo w powieści – dylematu, czy artysta powinien się angażować w życie polityczno-społeczne. Wydaje się, że jest to jakaś namiastka poważnego pytania. Albowiem sam konstrukt społecznego zaangażowania w jego nowoczesnej formie jest bez wątpienia jedną z cech współczesności (każdy powinien się gdzieś udzielać, gdzieś należeć, wygłaszać jakieś poglądy). Może on utrzymać swą wysoką rangę tylko wtedy, gdy człowiek stoi w środku świata. Wtedy jego zaangażowania, jego sprawczość, jego wpływ na zmienianie świata (śmiesznie to brzmi, gdy się konsekwentnie przyjmie, że świata już nie ma) – mają sens, bo nie ma nic poza nimi, chociaż prawdę mówiąc, ich samych też obiektywnie nie ma.

Płaza bardzo wyraźnie zderza te dwie aktywności – to jest przednowoczesną pracę i bliżej nieokreślone zaangażowanie społeczne – i robi to przede wszystkim na płaszczyźnie stylistycznej. Jakby chciał, wbrew temu, co widzimy dookoła – rozbuchać za pomocą słów całą wielką ontologię prawdziwej roboty. Podczas gdy petycje, manifesty, happeningi Zakładowców (wszystko to robione przecież w imię wzniosłych społecznych celów) wspomniane są jakby mimochodem i od niechcenia – procesowi przygotowania podobrazia, formowania marmurowego bloku, czy wydawałoby się prostej do bólu pracy wokół gospodarstwa – poświęca autor długie, przesycone materialnością akapity.

Dotąd inne ręce to wszystko robiły. Gotowały dla świń ziemniaki w parniku, aż buczał smaczną duchotą. Zdejmowały sierp z haka pod okapem stodoły, na łące ścinały koniczynę dla królików, ładowały ją na wózek i zwoziły na podwórze. W spiżarni, dokąd schodziło się z kuchni po granitowych schodkach, wyciętych i wyszlifowanych Gawałową ręką, sięgały do beczki zbitej przez teścia Świerkuli, znanego w okolicy bednarza, napełniały miednicę ziarnem dla kur, a potem, gdy włożyła przyczłapane trzewiki i wyszła z domu, odmykały furtkę kurnika i wśród trzepotliwego gwaru sypały je do korytek.

To rzemiosło, ta praca wlewa się w egzystencję człowieka, modeluje jego emocje, będąc jednocześnie ich wyrazicielem, być może – to zdaje się sugerować Płaza – doskonalszym od języka. Zbigniew Herbert mówił kiedyś o tym, że zazdrości malarzom, rzeźbiarzom, architektom tej ich pracy w prawdziwej materii, podczas gdy on sam musi poprzestać na, jednak dość abstrakcyjnym, „czernieniu papieru”. Podobny ton pobrzmiewa u Płazy, paradoksalnie, bo jego pisarstwo jest barokową obfitością, jest językiem chcącym wyjść ze swoich ram, przełamać składniowe i frazeologiczne ograniczenia, wniknąć w chłód marmuru, w wilgoć zaprawy, w barwę nadrzecznego sitowia.

Napisałem, że Robert z innej gliny ulepiony. Ale przecież nie do końca. Przecież i on podczepiony pozostaje jakoś do tej bolechowskiej rzeczywistości, albo raczej – przylepia się ona do niego raz po raz, niczym rzep polny do nogawki spodni. Gdy przyjeżdża z Poznania odnawia w sobie to przywiązanie, które – co przecież jakoś jednak przeczuwa – jest jego pierwotną formacją tożsamościową. Pierwotną i może jedyną, bo nawet to, co tworzy w Poznaniu – możliwe jest tylko przez pamięć Bolechowa.

To przeciwstawienie Bolechowa i Poznania, przednowoczesnej prowincji (czy wciąż przednowoczesnej?) i postmodernistycznej metropolii rozgrywa się przynajmniej na kilku płaszczyznach. Chciałbym przywołać jeszcze jedną z nich. Mowa o uczuciu miłosnym, uczuciu, które także jakoś utrzymuje Roberta w rozdarciu. Bo z jednej strony jest wspomnienie dziecięce i młodzieńce, córka Franciszka – Urszula, którą później będzie potajemnie malował podczas pobytów w Bolechowie. Z drugiej zaś jest partnerka, a następnie żona, Julia, marszandka i menadżerka młodego malarza. I znowu – jak to miało miejsce na innych płaszczyznach – Płaza odwraca proporcje. Związek z Julią, tak niby pełny jej obecności, tak wręcz nachalny, kipiący momentami od namiętnych uniesień – zostaje stylistycznie jakby umniejszony, sprozaizowany, spospolitowany tym językiem wziętym z korporacyjnej nowomowy nowoczesnego miasta. Znajomość z Uruszulą, tak dalece w porównaniu do poprzedniej relacji niedopełniona, ledwie zaczęta, odbywająca się w sferze spojrzeń, niedopowiedzeń, przelotnych dotyków – to ona właśnie zdaje się ważniejsza, znowuż, za pomocą językowego obrazowania, pęczniejąca, bardziej obecna, prawdziwsza. Ten uczuciowy, kobiecy galimatias (Julia i Urszula, ale przecież także matka, Łucja), w którym zanurzony pozostaje Robert, zdaje się w ogóle wątkiem bardzo intrygującym i być może – tu lekki przytyk w stronę autora – nie do końca powieściowo wykorzystanym, może nie wystarczająco zrośniętym z resztą świata przedstawionego, doklejonym jakby nieco obok.

I jeszcze jeden rys „świata poznańskiego”. Swoista schematyzacja codzienności i jej bezrozumna afirmacja. Dynamizm w słowach Julii, ich skrótowość; proste krótkie „biznesowe” komunikaty jej ojca; podszyta ironią i pozorną obojętnością postawa mieszkańców squatu – to repozytorium nowoczesnych zachowań, bardziej przypominających Gombrowiczowskie maski aniżeli prawdziwe życie. Nawet formuła artysty ma w tym świecie dawno już wytyczone koleiny, w które należy wskoczyć: „Gdy [Julia] mówi, że chce zobaczyć więcej moich prac, ostrzegam ją: mieszkam na starówce. Na poddaszu. Zrobiłeś sobie Montmartre?”. Można odnieść wrażenie, że Poznań dużo mocniej spycha człowieka w odgrywanie roli (choćby anarchisty), niż robi to bardziej przestronny i chaotyczny Bolechów. Te role, mody, schematy dają się też odnaleźć w reakcji na obrazy Roberta, tej początkowej niechęci – „bo to socrealizm” itp. – ale również w późniejszym uwielbieniu dla jego anachronicznej techniki i realistycznego przedstawiania. Nie sposób nie łączyć owego uwielbienia z wysokimi cenami, jakie w pewnym momencie zaczęły osiągać staromodne obrazy. Ale może jest tu widoczny również ślad jakiejś nieuświadomionej tęsknoty za rzeczywistością. Bo jak powiada Maciej Płaza, ludziom bardziej podobają się modernistyczne budynki, ale wolą mieszkać w mieszczańskich kamieniczkach.

***

Bolechów – jak się rzekło – oddziałuje na Roberta, chociaż sam powoli zanika. Jest to dalsza część tego procesu, który zaczął się w początku wojny. Postępująca dekompozycja świata, staczanie się w nie-realizm. Istotnym punktem na tej równi pochyłej zdaje się kolejna historyczna cezura – rok 1989. Z perspektywy bolechowskiego folwarku wyglądała ona tak: „gdy ruszyła fala likwidacji, ludzie łudzili się, że się ostanie. Spółdzielnię założymy, mówili, maszyny nie są zdezelowane, na kredyt dokupimy nowe, zainwestuje się, damy sobie radę. […] Gdy dyrektor obwieścił, że po zbiorach bolechowski pegeer zostanie zamknięty […] paru robotników pomaszerowało do biura, wyciągnęli zza biurka dyrektora, wsadzili go na taczki, dochybotali do obory i tam unurzali w gnoju. Potem wrócili do stołówki i rozhulali radosno-wściekłą libację. […]I widzisz, jak ony tera w tym pegeerze żyją. Połowa bieduje na kuroniówkach, druga połowa tyra na tych samych polach, ino dwa razy szybciej, bo już nie na państwowym, a Stecowym”. To też obraz, który dobrze znamy. Mówiąc na marginesie, ciągłe splatanie losów indywidualnych z losami społecznymi – pozostanie dużą zasługą Płazy, bo jest on jednym z niewielu współczesnych autorów, którzy próbują to w sposób ciekawy robić. A więc mamy odzyskanie niepodległości. Czas wyzwolenia, szansa na zbudowanie wszystkiego od nowa. Unieważnienie zasad gry ustanowionych nie naszymi (po części) rękami? Powrót do rzeczywistości? To okazuje się niemożliwe, albo możliwe, ale niezrealizowane. Zamiast tego mamy jedynie zmianę, a czasami jedynie rozmiękczenie zasad gry. Jedno oszustwo PGR-ów zostaje zastąpione innym oszustwem ucieleśnionym przez kapitał (jak powiada Stefan: „niestety zbliża się koniec ocalania, bo na miejsce wojska, prostactwa, dewocji i biedy przyjdzie faszyzm, prostactwo, dewocja i pieniądz”). Tożsamość jeszcze jakoś kolektywną, zastępuje powszechny indywidualizm. Resztki wspólnotowości odchodzą w niebyt, przychodzi za to osobisty sukces, ścieżki kariery, nieprzebrane możliwości i nieograniczone szanse. Człowiek wreszcie ma swój raj utracony, szkoda tylko, że został w nim sam.

Ale zdaje się, że wtedy, gdy do tego doszło, nie dostrzegaliśmy już nawet, że zostaliśmy oszukani. Nie mówię tu o jakimś oszustwie międzynarodowych spisków albo postsowieckiej nomeklatury – które to rzekome oszustwa stały się narracją pewnych polskich środowisk po 1989 roku. Chodzi mi o oszustwo znacznie poważniejsze, o pogłębienie tej przepaści która oddzieliła człowieka od rzeczywistości. W roku 1945 – gdy rozgrywał się pierwszy akt tego procesu – można było przynajmniej zrzucić winę na okupantów. Nie nasza wina, nie my ustalaliśmy zasady tej gry, zrobiono to siłą, pod przymusem. Ale teraz, te trzydzieści lat temu, to my sami decydowaliśmy, sami więc wybraliśmy sobie ten tożsamościowy model z importu, z którym teraz przychodzi nam się zmagać. Jednak czy takie rzeczy się wybiera? Czy w ogóle można jakoś wpływać na takie procesy poważnego, tożsamościowego kalibru? Można z pewnością wyliczać takie wątpliwości, można, znowu, szukać winnych gdzieś na zewnątrz. Zbyt nieodparcie jednak narzuca się myśl, że może każdy ma taki raj, na jaki zasłużył. I w końcu kręgów Dantego jest jeszcze wiele, i to sporo gorszych.

***

Tak więc moja teza nadpisana na powieści Macieja Płazy brzmiałaby tak: polskie odchodzenie od przekonania o realnie istniejącej rzeczywistości zostało przygotowane przez okupantów hitlerowskich, przeprowadzone przez okupantów sowieckich, zatwierdzone zaś przez nas samych w 1989 roku. Być może, że proces ten dokonałby się  i tak, gdyby owych okupantów nie było. Sprawy w zachodniej Europie potoczyły się przecież podobnie, mimo sytuacji politycznej zgoła odmiennej. Może zresztą te kwestie rozstrzygnęły się dużo dawniej, i gdzieś tam należałoby szukać ich źródeł.

Grób Fryderyka II w katedrze w Palermo – pisał Sandor Marai w 1905 roku – obok trzech innych nagrobków ze wspaniałego porfiru – to kamień, na którym świat wyleciał z posad: kiedy umarł ten władca, skończyła się Europa i rozpoczęła się epoka Narodów i Pieniądza.

Ale wydaje mi się, że w Polsce to gubienie rzeczywistości odbyło się jednak dużo później, i to w taki właśnie sposób. Zaczęło się od – sprokurowanego wojną – przyjęcia, że świat jest grą, w której wygrywa i wygrywać powinien silniejszy. A później wystarczyły kapiące krople i powolne rozsączanie wiary, że pod tą rozgrywką jest jeszcze pierwotna, niezmienna, dobra i prawdziwa rzeczywistość. „Żyjemy tu nie czując pod nogami ziemi” – pisał Osip Mandelsztam.  O tym odrywaniu się od ziemi – owszem, nie zawsze w tak dramatycznych okolicznościach jak u Mandelsztama – o ucieczce od wiary w prawdziwy świat; i o tożsamości, która czeka za progiem tej wiary – o tym wszystkim opowiada książka Macieja Płazy.

***

Chciałoby się jednak jakoś zrozumieć tę ponowoczesną tożsamość. Chciałoby się wyzwolić  z niej, pójść do przodu, albo przeciwnie – wrócić tam, gdzie człowiek z rzeczywistością pozostaje jeszcze związany. Zbyt łatwo brzmiące obietnice nic nam tu jednak nie pomogą. Bo powie ktoś – nic prostszego niż wrócić. Są nawet na świecie takie ruchy antycywilizacyjne, których członkowie mieszkają w jaskiniach i polują na dziką zwierzynę (tylko gdzie szukać takiej zwierzyny w globalnej wiosce?). Czemu nie. Dlaczego Robert nie mógł uciec w jakąś inną, prawdziwą rzeczywistość? – może zapytać dociekliwy czytelnik. Płaza uprzedza to pytanie. Pokazuje, w samej końcówce powieści, w taki sposób wyobrażoną trzecią drogę: oto malarz wyjeżdża do Ameryki i tam – pośród dziewiczej przyrody – zatapia się w mistycznym doświadczeniu pustynnej bieli. Ale czy jest to mistyka prawdziwa, czy może – wyczekany i wymyślony – konstrukt marzeń i wyobraźni bohatera? Bo jaka może być mistyka, gdy człowiek równa się uniwersum? A nawet jeśli uznamy, że chcemy to uniwersum poszerzyć – dlaczego Robert, dziecko bolechowskich chłopów, ma czuć mistyczną więź z amerykańskim pustkowiem? Płaza zdaje się mówić, że owa trzecia droga jest to jakaś wielka mrzonka eskapistów, jakieś szaleństwo – w istocie niewiele różniące się od cywilizacyjnego zachłyśnięcia się nowoczesnością. Pisarz wie dobrze, że dzisiejszy człowiek nie ucieknie od owej ponowoczesnej tożsamości; wie jednak również, że nie ucieknie i nie powinien uciekać od Bolechowa; tylko czy cokolwiek w tej rozgrywce jeszcze zależy od człowieka?

Po przeczytaniu powieści À rebours Jorisa-Karla Huysmansa, Barbey d’Aurevilly powiedział: „Po takiej książce autorowi pozostaje już tylko wybrać między lufą pistoletu a stopami krzyża”. Gdyby prawdziwie przejąć się kształtem tożsamości człowieka współczesnego, który kreśli w swej powieści Płaza  – to prawdę mówiąc wybór jest dość podobny. Można oczywiście na marginesie zgłosić wątpliwość, czy dzisiaj jesteśmy jeszcze w stanie czymś się prawdziwie przejąć; czy tożsamościowe purgatorium, w którym się znaleźliśmy, nie polega również na tym, że potrafi znajdować rację swojego istnienia w bieżącym trwaniu, że potrafi żyć „nie czując pod nogami ziemi”. A contrario i jako pewien promyk nadziei dopowiedzieć można, że nawet w tym ponurym, choć czystym i zamożnym Poznaniu, kołatają się gdzieś po kątach tęsknoty za bydgoskimi kamieniczkami.

Jedno jest pewne: będąc w dalszym ciągu centrum swojego świata, sami siebie nie uratujemy. Bo jesteśmy – żeby przywołać na koniec możliwe odczytanie tytułu powieści – jak Robinson uwięziony na bezludnej wyspie, dla którego nie ma innego ratunku poza tym, który może przyjść z zewnątrz. A żadnego statku ratunkowego – przynajmniej u Płazy – na horyzoncie na razie nie widać.

Smętek idzie dalej. Szkice do obrazu Pomorza

„Ofiaruję ten utwór córce mej Monice z gorącem życzeniem, ażeby gdy dorośnie nie znalazła już śladów Smętka na ulubionem jej wybrzeżu” – brzmi dedykacja Wiatru od morza, powieści z 1922 roku, w której Stefan Żeromski przedstawił, w swoiście upoetyzowanej i metaforycznej formie, dzieje polskiego Pomorza. Niełatwa to książka, gęsta stylistycznie, miejscami przypomina historiozoficzną rozprawę, to znów dawną bohaterską epopeję, innym razem dramaty Słowackiego, w których gdzieś poza światem toczy się walka wielkich duchów. Wypominano jej niezrozumiałość, zarzucano propagandową stronniczość (wszak powstała zaraz po przyłączeniu wybrzeża do II Rzeczpospolitej), krytykowano idealizację historycznych postaci i narodowościową optykę. Jednak po dziś dzień trudno byłoby znaleźć inne dzieło, które w sposób równie szeroki, z tak wielkim rozmachem – kreśliłoby duchową genealogię Pomorza; które potrafiłoby dotrzeć do jego istoty, uchwycić to, co określa te ziemie i ich mieszkańców. Swoją drogą zadziwiające jest, jak tego typu sprawy – jeśli uchwycone właściwie – pozostają niezmienne; jakim długim trwaniem się charakteryzują; jak mało wpływają na nie wielkie procesy cywilizacyjne, jakieś globalizacje, technologizacje, nowoczesności. Tyle się tutaj przecież zmieniło – mówiliśmy sobie jeżdżąc po polskim wybrzeżu niemal sto lat po Żeromskim – a jednak wszystko pozostało bez zmian.

***

Ów smętek jest głównym bohaterem utworu Żeromskiego (chyba można tak powiedzieć, mimo jego niejasnego ontologicznego statusu). Przenika każdą z osiemnastu opowiedzianych historii, które w połączeniu są migawkowym portretem dziejów ziem pomorskich od czasów przedhistorycznych (najazd jednego z plemion germańskich) po współczesne pisarzowi (budowa portu w Gdyni). Tego smętka wziął Żeromski z dawnych legend kaszubskich, gdzie oznaczał jednego z diabłów, czartów, złych duchów. XX wieczny autor lokalny, ks. Bernard Sychta pisał: „w świecie wierzeń ludowych nie określona bliżej postać, będąca zapewne przeżytkiem wierzeń pogańskich, a zepchnięta dziś do roli diabła. Rzeczywiście, sami Kaszubi niewiele umieją powiedzieć o smątku”. W literaturze znalazł się po raz pierwszy za sprawą innego kaszubskiego pisarza, Hieronima Derdowskiego, w wydanym w 1880 roku utworze O Panu Czorlińścim co do Pucka po sece jachoł.

O Smętku Żeromskiego – w przeciwieństwie do jego legendarnego odpowiednika – powiedzieć można bardzo wiele. Trudniej byłoby precyzyjnie wskazać, kim lub czym jest. Urasta on bowiem do rangi swoistego symbolu Pomorza, do duchowej siły, która działa w przyrodzie, działa w ludziach – a może jest po prostu częścią tutejszego świata, jej integralnym, najściślejszym pierwiastkiem? I, jako taki, współkształtuje losy tych ziem.

***

Nad polskie morze jeździłem odkąd pamiętam. Te pierwsze wyjazdy, z rodzicami i rodzeństwem, odbywały się na początku lat 90. Jechało się przez Włocławek i Toruń, później był postój gdzieś w okolicach Człuchowa, w bardzo urokliwym jeziornym pejzażu, pośród którego stał – nie do końca doń pasujący – lichy bar z rybami. I dalej morenowym, pagórkowatym krajobrazem pojezierza, długo, długo w stronę Koszalina. I jeszcze dalej, do Kołobrzegu, w końcu do Dźwirzyna. Były to czasy, gdy działało jeszcze wiele po-komunistycznych ośrodków wczasowych, dużych, podobnych do siebie, z wielkiej płyty budowanych, z długimi korytarzami, obszerną stołówką serwującą oszczędne porcje obiadowe, jakimiś boiskami i kortami, które czasy świetności miały dawno za sobą, z ogromem niewykorzystanej przestrzeni, gdzie tylko trawniki, kępy drzew i krzaków. Wcześniej ośrodki te należały zazwyczaj do jakichś zakładów produkcyjnych; ściągali więc do jednego kurortu górnicy z Zabrza albo metalowcy z Radomia. Na początku lat 90. porządek ten, choć jeszcze siłą przyzwyczajenia utrzymywany (widać zwyczaje wakacyjne przetrwały dłużej niż komunizm), powoli się wykruszał i coraz więcej było w eks-zakładowych ośrodkach wczasowych takich przypadkowych turystów jak my. Dnie spędzaliśmy na plaży, rzadko w tak zwanym mieście, czyli położonym przy głównej ulicy skupisku – nielicznych wtenczas – sklepów, barów, innych jakichś atrakcji na miarę miejsca i czasów skrojonych. Popołudniami i wieczorami uprawiało się sporty, chodziło na ośrodkowe dyskoteki, siedziało z dzieciakami kolonijnymi z Tychów (bo tam akurat kolonie z Tychów przyjeżdżały).

Poza zwykłą nostalgią za młodzieńczymi laty, wiążą mnie z tamtymi wyjazdami pierwsze chyba tak silne doświadczenia dzikiej przyrody. Z obawą i zachwytem patrzyłem na ciągnące się kilometrami puste wydmy, dziwacznie powyginane sosny, no i brzeg morski, plażę, palisady falochronów wystawionych na wiatr o niespotykanej gdzie indziej sile. Pierwszego wieczoru, tuż po przyjeździe szło się nad morze, żeby poczuć powiew tego wiatru, wszystkie jego zapachy, żeby się wpatrywać w czerwieniejące niebo stykające się gdzieś tam daleko z ciemną połacią wody. Fascynowały też pół-cywilizowane wioski rozrzucone po wybrzeżu, z kilkorgiem domków w otoczeniu rozległych pól (jakże innych, niż u nas, w Świętokrzyskiem), nieprzeniknionych lasów, ledwie przejezdnych dróg gruntowych. Towarzyszyło temu wszystkiemu jakieś dziwne doświadczenie obcości, jakby świadomość, że się nie jest u siebie.

Zwiedzając dzisiaj polskie wybrzeże mam nadal cząstkę tamtego uczucia dziecięcego (na ile jest to tamto uczucie?), które się rodzi w zetknięciu z tutejszą przyrodą, urzekającą i groźną, i ciągle jakoś tajemniczą. „Wiele podróżowałem po świecie, ale tak pięknego zakątka, takiego połączenia morza, lasów i wzgórz, nie widziałem nigdzie” – pisał Stefan Żeromski, gdy się znalazł po raz pierwszy w Orłowie (stoi tam do dziś domek, w którym Żeromscy spędzili kilka miesięcy 1920 roku, choć ówczesna wioska została dawno wchłonięta przez Gdańsk). Chętnie podpisałbym się pod tymi słowami, bo choć tyle co pisarz po świecie nie podróżowałem – krajobraz pomorza wydaje mi się czymś wyjątkowym i bardzo osobnym. I dlatego nie dziwi mnie, że Wiatr od morza  tak jest zatopiony w tutejszej przyrodzie, tak ją w każdym historycznym obrazku uwzględnia, tak splata jej istnienie z ludzkimi istnieniami, jak wręgi statku splecione są z kilem. Wydaje mi się nawet, że to Pomorze, które Żeromski portretuje – a jest ono, co postaram się pokazać, na jakimś podstawowym duchowym planie tożsame z Pomorzem dzisiejszym – z uwagi na swe geograficzne położenie ma w sobie coś z ponurych wybrzeży Skandynawii (gdzie rozgrywają się niektóre dramaty Szekspira), jak również z żywiołowych, pełnych namiętności greckich wysp (będących sceną klasycznych tragedii). Byłoby więc polskie wybrzeże naszym niewyzyskanym literacko Elsynorem lub naszymi Tebami? Myślę, że Żeromski – w swojej niezwykłej poetyckiej intuicji – doskonale to wiedział. W 1919 roku pisał on w liście do Bernarda Chrzanowskiego, krajoznawcy i miłośnika Pomorza:

Od dziesiątków lat jest mojem najgorętszem pragnieniem zapoznanie się gruntowne z wybrzeżem morskiem i półwyspem helskim, z ludem, mową, obyczajami i całkowitym zakresem tamtejszego życia, co udałoby mi się następnie spożytkować być może w sposobie literackim i odtworzeniem artystycznem. Wyjazd czasowy w porze letniej do tych okolic, gdy nadto wybiera się tam obecnie bardzo wiele osób, byłby dla mnie prawie bezcelowy, gdyż nie umiem zbierać dorywczo wiadomości i wrażeń. Musiałbym tę całą ziemię poznać i przeżyć, jak przeżyłem wewnętrznie inne okolice kraju. To też pragnąłbym tam zamieszkać, o ile by mi zdrowie i zdrowie córki pozwoliło, na dłużej, a – w najlepszych okolicznościach, na stałe.

Mówiono – a mówili Ci, co krytykowali Żeromskiego za rzekomą propagandowość Wiatru od morza – że powstał ten utwór na zamówienie polityczne. Że autor wziął modny i potrzebny młodemu państwu temat. Że ustawił tezy tak, żeby je zgrabnie w oficjalnych przemówieniach można było wykorzystać. Tylko, czy w tak doraźnym celu chce się poznawać „całkowity zakres tamtejszego życia”, czy czuje się przymus, aby „tę całą ziemię poznać i przeżyć” – czy pragnie się tego wszystkiego „od dziesiątków lat”? Nie, tu chodzi o coś znacznie więcej. O coś, co Żeromski dostrzegł. O coś, co należałoby wczytując się w jego Wiatr od morza i wmyślając się w dzisiejszy „całkowity zakres tamtejszego życia” rozjaśnić i opisać.

***

Idąc za powyższym tropem, można byłoby określić utwór Żeromskiego jako antologię polskich mini-dramatów wielkich namiętności i żądz, które wcześniej nie zostały napisane. Nie od rzeczy byłoby więc być może czytać je jak kanon szekspirowski. Jako wielką, rozpisaną na głosy, opowieść o historii i ludziach jako jej głównych (czy na pewno głównych?) aktorach. Zawahałem się przy bohaterach dramatu, bo jak tu zważyć na szalach wagi nieokiełznaną przyrodę, człowieka (z jego słabą naturą, ale i Bożą iskrą), no i Smętka – może, znowuż, to na nim należałoby się skupić.

Pisze o nim Żeromski: „zasiewał […] niezgodę, kłótnię, swar, bitwę na śmierć, ucząc ich swoimi sposoby łamać prawa łączące ich od prawieku w społeczność”. Przypłynął z północnymi zdobywcami jako ich bard, z jego pieśni promieniowało „nigdy nie nasycone pragnienie widoku wiekuistej walki człowieka z człowiekiem”. Tę samą diabelską dążność zaszczepi w Krzyżakach. Hermanna von Balka, który na czele zakonu zbrojnie zdobywa Prusy, utwierdza w jego chciwości („Serce biło w piersiach gospodarza, gdy mierzył i liczył, odkrywał i przewidywał bogactwa jawne, wpadające w oczy nawet głupca, i skarby skryte przed oczyma niedołężnych lub ciemnych”). Przyjmuje postać tajemniczego doradcy Graffiaciane (nota bene jeden z mieszkańców Dantejskiego piekła), który nakłania mistrza Heinricha von Plotzke do krwawej rzezi miasta Gdańska. Jest ucieleśnieniem mordu, okrucieństwa. Ale także pychy, który idzie w ślad za siłą i władzą.

Można oczywiście utożsamić działania Smętka z postępowaniem Krzyżaków, a później Niemców mających władzę nad tymi ziemiami – lecz byłoby to chyba zbyt wąskie postawienie problemu. Tak się rzeczywiście złożyło, że Niemcy są tu krzywdzicielami, ale nie dlatego, że są Niemcami, tylko dlatego, że do nich należy panowanie nad innymi. Ich porywa Smętkowy duch dający władzy pełne prawo, prawo życia i śmierci. Wszak i wcześniej, w czasach przed-krzyżackich, wchodził Smętek pomiędzy prosty lud – jak w opowieści o bartnikach, których poróżnił między sobą, albo o rdzennych mieszkańcach Prus, którzy mordują św. Wojciecha. Analogicznie, w Polakach widział Żeromski raczej obronę słabszych, prześladowanych, zabijanych, utożsamiał ich z Kaszubami, odwiecznym tutejszymi mieszkańcami, którzy stali się rabami obcych potęg – nie zaś naród, który z zasady jest dobry (tak, jak naród niemiecki miałby być z zasady zły). To że czytano Wiatr od morza inaczej, jest nieszczęściem recepcji tego utworu, i świadczy pewnie także o płytkości każdej szeroko pojętej recepcji literatury. Być może było w tym jednak także życzenie Żeromskiego – formułowane w pierwszych latach niepodległości – że polskie panowanie nad tą ziemią będzie inne, że wykaże się wielkodusznością i współczuciem, że nie da posłuchu podszeptom Smętka. Stąd może i ta dedykacja pisana z dziecięcą naiwnością dobrego człowieka (pamiętajmy jednak, kim był adresat dedykacji, bo to chyba uprawnia jej autora do pewnego idealizmu) postawiona na przedzie powieści. Wspomniana przypowiastka o bartnikach kończy się takim oto zdaniem odnoszącym się do Smętka: „Sam szedł dalej”. To podążanie, ciągły ruch, ciągłe przechodzenie ponad czasem i pojawianie się w coraz to nowych miejscach – okazuje się podstawową jego cechą. Idzie więc dalej, ów smętny duch Pomorza, wychodzi poza dwudziestolecie, suto karmi się drugą wojną, dostaje prawdziwe pole do popisu w skłamanej rzeczywistości tzw. ludowej Polski. A potem co? Czy kolejna niepodległość to – jak życzyłby nam duch Żeromskiego – jego koniec?

***

Zanim jednak powie się coś o obecnej niepodległości, trzeba zrobić dwa kroki w tył i popatrzeć przez chwilę na te wszystkie wieki niemiecko-polskiego Pomorza. Chciałoby się przedstawić owoczesne społeczne stosunki unikając zniekształceń, nie koloryzując, ale i bez pokazywania przerysowanych antagonizmów. Tylko czy to jest dzisiaj możliwe? Mam wrażenie, że sprawy polsko-niemieckie, dawna polsko-niemiecka Rzeczpospolita – są przykryte jeszcze większym tabu, niż zagadnienia dotyczące Żydów czy Ukraińców. Jak nie sposób opisywać dziś przedwojennych Żydów inaczej niż przez pryzmat Holocaustu – tak trudno dostrzec dawnych tutejszych Niemców zza ponurej zasłony hitlerowskich płaszczy. Jednocześnie jednak, w pierwszym wypadku dużo pracy zostało już wykonane (chwała za to licznym organizacjom polskim i izraelskim, nawet tym, które mają na oczach ideologiczne klapki). W drugim natomiast, w przypadku polskich Niemców, szła raczej przez dziesięciolecia robota odwrotna, mówiąca, że mieliśmy (i mamy) w tym narodzie odwiecznego wroga, który tylko czyha na suwerenność Polaków (i polską gospodarką), nie zaś sąsiada, który czasem lepszy, czasem gorszy (jak to sąsiad) – jest jednak człowiekiem jakoś nam bliskim.

Duży w tym udział ma z pewnością – zwłaszcza, gdy mowa o Pomorzu i Prusach – propaganda Rzeszy z lat 30. Tą, którą obszernie recenzuje w (nomen omen) Na tropach smętka Melchior Wańkowicz. Ci wszyscy panowie Lüdke i Thiele naukowo dowodzący, że są to ziemie niemieckie. Te groźne hasła Volk ohne Raum (naród bez oszaru) i jeszcze groźniejsze zdanie Hitlera z Mein Kampf: „Naszym zadaniem będzie wytrwała praca niemieckiego pługa, dla którego obszarów dostarczy miecz”. Wszystko to kropla po kropli wlewało niezgodę między tych ludzi, którzy mieszkali na wybrzeżu przez stulecia, a różnili się tylko tym, że mówili w innym języku i, czasem, chodzili do innego kościoła. Prawda, że i nasza propaganda – na czele z przywołanym reportażem Wańkowicza – odpowiadała pięknym za nadobne, i wsączała tę samą niechęć, tylko z drugiej strony. Trzeba przyznać, że w latach 30. i 40. XX wieku – Smętek miał tutaj znowu swoje pięć minut.

Szczególnym zaś celem propagandowych przepychanek, także tych powojennych, była próba bezspornego, niezaprzeczalnego, niewzruszonego udowodnienia, że Pomorze i Prusy to ziemie rdzennie niemieckie, względnie rdzennie polskie – w zależności od tego, kto dowód przeprowadzał. Ciekawe, ile papieru i słów zmarnowano na te dowody, który nigdy nie chciały być – bo przecież być nie mogły – ostateczne i niepodważalne. Były za to anachroniczne, nie uwzględniały natury tych stosunków społecznych, które określały przed-narodowe społeczności, miały na celu doraźne, nijak się mające do tamtych stosunków, narodowe cele. Dużo się w ostatnich latach pisze o początkach „narodów” oraz ich roli w XIX i XX wiecznej transformacji społeczno-historycznej. Często traktuje się przy tym narodziny „poczucia narodowego” jako jakiś rodzaj społecznego postępu, wyższy stopień tożsamościowej świadomości. Być może, że tak jest. Ale dla zrozumienia historii Pomorza – dużo ważniejsze wydaje się opowiedzenie społeczności przed-narodowych. I tak się jakoś składa, że w tej pełnej historycznej perspektywie owe społeczności, może nieświadome i zacofane, wypadają godniej niż dumne nowoczesne narodowe państwa. Prekursorów kultu narodowego (i idącego w ślad za nim rasizmu) nie bez przyczyny wkładał Żeromski pod opiekuńcze skrzydła Smętka. A były to postacie nie byle jakie – o takim na przykład Fryderyku II czytamy w Wietrze od morza:

Poczytywał też wszystek lud w kraju zabranym za jednorodne zbiorowisko głupoty, za kraj Irokezów, który jedynie dzięki kolonizacji przez Niemców, jako dobrych gospodarzy, ucywilizowany być może. […] W Malborskiem, Chełmińskiem i Pomorskiem zastał kilka tysięcy głów szlachty, rodowitych Polaków, w gęstej masie zasiedziałych. Byli to magnaci i średniacy, drobna szlachta i dzierżawcy, na wsiach, częściach wsi i folwarkach siedzący, urzędnicy i rezydenci wielkopańscy. Kilka zaledwie magnatów o nazwiskach niemieckich, również do gruntu spolszczonych, plątało się wśród polskiego pogłowia. Wszędzie lud prosty odrabiał dziedzicom pięć dni tygodniowo, we dwu mężczyzn i dwa konie wszystko wykonując, co pan każe, na polu, w gumnach czy w domu. Toteż król pruski pragnął jak najrychlej pozbyć się tej polskiej „hołoty”, jak ją stale w swych pismach nazywał, wygnać ją z Warmii, Sztumszczyzny, Pomorza, aż po lęborską i chojnicką ziemię. […] Postanowił wygnać ten żywioł do Polski po społu z Żydami, których z samych tylko nadnoteckich miasteczek sześć tysięcy głów za rzekę graniczną wyrzucił.

Owa oświeceniowa myśl kolonizowania społeczności w imię postępu – pociągnięta później przez Bismarcka i Hitlera – zebrała (i chyba ciągle zbiera) w Polsce obfite żniwo. Przyjdzie jeszcze do tego wrócić.

Teraz wypada pokazać podglebie tej pomorskiej ziemi, nad którą toczyły się propagandowe i zbrojne utarczki wielkich tego świata. Pokazać Kaszubów, Niemców, Polaków, Żydów, w mniejszym stopniu Rusinów. Tych „w gęstej masie zasiedziałych”, którzy tu orali swoje niewielkie poletka, łowili ryby, na gdańskim jarmarku sprzedawali rzemieślnicze wyroby. Oni się przecież z tą ziemią najbardziej zżyli, niezależnie od tego, czy nad głową stał krzyżacki rycerz czy polski żandarm. Oni byli – w najlepszym i najpełniejszym tego zwrotu znaczeniu – solą tej pomorskiej ziemi. Jak się między nimi sprawy przedstawiały? Jak żyli ze sobą, mówiąc w różnych językach, odróżniając się ubiorem, nieraz wykonywanym zawodem? Jak te sąsiedzkie stosunki się układały? Zapewne rozmaicie, ale najczęściej poprawnie. Większość świadectw, jakimi dysponujemy, pokazuje dawne życie Kościerzyny, Darłowa, Sławna czy Słupska jako niepozbawione różnych drobnych tarć (od XIX wieku również narodowościowych), zasadniczo jednak zgodne. Byłoby też może naiwną idealizacją zakładać, że jakakolwiek wspólnota może żyć bez sporu – co nieraz na siłę starają się dowieść historycy nadmiernie przedwojenną Polskę upiększający. Spory są immamentną zasadą istnienia wspólnoty, widać to zresztą nawet na przykładzie państwa homo-narodowego, jakie mamy tutaj dzisiaj.

Tamte społeczności, narodowościowo zróżnicowane nie różniły się zasadniczo od tego stanu rzeczy. Przynajmniej aż do momentu, gdy Europy nie zalała nacjonalistyczna propaganda. Ale i wtedy tak zwany prosty lud zachowywał po wielekroć właściwą moralną miarę. Niemieccy rolnicy, którym w czasie drugiej wojny, przydzielano do gospodarstw polskich jeńców, mimo surowych kar za to grożących, traktowali ich dobrze i godnie, nierzadko sadzając do wspólnego rodzinnego stołu, czy nawet łącząc się z nimi w pary (jak w znanej i tragicznej historii miłości Elfride Shöwe i Wacława Niebrzegowskiego, która zdarzyła się w początkach wojny, we wsi Rokitki niedaleko Lęborka). Hitlerowska Policja Bezpieczeństwa stwierdzała:

Przyjmując jeńców wojennych do grona domowników ludność wiejska nic nie podejrzewa. Nie przychodzi jej wcale na myśl, by widzieć w tym fakcie jakieś narodowo-polityczne niebezpieczeństwo… Działalność kościoła mówiącego, że jeńcy wojenni i robotnicy cudzoziemscy, to również chrześcijanie i ludzie, unicestwia na nowo rezultaty narodowo-politycznego uświadamiania. […] Człowiek, który z nim [rolnikiem] pracuje i na dodatek się nie leni, zyskuje sobie jego zaufanie, obojętne czy będzie to Niemiec, czy element narodowo obcy, jeniec wojenny, albo cywil.

Lud niemiecki pokazywał, w czasach najciemniejszych, że człowiek może być dobry. Jakże piękny byłby świat – chciałoby się powiedzieć – gdyby ten lud zostawić sam sobie, gdyby wszystkich, którzy chcą go formować, rządzić nim, „oświecać” go i „cywilizować” – wsadzić na statek i wywieźć na bezludną wyspę. Czy jednak Smętek odpłynąłby na zawsze tym statkiem, jak w ostatniej scenie Wiatru od morza wypływa z gdańskiego portu? Czy może raczej znalazłby nowych wyznawców, tym razem wprost spośród owego prostego ludu, i znowu byłoby jak dawniej:

tu w tych leśnych stronach dzika i niczym nie krępowana namiętność jest jedynym prawem dla ludzi […]. […] nieposkromiona samowola tych, których bary są mocne, kolana bezlitosne, a broń w dalekich wypalona kuźniach niezwyciężona dla pięści bezbronnej — jest tu prawem publicznym.

***

Wybrzeże, A. D. 2018. Idziemy szeroką ulicą malutkiego nadmorskiego prawie-że-kurortu. Mijamy niewielkie ogrodzone działki, na których poupychano drewniane domki. Domki są wygodne, kilkupokojowe z aneksami kuchennymi, nowymi meblami, ciepłą wodą w kranie. Obok jeszcze plac zabaw, kilkadziesiąt kilo plastiku, no i parking dla samochodów. Wszystko ciasno ustawione, widać, że szanuje się tu powierzchnię. Ponoć wyrastają takie małe osiedla domków jak grzyby po deszczu, bez pozwoleń na budowę, bez planowania przestrzennego, bo kto by się przejmował planowaniem na jakiejś nadmorskiej wsi zapadłej. Dalej zaczynają się sklepy i stragany, stragany, stragany. Namioty, przyczepy, budki, stoły ustawione na dworze, wieszaki, konstrukcje dziwaczne. A na nich pełno wszystkiego, czego tylko dusza zapragnie (czy może raczej ciało, bo dla duszy mało tu uciech). Gofry z tym, gofry z tamtym, lody amerykańskie, lody tajskie, lody owakie, zapiekanki podłużne i kwadratowe, hot-dogi, kebaby, kebaby, hamburgery świeże i nieświeże. Podchodzimy do stoiska z zabawkami, jakiś młody człowiek z niezdrowym błyskiem w oku, widząc nasze małe dzieci, nakręca chodzącego i szczekającego psa, i stawia wprost przed nimi. Ktoś inny pcha nam przed oczy jakieś skóro-podobne torby, wisiorki, magnesy z widoczkiem i tajemniczym napisem „made in china” na odwrocie. Im taniej tym lepiej, im głośniej tym weselej. Wielka powódź plastikowego kiczu, nagromadzenie tandety – mogące konkurować z każdym dużym miastem… a ten niby-kurorcik liczy sobie poza sezonem może z 50 mieszkańców. Później idziemy do restauracji, halibuta nie ma, dorsza nie ma – zresztą i tak wszystkie ryby mrożone, „świeżych nigdzie Pan tu nie dostanie”; jest za to dużo frytek i dużo ketchupu.

Pisałem wyżej o nadmorskiej, dzikiej przyrodzie. Że ciągle jeszcze można jej doświadczyć. I to jest prawda, kto nie wierzy, niech przejedzie się z Darłowa do Sławna, wąską drogą z niesamowitym szpalerem drzew w skrajni jezdni, przez ciche mroczne lasy, mijając pagórkowate pola. Ale faktem jest też, że tę przyrodę zagarnia coraz bardziej człowiek – myśląc być może, że znajdzie dla tych terenów lepsze przeznaczenie, zamienia je w osiedla kołchozów dla turystów i śmieciowisko plastiku. Ale – powie ktoś – gdzieś przecież trzeba wypoczywać. Czy mamy spać w starych zagrzybionych ośrodkach z poprzedniej epoki? – spyta ktoś inny. Skoro turystyka ma się rozwijać – doda jakiś światły wójt albo burmistrz – to trzeba przecież budować, trzeba zachęcać ludzi, jak nie nowoczesnym Aquaparkiem to przynajmniej kebabem albo szczekającym pieskiem.

W jednym z pierwszych rozdziałów Wiatru od morza pojawia się Smętek także jako „kupiec obcokrajowy z greckiej czy italskiej krainy Południa”, pokazując tutejszym, jak gospodarować „tajemniczym kamieniem Bałtyku” (znaczy się bursztynem). Bywa więc nie tylko duchem zniszczenia, ale i katalizatorem postępu, gospodarczego rozwoju. Dla Żeromskiego modernizacja, postęp techniczny – to ważne kategorie, które dzielił z pozytywistami. Widział w nich sposób na wydostanie się z nędzy i zacofania, lepsze, suche mieszkania dla robotników, lżejszą pracę dla dworskich fornali. Ale nie bez przyczyny w roli postępowca ustawia właśnie Smętka, bo to jakby Faust Goethego, który oferując pewne możliwości, coś w zamian zabiera. Jest to owa demiurgiczna pokusa zaszyta głęboko w oświeceniowe przekonanie o konieczności cywilizacyjnego rozwoju, o prymacie rozumu nad wiarą, o konieczności dostosowywania świata do ludzkich zamierzeń. Z tego ducha wyrastał przecież także Fryderyk II.

Myślę jednak, że w Polsce ta druga, ciemna strona postępu unaoczniła się w pełni dopiero po 1989 roku. Wcześniej, za sprawą gospodarczego zapóźnienia z doby zaborów, a następnie specyficznej i jakoś nieudolnej industrializacji powojennej – nie mogliśmy dostrzec tego, co już w pierwszej połowie XIX wieku widzieli podróżujący do Anglii polscy romantycy, tj. wielkiego lewiatana, w który przerodził się kapitalistyczny system produkcji. Za to, na gruzach PRL-u zafundowaliśmy sobie modernizację w przyspieszonym tempie, kapitalizm bez hamulców, globalizację bez kontroli. Proces ten przyniósł wielu ludziom dużo dobrego, przede wszystkim dał im niezależność, która pochodzi ze stabilizacji i zamożności. Ale jednocześnie stworzył to, co dziś można obserwować w polskich kurortach. Królestwo chciwości z jednej strony (hotelarzy, sprzedawców, restauratorów), z drugiej zaś nieposkromione morze konsumpcji nastawionej na ilość. Targowisko próżności, kiczu, plastiku. Aż chciałoby się zanucić piosenkę Joni Mitchell (nota bene z 1970 roku, ale jak widać wszystkie lekcje zachodu odrabiamy z odpowiednim opóźnieniem):

Nie ma już drzew
Dziś obejrzysz je w muzeum
Tylko dolar za dzień
Kasa jest przy samym wejściu
Wszystko poszło w siną dal
To, co miałeś dawno trafił szlag
Asfalt na raj
A beton już pokrył świat
(tłum. Andrzej Jakubowicz na potrzeby płyty Martyny Jakubowicz, Burzliwy błękit Joanny)

Z tą Smętkową ideą postępu koresponduje jakoś jego budząca zapał opowieść „o dalekich ziemiach, cesarstwach, ludach czarnych i żółtych. […] o straszliwych oceanach, cichych fiordach, niebotycznych górach, […] o gorących pustyniach, […] o bogach wszechpotężnych i królach usiłujących boską władzę pozyskać”. Jest więc, ów kaszubski diabełek, suflerem otwartości na świat ciekawości świata, zwłaszcza w jego odległym i najbardziej egzotycznym wymiarze. Ale i ta tęsknota – z natury przecież dobra – ma swój rewers pod postacią współczesnej globalizacji, która dając nam fantomowe złudzenie bycia gdzie indziej, odebrała realne bycie tutaj. Pustkę wypełniając kolorowymi przedmiotami „made in china”.

***

Ów kolorowy, nadbałtycki świat kiczu ma wszelako i swoją podszewkę. Wcale nie daleko, wystarczy kilka czy kilkanaście kilometrów odjechać od wybrzeża, by ujrzeć smutne bramy Darłowa albo Sławna. Schronienia ludzkiej biedy, beznadziei, przygnębienia i braku perspektyw. Niekiedy, jak w Darłowie, trochę przypudrowane odnowionym deptakiem i rynkiem, kilkoma wyremontowanymi kamieniczkami, innym razem – stojące w całej swej bezsilnej nagości.

Do Sławna jechaliśmy w pochmurny dzień lipcowy, wspominaną drogą pięknie wijącą się wśród przyrody, mijając po drodze kościół w Starym Krakowie pochodzący jeszcze z XIII wieku (założony przez Joannitów, później przez ok. 400 lat funkcjonował jako świątynia ewangelicka). Stanęliśmy przy rynku, lub może raczej miejscu, które kiedyś służyło za rynek, teraz jest jakimś ni to parkingiem, ni to placem, bez jednolitego zamknięcia przez zabudowania, z widoczną nieco dalej wieżą kościoła i zbyt dużą ilością pustej przestrzeni. Rzadko to się zdarza w centrach dawnych miast, ale w Sławnie nie wiadomo dokąd z rynku pójść. Próbując różnych kierunków, pytaliśmy mieszkańców, gdzie jest starówka, jakieś centrum miasta – nikt nie potrafił odpowiedź,  w najlepszym razie słyszeliśmy niepewną uwagę, że chyba ten ni to rynek, ni to parking jest właściwym punktem centralnym. Chodziliśmy więc tu i tam, dziwiąc się blokom z wielkiej płyty wciśniętym bez finezji między kwartały dawnej zabudowy, pustym parcelom, na których leżały kupki śmieci, pojedynczym kamienicom, które nosiły jakieś ślady dawnej świetności, ale ledwo widoczne spod szyldów reklamowych i jaskrawych kolorów ścian. W obiecującej księgarence pod nazwą Zakątek Papierniczy (w szyldzie odpadła jedna z liter), pan z dumą oświadczył, że nie ma żadnych przewodników ani publikacji krajoznawczych.

Bo też i o czym tu pisać. Miasto zostało zniszczone w czasie wojny, zwłaszcza po tak zwanym oswobodzeniu przez Armię Czerwoną, kiedy spalono znaczną część starówki. Z blisko 10 tysięcy mieszkańców w 1939 roku, siedem lat później została mniej niż 5 tysięcy. A właściwie nie tyle zostało, co przybyło bo dawni mieszkańcy, w większości niemieckiego pochodzenia zmuszeni byli Sławno opuścić. Skąd przybywali nowi mieszkańcy, trudno powiedzieć bez szerszych badań, zapewne, jak to na wszystkie nowe ziemie: z dawnych Kresów, z Litwy, z Ukrainy, być może także z południa Polski. Wyrwani przymusem ze swoich stron rodzinnych, z rozrzuconych po stepie chałup (jak u Konwickiego), przyszli do ciepłych jeszcze mieszczańskich sypialń opuszczonych przez wygnanych Niemców. Po co mieliby pielęgnować pamięć o nich? Przecież historia rodzinna tych przybyszów nie splatała się nijak z dziejami tego miejsca. Co ich to miejsce w zasadzie obchodziło?

Gdy się chodzi po Sławnie dzisiaj, ma się to właśnie wrażenie. Że nikogo tutaj to miasto nie obchodzi. Że nikogo nie obchodzi jego własna egzystencja zapomniana przez Polskę i przez świat, które pamiętają o mieszkańcach tego rodzaju miasteczek wtedy tylko, gdy można postawić nowy market albo oddział banku. Ale nawet marketów nie ma tu zbyt dużo, na banki zapotrzebowanie jest pewnie większe. Albowiem miasteczko to, jak setki innych po Pomorzu rozsianych, po latach sztucznie utrzymywanego istnienia w okresie PRL-u, od 1989 roku zapada się coraz bardziej. Dzieli los rozparcelowanych PGR-ów, małorolnych chłopów, drobnych rzemieślników. „Nie jesteście, drodzy mieszkańcy Sławna – mówi im dzisiejsza Polska – motorem postępu, nie macie wielkiego kapitału, nie macie wyjątkowych technologii, nie macie siły nabywczej, a więc my – ta lepsza część Polski – mamy was w dupie. „Żyjcie sobie jeśli chcecie, wykonujcie Wasze słabo płatne prace, kupujcie tanie jedzenie – w zasadzie nic nas to nie obchodzi. My mamy przecież świecące i kolorowe kurorty, do których wy nigdy nie pojedziecie na wakacje, mamy tajskie lody i szczekające pieski. Nic wam do tego”. Taki mały, lokalny szkic – do obrazu polskiej wspólnoty Roku Pańskiego 2018.

Nigdzie tak dobitnie nie czuje się obecności Smętkowego ducha, jak wtedy, gdy widzi się Sławno w pochmurny dzień lipcowy. Nigdzie nie słychać tak dobrze jego chichotu, zadowolenia z niedoli ludzi, z ich nędzy, rozpaczy. Ale to jakoś za łatwo, tak wszystkie winy za ten stan rzeczy zrzucić na ramiona małego kaszubskiego diabełka. Poza tym, jak pisał Jan Kucharski: „staje się Smętek również głosem sumienia ludzkiego”. Może to więc nasz głos sumienia rozpościera się nad tym miastem, mówiąc nam do ucha, że jedni drugim zgotowaliśmy to życie tutaj. Że te wszystkie błyszczące miasta, w których żyjemy, te Warszawki i Krakówki, te drogie samochody, którymi jeździmy, te wygodne domy, w których mieszkamy – zbudowane są w sąsiedztwie nędzy i niedoli, więcej, żywią się nimi, by rosnąć i rosnąć.

***

Czyż jest więc nadzieja dla tych miasteczek, w których Smętek rozsiadł się na dobre? Czy jest umiar dla tego zachłyśnięcia się kiczem kurortów? Czy gdzieś są takie wiatry, silne, morskie – które przewiać mogą tę zatęchłą krainę ludzkich nikczemności? To są pytania, które Żeromski stawiał przez całe życie – nie tylko w odniesieniu do Pomorza. Pytania, które i dzisiaj, niestety, trzeba ciągle stawiać.  I trudno myśleć, że znikną nagle, że ot tak coś się zmieni, że nagle staniemy się lepsi, szlachetniejsi, bardziej współczujący.

Samo się nie zmieni. Ale i my się pewnie jako wspólnota szybko nie zmienimy. Gdyby gdzieś jednak szukać nadziei – podszeptuje Żeromski, który będąc mistrzem w portretowaniu nędzy, nie traci jednak nigdy swego romantycznego idealizmu – to może w najprostszych rzeczach: w zachwycie nad przyrodą, we wżyciu się w losy prostych ludzi, w literaturze, która jest zawsze szlachetniejsza od człowieka, i nade wszystko – w pracy. Bo jak powiada pisarz: „piękno życia jest tylko w pracy”. A do tej pracy, jak trudna by nie była, trzeba nam zawsze wstawać, jak wstawał w zakończeniu pięknej opowieści (dziesiąty rozdział Wiatru od morza) Jan z Kolna:

Z twarzą w dłoniach ukrytą, z głową na pierś spuszczoną w głuchą rozpacz popadł. Huczały mu nad czołem czarne skrzydła zmowy, w ludzkim gminie przez diabła podszczutej przeciw jego niezłomnemu marzeniu. Waliły się na barki piętra przeszkód i zalegały przed stopą niezdobyte przepaście. Zawściągała się szczelniej, potężniej wieczna mroku zasłona, kryjąca świat nowy. Szatan bronił swego księstwa ciemności. Jedna tylko jedyna ruda Wisła niezmiennie szumiała: – Wstawaj z ziemi! Do dzieła! Na nowo do dzieła! Idź dalej!.

Bo nie tylko Smętek idzie dalej, także człowiek ma tę możliwość, żeby wychodzić mu naprzeciw, stawiać czoła, mówić „No pasaran” (czy raczej „Non passeranno”, skoro to Graffiacane) – zbrodni, niesprawiedliwości, żądzy władzy i bezwrażliwości. Chociaż na razie – podpowiadają mi wszystkie tegoroczne wspomnienia polskiego Pomorza – to Smętek wciąż jest tu obecny jakby bardziej. Bo nie spełniły się życzenia Żeromskiego. Chociaż zmieniają się dekoracje, to kaszubski czart wciąż nie odpływa. Nadal ciąży nad tą krainą. Nad Pomorzem pięknym i groźnym, naiwnie otwartym i uwięzionym we własnych troskach, głupio oczywistym dla letników i nieodgadnionym dla swoich mieszkańców. Tym odwiecznym teatrem wielkości ducha, ludzkiej małości, dobroci, okrucieństwa, zachłanności. Tym miejscem wciąż ogrzewanym letnim słońcem i przewiewanym burzowym wiatrem od morza, pod którym:

każda pierś ludzka oddychała radośniej i szerzej […] Serce krzepiło się, uderzało swobodnie, gdy pochłonęły go płuca. Zakradał się w żyłeczki małych dzieci i dawał nowy pęd kropelkom krwi nieskalanej. Błogosławili go ludzie silni, robotni i potężni w ramieniu, których chwila wytchnienia krótka jest jako ten wieczór. Błogosławił go rybak, zwiastuna pogody – „Ost – rebocci trost” – pociechę i otuchę, wrzucając sieci w czarną łódź, schłostaną od pienistych grzyw denegi, wciągając długie swe buty przed nocną pracą na morzu.

Notatnik łódzki

Noe to był taki człowiek doskonały, doskonały jak na swoje czasy. A czasy były fatalne. No więc on był w gruncie rzeczy bardzo przeciętny” – mówił podczas rekolekcji wielkanocnych w łódzkim kościele Jezuitów nowy arcybiskup Grzegorz Ryś. I powiadał dalej: „ja też jestem bardzo przeciętny, mam w pokoju takie duże lustro, żeby, kiedy wstaję rano z łóżka, widzieć całą swoją przeciętność […] Ale każdy może być doskonały na miarę swoich czasów”. Arcybiskup jest uśmiechnięty, świetny retorycznie, współczujący, troszkę może zasłuchany we własny głos. Po kazaniu zebrał długie owacje na stojąco. Cóż, myślałem, „czasy nadchodzą nowe” – jak śpiewał kiedyś Bob Dylan, także jakoś doskonały jak na swoje (pokolenie ’68) czasy.

Schodziłem większość śródmiejskich księgarni w poszukiwaniu trzeciego tomu Dziennika Sandora Maraiego. O Empiku wspominać nie będę, bo jakoś nie potrafię krytykować tego, który upadł na dno i wcale się nie odbił. W Świecie Książki nie potrafili powtórzyć nazwiska. W jednej z nobliwych księgarni przy Piotrkowskiej pani powiedziała z wyższością, że ona nie sprzedaje „takich rzeczy”. W kilku następnych usłyszałem obojętne: „nie mamy”. Od wielu lat mówi się dużo o upadku rynku księgarskiego, podaje się zatrważające liczby zamykanych co roku małych księgarń. Czym jednak uzasadniacie swoje istnienie, Drogie Małe Księgarnie? Czym chcecie się wyróżnić, skoro nie interesuje Was, żeby mieć w sprzedaży jedną z najlepszych książek, jaka się w tym roku w Polsce ukazała? Zapracowałyście dobrze na swój upadek. Zgińcie marnie i nikt nie będzie po Was płakał. Ale, ale – to nie całość obrazka. W ostatniej księgarni, którą planowałem odwiedzić, sprzedawczyni powiedziała, że Dziennik jest, bo oni „zawsze starają się mieć wszystkie wartościowe książki”. Niech mi zatem będzie wolno z tego skromnego miejsca dowartościować księgarnię Stompel, która jako jedyna broni dzielnie honoru łódzkiego rynku księgarskiego.

Chodząc tak po Piotrkowskiej, szczególnie letnią porą, można się wielu ciekawych rzeczy naoglądać. Spostrzeżenie pierwsze, natury, powiedzmy, socjologicznej: wśród bywalców miasta wyrosła pewna grupa nowa, jakoś odrębna. Są to – jak udało mi się podsłuchać kilkukrotnie – polscy gastarbeiterzy, którzy urlopy spędzają w ojczyźnie. Chodzą pewnym krokiem, mówią głośno z angielskimi wtrąceniami, chętnie zakładają stroje pół-plażowe – na tle mieszkańców cichych, szarych widać ich dość wyraźnie. Spostrzeżenie drugie, w związku z rozwojem cyfrowej (auto)fotografii: dwie dziewczyny nastoletnie, zgrabne, ładnie ubrane. Jedna pozuje, ustawia miny, rozkłada szeroko ręce, w tle Piotrkowska. Druga robi pierwszej zdjęcia. A to tak, a to inaczej. Pierwsza bierze później telefon od drugiej, przewija palcem, przegląda. Stwierdza, tyleż z zadowoleniem co obojętnością: „No i fajnie”. Zdaje się, że to już taki zwyczajny, niemal przykry obowiązek. Ale – czy to fajnie?

Lato, gorące lato sprawia, że się te wszystkie przykre strony miasta, które zimą pozostają jakby zamrożone, odczuwa znacznie silniej. Od piątej rano wsącza się przez uchylone okna brudny, ciężki pomruk aut dobiegający od strony ruchliwej drogi. W samochodach ludzie znużeni niedospaną, krótką nocą, z twarzami nabrzmiałymi duchotą. Place zabaw, wystawione na słońcu, wciśnięte między bloki – sprawiają wrażenie klatek w tropikalnym zoo. Wieczorami: wyziewy wysuszonych długotrwałym brakiem deszczów studzienek kanalizacyjnych, cierpki zapach pognitych dzikich jabłek. Jak chciałoby się mieć przed oczami długą łąkę, kończącą się gdzieś tam pod lasem, jak się marzy o spacerze wzdłuż pola z wystawioną dłonią dotykającą dojrzałych kłosów żyta, jak się tęskni do muczenia krów nad wieczorem i rannych kogucich zaśpiewów.

 

Ameryka według Chestertona

Gilberta K. Chestertona nie trzeba nikomu przedstawiać. Ekstrawagancją bycia, życiowym zapałem, intelektualnymi horyzontami, nieszablonową religijnością – zyskał sobie wielką popularność w Europie międzywojennej i nie stracił jej chyba po dzień dzisiejszy.

Wszyscy jego czytelnicy – pisał polski literaturoznawca Wacław Borowy w poświęconej Chestertonowi monografii – i liczni spośród tych, którzy go nigdy nie czytali, wiedzieli o jego ogromnym wzroście, wielkiej tuszy, binoklach, szerokim płaszczu, kapeluszu z wielkim rondem, o jego przesiadywaniu w kawiarniach i długich toczonych tam rozmowach, o jego głośnym śmiechu i roztargnieniu, o jego guście do londyńskich dorożek i do burgunda.

Czytelnicy jego – tak entuzjaści jak i krytycy – znają też styl pisarstwa Chestertona. A jest to styl niezwykle pasujący do osoby, która nim operowała: chaotyczny, pełen dygresji, posługujący się rozległymi metaforami, raz gwałtowny, to znów flegmatycznie, po angielsku powściągliwy, zarazem śmiertelnie poważny i pełen humoru. Zadziwia też skala tej twórczości, zdawałoby się, zbyt rozległej nie tylko dla jednej osoby, ale i całego zespołu ludzi. Dość powiedzieć, że przez ostatnie jedenaście lat życia Chesterton wydawał (i zapełniał w większości swoimi tekstami) tygodnik „G.K.’s Weekly”. A była to przecież aktywność poboczna, uprawiana równolegle z twórczością książkową, do której należy zarówno głośna eseistyka (jak Heretycy czy Ortodoksja), seria filozoficznych kryminałów z legendarną postacią ojca Browna, rozległa biografistyka (książki poświęcone m. in. Robertowi Browningowi, Charlesowi Dickensowi, Św. Franciszkowi z Asyżu i św. Tomaszowi z Akwinu).

Jakoś tak jest z Chestertonem, że chcąc pisać o jednej jego pracy – jak w tym tekście, który miał dotyczyć przede wszystkim książki Co widziałem w Ameryce – uruchamia się w głowie ciąg dygresji związanych z osobą Anglika. Niech więc wybrzmią owe dygresje, przynajmniej w części – a później już do konkretów.

Chesterton dał się poznać jako wielbiciel Polski. Wspominał o niej niejednokrotnie w najróżniejszych swoich książkach. Walczył o jej sprawy i dobre imię na łamach angielskiej publicystyki przy okazji wydarzeń 1920 roku, pisał: „Polska to jedyny realny wał obronny przeciw barbarzyństwu […] I jeśliby Polska upadła, wraz z nią runąłby szaniec pokoju całego świata”. Spędził w Polsce miesiąc w 1927 roku, relację ze śniadania u ministra Zaleskiego, w którym uczestniczył, pozostawiła we wspomnieniach Anna Iwaszkiewiczowa. Opublikował poemat pt. Poland i wstęp do angielskiego wydanie Nie-Boskiej komedii. W Polakach cenił przede wszystkim przednowoczesny styl życia, umiłowanie wolności oraz ich „stosunek do psów, koni, do pospolitych okoliczności życiowych”. Przyznać trzeba, że godnie odpłacili się Polacy za tę sympatię Chestertona. Czytano go w latach dwudziestych, czego dowodem niech będzie kilka przekładów wydanych w tamtym czasie (m. in. Napoleon z Notting Hill czy Latająca gospoda) czy cytowana już monografia napisana przez Borowego (1929). Trochę mniej czytano po wojnie, choć i wtedy opublikowano kilka wydań Św. Franciszka z Asyżu. Jednak prawdziwy renesans tej twórczości dzieje się na naszych oczach. Od bodaj 2005 roku ukazało się w polskich przekładach kilkanaście książek Chestertona, zarówno tych ważnych, programowych, jak i na przykład zbiorów przeróżnej publicystyki.

Doskonale wpisuje się w tę falę popularności – ale i w samego ducha Chestertonowskiej myśli – inicjatywa „chestertonpolska.org” upowszechniająca dorobek intelektualny potężnego (w każdym znaczeniu tego słowa) Anglika. To jej zawdzięczamy tłumaczenie książki – wykonane pro bono i udostępnione ad publicas – której poświęcona jest ta recenzja.

Co widziałem w Ameryce to rzecz napisana w konwencji wspomnień z podróży. Opublikowana została w 1922 roku, po pierwszym pobycie Chestertona na wykładach w Ameryce. Poprzedziły ją dwie podobne książki, jedna poświęcona Irlandii (1919), druga Palestynie (1920). Układają się one w swoistą trylogię podróżniczą. Są, jak się rzekło, wspomnieniami z podróży, choć bardzo osobliwego rodzaju. Nie znajdziemy w nich szczegółowego itinerarium turysty czy dokładnego opisu odwiedzanych miejsc, albo też portretów spotkanych osób. Pojawiają się one, owszem, ale jedynie jako przyczynek, punkt wyjścia do rozważań, które Chestertona najbardziej interesują, to jest do zagadnień filozoficznych, światopoglądowych, politycznych czy społecznych.

Owa dygresyjność książki ma oczywiście dużo zalet, na czele z tą, że stanowi pojemną formułę, która pozwala na płynne przejścia od historii średniowiecznych miast do XIX-wiecznego amerykańskiego niewolnictwa, stąd do angielskich przywar narodowych, to znów do francuskiej tożsamości czy relacji łączących bolszewizm i kapitalizm (wcale, jak dowodzi autor, nie tak od siebie odległych). Czytając poruszamy się więc niejako po wnętrzu umysłu autora, a że jest to umysł niepospolity, istny labirynt złożony z erudycji, krytycznego myślenia, śmiałych hipotez i umiejętności syntezy – to i przyjemność lekturowa płynie stąd nie byle jaka. Miewa się jednak momentami odczucie, że niektóre ścieżki tego labiryntu zaśmieca warstwa mało aktualnych odwołań, nieszczególnie istotnych nazwisk, bardzo odległych analogii. Inaczej odbiera się styl Chestertona, czytając jego krótkie teksty publicystyczne, gdzie paradoksy i rozmaite językowe wolty dodają świeżości i przyciągają uwagę – a inaczej, gdy brnie się przez takie zabiegi przez ponad 200 stronicową książkę. Tok publicystyczny w nadmiernym stężeniu bywa męczący. Sprawia też chwilami wrażenie, że wydając książkę, zapomniano o jej uprzedniej redakcji, która dokonałaby skrótów, pozwoliła uniknąć powtórzeń, jakoś uporządkowała materię wywodu.

Nie oznacza to oczywiście, że Chesterton przestaje być, równocześnie z powyższymi niedociągnięciami, inspirujący, że jego refleksje nie pobudzają czytelnika do myślenia, że jego obserwacje nie brzmią jak objawienie, a niekiedy, nawet proroctwo.

Co widziałem się w Ameryce? zaczyna się, by tak rzec, propedeutycznie. Jakby autor chciał wyprzedzić wszystkie te uśmieszki swoich rodaków, które odmalują się na ich twarzach, gdy padnie słowo: „Ameryka”. Bo wiadomo przecież, co jest za oceanem. Nadpobudliwość w działaniu, płytkość w myśleniu, kult pieniądza i brak dobrych manier. Tym, którzy tak sądzą, Chesterton odpowiada:

Każdy jest absolutnie usprawiedliwiony, jeżeli śmieje się z rzeczy, której zdarzy mu się nie rozumieć. Czego nie ma prawa robić, to najpierw śmiać się z niej jako z niezrozumiałej, potem zaś – krytykować tak, jak gdyby ją zrozumiał. Sam fakt jej obcości i tajemniczego charakteru powinien skłonić go do przemyśleń na temat głębszych przyczyn, które sprawiają, że niektórzy ludzie są do tego stopnia inni, niż on – i to przemyśleń nieco bardziej skomplikowanych od prostego założenia, że są z tego powodu gorsi, niż on.

Stanowisko to nie powstrzymuje go jednak od uśmiechu podczas lektury formularza konsulatu amerykańskiego, który dano mu do wypełnienia przed wyjazdem – gdy w owym formularzu pojawiają się szczerze naiwne pytania w rodzaju: „Czy jesteś anarchistą?” lub „Czy jesteś poligamistą?”. Chesterton zastanawia się, ile osób odpowiada na takie pytanie twierdząco – nawet (albo tym bardziej), jeśli celem ich podróży jest rewolucyjne obalenie amerykańskiego rządu albo poślubienie całej żeńskiej części miasteczka z południa Stanów – skoro treść formularza decyduje o tym, czy delikwent dostanie zgodę na wjazd do kraju (wierne do dziś tej samej logice amerykańskie władze, współcześnie pytają dziś przyjezdnych, zdaje się, o to, czy są terrorystami) . Ale jednocześnie Anglik wyciąga z tego faktu znacznie głębsze wnioski:

Ameryka pragnie, aby wszyscy jej mieszkańcy stali się obywatelami; ale samo to implikuje dogmat, że istnieje coś takiego, jak obywatelstwo. Tylko że, przynajmniej w wypadku pierwotnego ideału, ekskluzywizm amerykański ma charakter religijny, a nie rasowy. Misjonarz może potępić kanibala dokładnie dlatego, że nie może potępić mieszkańca Wysp Kanapkowych. I w podobnym poniekąd duchu, Amerykanin może wykluczyć poligamistę, ponieważ nie może wykluczyć Turka.

Kult obywatelstwa pochodzi zaś z idei demokracji. A idea demokracji – jak dowodzi Chesterton (który jest zresztą wielkim zwolennikiem demokratyzmu) – leży u samych podstaw Ameryki. Jest traktowana serio, z zapałem, szczere i „płomiennie”. Rozróżnia jednak autor ideał demokratyczny, który pozostaje aspiracją Amerykanów, i praktykę życiową, która bywa od tego ideału jak najdalsza. Pośród czynników przeciwnych demokracji prym wiedzie industrializm:

Innymi słowy, ideał demokratyczny krajów takich, jak Ameryka, choć ciągle zachowuje swoją szczerość, a czasem nawet – płomienność, wchodzi w konflikt z inną tendencją: postępem przemysłowym, najbardziej niedemokratyczną spośród niedemokratycznych rzeczy świata.

Chesterton widzi w tym splocie procesów niedemokratycznych z ideami demokratycznymi – swoistą dynamikę współczesnej mu Ameryki: „rzeczywistość współczesnego kapitalizmu walczy z tym ideałem [ideałem równości] sprytną mieszaniną gróźb i cacek, która z powodzeniem może osłupić chwiejnego i podatnego na wpływy ducha nowoczesności. Od wyniku tych zmagań zależy, czy ta nowa, wielka cywilizacja będzie dalej istnieć, a nawet – czy ktokolwiek będzie dbał o to, czy istnieje, czy nie”. Z perspektywy niemal sto lat późniejszej wiemy, że szala zmagań przechylona jest dziś mocno na korzyść kapitalizmu i konsumpcji, choć ciągle pojawiają się ogniska sprzeciwu wobec nich, sprzeciwu, który Chesterton uznałby niechybnie za ducha prawdziwej Ameryki. A tej szukać należałoby – przynajmniej w początkach XX wieku, ale być może także współcześnie – w rolniczych osadach amerykańskiego południa, bo tam, „gdzie rolnictwo, tam i trwała tendencja do względnie równej czy po prostu dobrej dystrybucji własności, takiej, jaką widuje się w większości tradycyjnych społeczności wiejskich”. Tamte społeczności wiejskie porównuje Chesterton do wsi europejskiej, dostrzegając wiele podobieństw, jakkolwiek i jedną ważną różnicę – wieś europejska jest depozytariuszem katolicyzmu, jej amerykański odpowiednik pielęgnuje zaś tradycje purytańskie. Nie zmienia to faktu, że dla Chestertona wieś jako taka – ze swą lokalnością, ograniczoną liczbowo wspólnotą, względną równością majątkową członków tej wspólnoty – stanowi podglebie dla pewnego ideału życia, który jest autorowi bliski. Ważną w nim rolę odgrywa obyczaj, kultura karczmy i pubu („Kino szczyci się tym, że zastępuje ludziom gospodę – sądzę wszakże, że to bardzo marne zastępstwo”), wspólnej pracy, ale i wspólnej zabawy, która, jak pisał w kanonicznej książce Homo ludens… Johan Huizinga, staje się początkiem kultury. Nietrudno dostrzec – i wiemy to też z wielu innych tekstów Chestertona – że dużo bliższy ideału wydaje mu się człowiek przednowoczesny, średniowieczny. Z rozmysłem twierdzi więc: „Nieustannie mówi się nam w gazetach, że to, czego potrzebujemy, to silny człowiek, który umie pchnąć świat do przodu. Tymczasem tak naprawdę potrzebujemy silnego człowieka, który umie pchnąć świat do tyłu; i to będzie właśnie prawdziwa próba jego siły”. Dlatego uważa, że największym nieszczęściem, jakie przydarzyło się cywilizacji, był hołubiony przez postępowców wiek „pary i elektryczności”.

Wiek dziewiętnasty stanowił całkowitą odwrotność normalności. Cierpiał z powodu absolutnie nienaturalnego napięcia, wywołanego połączeniem równości politycznej w teorii z niespotykaną nierównością ekonomiczną w praktyce. Kapitalizm nie był „normalką”, tylko „nienormalką”. Własność to rzecz normalna – tym normalniejsza, im bardziej powszechna. Niewolnictwo może być normalne, a nawet naturalne – w tym sensie, w jakim zły nawyk może być druga naturą. Kapitalizm wszakże, nigdy nie był czymś równie ludzkim jak nawyk; moglibyśmy powiedzieć: niczym równie dobrym, jak zły nawyk. Nie był kwestią zwyczaju; bo ludzie się do niego nigdy nie przy-zwyczaili. Nie był nawet nigdy konserwatywny; bo jeszcze przed jego kreacją mądrzy ludzie dostrzegli, że nie da się go konserwować. Od początku był problemem; ci zaś, którzy nie chcą dostrzec kapitalistycznego problemu zasługują najwyżej na bolszewickie rozwiązanie.

Epoka Chestertona dawała jednak nadzieję na przezwyciężenie tego, co przyniósł kapitalizm. Początek XX wieku był wszakże reakcją na wielką industrializację wieku poprzedniego, która pociągnęła za sobą zupełnie nowe problemy społeczne, na czele z nieludzko traktowaną rzeszą pracowników fabrycznych. Oczywiście, pierwsze jaskółki tej reakcji były znacznie wcześniejsze. Żeby nie wspominać już sławnego Manifestu komunistycznego (1848) Marksa i Engelsa, można posłużyć się przykładem – z pewnością bardziej Chestertonowi bliskim – Charlesa Dickensa i przywołać choćby jego Opowieść wigilijną (1843), albo też wspomnieć zaangażowaną społecznie twórczość Johna Ruskina.  W pierwszych latach XX wieku powstaje angielska Partia Pracy. W Anglii lat 20. szeroką popularnością cieszą się idee socjalistyczne. Powstaję krytyczne studia o kapitalizmie, jak Zachłanne społeczeństwo (1920) Richarda Tawneya. W 1924 powołano pierwszy rząd pod przewodnictwem polityka Partii Pracy, Ramseya MacDonalda (ten mniejszościowy rząd utrzymał się przy władzy zaledwie kilka miesięcy, „wsławiając” się między innymi niechlubnymi negocjacjami ze Związkiem Radzieckim, ale MacDonald powrócił na stanowisko premiera po kilku latach). Podobne tendencje polityczne (choć nie w polityce wschodniej) daje się zresztą zaobserwować w Polsce tamtego czasu, wszak niepodległa władza w 1918 roku zaczęła się od lewicowego rządu z premierem w osobie Ignacego Daszyńskiego, a następnie Jędrzeja Moraczewskiego. Manifest pierwszego z tych rządów głosił: „W gruzy walą się rządy kapitalistów, fabrykantów i obszarników, rządy militarnego ucisku i społecznego wyzysku mas pracujących. Wszędzie lud pracujący dochodzi do władzy”. Najsilniejsze były więc ruchy socjalistyczne, ale nie tylko one krytykowały kapitalizm. Chesterton i jego wieloletni przyjaciel Hillarie Belloc (mówiono o nich żartobliwie jako o jednej osobie – „Chesterbelloc”) czynili to z innych pozycji, sytuując siebie pomiędzy kapitalizmem i socjalizmem, proponując inną, trzecią drogą, która zyskała sobie z czasem miano „dystrybucjonizmu”.

Wszelako w początku lat. 20 ostrze krytyki Chestertona zwrócone jest w większym stopniu na kapitalizm. Widział on bowiem, że walka o przyszłą tożsamość rozegra się pomiędzy wsią (z jej tradycyjny sposobem życia) i miastem (z jego industrialną nowoczesnością): „Musimy przyjąć, że kraje rolnicze zgniotą kraje przemysłowe albo vice versa; i że albo jedna albo druga z tych tradycji stanie się dla Europy tradycją jedyną, na zgubę tej drugiej”. I chociaż, antycypując tę walkę, dostrzegał okruchy nadziei dla społeczności tradycyjnych (m. in. obserwując amerykańską prowincję, a nawet stare drewniane domki na przedmieściach Nowego Jorku), wiedział przecież, po której stronie leżą większe szanse na zwycięstwo. Jego przewidywania w tej materii brzmią dzisiaj niepokojąco i proroczo:

Nie zobaczyliśmy bowiem jeszcze końca owego wielkiego eksperymentu, jakim był industrializm; a już pojawiają się znaki, że nie skończy się on dobrze. Może skończyć się bolszewizmem. Bardziej prawdopodobne, że skończy się ustanowieniem państwa niewolniczego. Istotnie, te dwie rzeczy nie są tak różne, jak się wielu wydaje – i z każdym dniem stają się jakby nieco mniej różne. […] Trocki i magnat trustowy dojdą do jakiegoś praktycznego kompromisu, kompromisem tym okaże się właśnie państwo niewolnicze. Będzie to wszakże również najdojrzalszy, i zdecydowanie najbardziej konstruktywny i konkluzywny owoc przemysłowego postępu w dziejach; władzy maszyny i mamony; niekontrolowanego wzrostu populacji współczesnych miast; naukowych wynalazków i naukowo pozyskiwanych zasobów; tego wszystkiego, przed czym runęło w proch rolnicze społeczeństwo Południa.

Czy nie widać w tym opisie zarysów powojennej historii Europy? Chesterton uzupełnia ten obraz rozważaniami o sprawach jeszcze bardziej dziś aktualnych. Spór o internacjonalizm – nietracący widać na sile – rozstrzygał jednoznacznie:

Internacjonalizm to rzecz w każdym wypadku wroga demokracji. Nie twierdzę, że z nią sprzeczna; niemniej, każda kombinacja jednego z drugim z konieczności będzie kompromisem. Jedyny czysto demokratyczny rząd to rząd lokalny, oparty na lokalnej wiedzy. Mieszkańcy jakiegoś miasta mogą nim rządzić, ponieważ je znają; niemniej, mieszkaniec jakiegoś miasta roszczący sobie prawo do rządzenia dziesięcioma miastami, do tego bardzo odległymi i zupełnie obcymi, zawsze będzie figurą wyjątkową.

Demokracja, tak jak ją rozumie Chesterton – a rozumie ją przeciwnie do współczesnej, pustej w gruncie rzeczy, definicji tego pojęcia – ma silny związek z lokalnością, ze wspólnotą. Zbyt daleko idące rozszerzanie tej wspólnoty – gdy de facto przestaje być ona jakąkolwiek wspólnotą – skazuje na porażkę wspólnotowe stanowienie o sobie samych. Nie będzie też demokracji – powiada autor, a powiadając to musi wydać się dzisiejszym demokratyzatorom jakimś zupełnie już egzotycznym i średniowiecznym typem – bez jej chrześcijańskiego zakorzenienia:

Jeśli demokracja pozostanie katolicka i chrześcijańska – pozostanie demokratyczna. Jeśli nie – stanie się szkaradnie i szalenie niedemokratyczna. […] Ludzie będą sobie coraz mocniej i mocniej zadawać sprawę z faktu, że jeśli nic nie ma sensu, to demokracja również nie ma sensu; nic zaś nie ma sensu, jeśli wszechświat nie ma centrum autorytetu i odniesienia – autentycznego autora naszych praw.

Mrzonką jest także próba stworzenia jakiejś ponadnarodowej wspólnoty, modelowych mieszkańców państwa światowego. „Bo kompletną głupotą jest sądzić, że wszystkie narody będą się kochać za to, że są do siebie podobne. Nie stanie się to nigdy, przynajmniej dopóki autentycznie się do siebie nie upodobnią; tylko że wtedy nie będą już narodami. Narody mogą się kochać wyłącznie tak, jak kochają się kobiety i mężczyźni – nie ze względu na podobieństwa, ale różnice”. Ileż doświadczeń – szczególnie tych najbardziej aktualnych – jednoczącej się przez ostatnie dziesięciolecia Europy potwierdza te rozpoznania. Być może trudności we wzajemnym zrozumieniu wynikają też stąd, że dany kraj poznajemy zazwyczaj za pośrednictwem tych jego obywateli, którzy podróżują. Chesterton mówi zaś: „najlepsze sprawy świata nie podróżują […] możemy również spokojnie stwierdzić, że najlepsi ludzie również nie podróżują. Zarówno w Anglii, jak i w Ameryce, ludzie normalni to ludzie narodowi”. Zdaję sobie sprawę, że Polacy nazywający siebie Europejczykami wydają się sobie samym najlepszymi reprezentantami Polski za granicą – lecz przekonany jestem, że spotkanie obcokrajowca z „zasiedziałym” mieszkańcem naszej prowincji dałoby mu dużo lepsze pojęcie o naszym kraju. I dostrzegłby w nim może polską barwność, swoistość, oryginalność – których u kosmopolitów nie doświadczy, bo wszyscy kosmopolici świata są do siebie podobni jako sui generis ludzie bez właściwości.

Mając na uwadze, powtarzające się w książce jak mantrę, umiłowanie lokalności, związanie wspólnoty z konkretnym krajobrazem, swoistość obyczaju i kultury – dziwi decyzja tłumacza, aby przekładać angielskie imiona na polski. Stara to metoda, dość często spotykana przed wojną, ale chyba niezbyt fortunna, za czym może przemawiać też fakt, że się nie przyjęła – a na pewno idąca wbrew duchowi Chestertona. Dotyczy to zwłaszcza osób jakoś tam obecnych w swoich obcobrzmiących imionach w polskiej kulturze – gdy na przykład natknąłem się na Mateusza Arnolda, nie wiedziałem z początku, o kogo chodzi.

Czytając Co widziałem w Ameryce warto zwrócić też uwagę na te obserwacje Chestertona, które czyni on w odniesieniu do zjawisk rodzących się dopiero w jego epoce, a dziś – w naszej epoce – będących w pełnym rozkwicie. Tak ma się sprawa na przykład z feminizmem. Trzeba naprawdę dużej przenikliwości, żeby w jego początkach – dość przecież niewinnych i zasadniczo słusznych w swoich postulatach – dopatrzeć się zagrożeń, które dziś dopiero widać wyraźnie.

amerykańska feministka to zupełnie inny człowiek, niż amerykańska femina. Można powiedzieć, że przytłaczająca większość amerykańskich dziewcząt śmieje się z amerykańskich kobiet-polityków przynajmniej w takim stopniu, w jakim przytłaczająca większość Amerykanów nienawidzi tutejszych mężczyzn-polityków. Lecz choć agresywne feministki to zdecydowana mniejszość, to działają one dokładnie w atmosferze, którą starałem się wyżej przeanalizować; w atmosferze swego rodzaju nabożeństwa do mniejszości. I to właśnie ów przesąd bezwzględnej powagi stanowi główny wyjątek społeczny i najpoważniejszą przeszkodę dla niemalże konwencjonalnej presji opinii publicznej. […] Na reformatorkę społeczną, z pełną powagą wygłaszającą najdziwniejsze spostrzeżenia na temat ogólnej szkodliwości piwa czy guzików, patrzy się tutaj tak, jakby była odziana w światło, niczym prorokini. Być może to rzecz podobna do owej świętej aureoli, którą Wschód widzi nad głową idioty. […] I tak, trzeba być istotnie kompletnie ślepym, by nie widzieć, że dzisiaj naprawdę grozi nam niebezpieczeństwo wynajdywania różnorakich naukowych lub pseudonaukowych usprawiedliwień dla najpodlejszych nawet sztuczek szaleństwa władzy i ingerencji w życie prywatne.

Jeszcze bardziej prorocze wydają się takie oto spostrzeżenia, zwłaszcza gdy czyta się je w momencie, gdy na naszych oczach rozgrywa się prekursorska w swojej barbarzyńskości (a w istocie bardzo smutna) akcja pod kryptonimem metoo (dla niewtajemniczonych: jest to akcja , podczas której miliony kobiet ogłosiły publicznie, że były w przeszłości molestowane przez mężczyzn) „Kobiety zazwyczaj nie traktują mężczyzn jak obywateli, ale jak dzieci. Kobieta może, jeśli ma humanitarne usposobienie, kochać całą ludzkość; na pewno jej jednak nie szanuje. I tym mniej jej głosy wyborcze”.

Jakąś naiwnością Chestertona – ale i jego dobroduszną wielkością – jest fakt, że szuka on w Ameryce lekarstwa na te zagrożenia. Skutkiem tego prezentowani przezeń Amerykanie jawią się nam znacznie lepiej niż – jak sądzę – na to zasłużyli. I tak na przykład z niepunktualności tamtejszych obywateli autor wyciąga wniosek, że „Amerykanin nie jest punktualny – bo nie jest pedantyczny. To człowiek impulsywny – i zdarzają się mu impulsy przynaglające zarówno do wyjścia, jak i do pozostania na miejscu. Bo, tak poza tym, punktualność należy do tego samego porządku, co interpunkcja; w telegramach zaś, nie ma interpunkcji”. Rzecz tę można by ocenić równie dobrze w sposób całkowicie przeciwny, kiedy się weźmie pod uwagę, jak to Ameryka – wraz z amerykanizacją całego świata – nauczyła nas pospieszności, bylejakości, chałturnictwa.

Odrobiny tego braku dokładności nie udało się ustrzec także wydawcom tłumaczenia Co widziałem w Ameryce?, w którym trafiają się co jakiś czas literówki, powtórzenia wyrazów lub ich brak. Ale jest to nie tyle uwaga pod adresem wydawców – którym należą się ukłony za przyswojenie polskiemu czytelnikowi kolejnej książki Chestertona – co ogólna refleksja na temat publikowania w zbyt pośpiesznej, internetowej formule, do której być może zbytnio się przywiązaliśmy.

W nieco idealizujący sposób zapatruje się Chesterton także na biznesową determinantę amerykańskiego życia:

dla wielu Amerykanów biznes to całe życie. To również, jak już wspomniałem, cały romantyzm ich życia. Będziemy takiego ducha albo podziwiać, albo nim pogardzać – w zależności, czy cieszy nas widok handlu podobnie nasyconego poezją, czy też smuci widok poezji w takich ilościach marnowanej w handlu. A jednak, duch ten czyni bardzo wielu ludzi bardzo szczęśliwymi – jak każde inne hobby; i, kusi człowieka, by dodać – podnieca ich wyobraźnię, jak każda inna iluzja.

Porównanie biznesu do poezji to jest już – nawet jak na standardy Chestertonowskie – gruba przesada. Faktem jest jednak i to, że bardzo blisko tych spraw, biznesu i poezji, może pomiędzy nimi leżą rzeczy tak wzniosłe, metafizyczne – jak godność pracy. „To rzeczywiście wielkie osiągnięcie cywilizacji amerykańskiej, że w tym kraju mówić o godności pracy to nie tylko czcza gadanina. Istnieje tu nawet coś, co można by nazwać wręcz świętością pracy”. Jednocześnie świętość owa bywa w praktyce kapitalistycznej co chwila poniewierana: „Pracodawcy chcą, by robotnicy uprawiali sport – bo to pozwoli im więcej pracować. Ba, pragną nawet, by ich robotnicy mieli więcej czasu wolnego; jako iż inteligentni kapitaliści zdają sobie sprawę, że to również pozwoli ich robotnikom więcej pracować”. Czy pracodawcy tamtego czasu dostrzegali świętość pracy swoich podwładnych? Czy ich dzisiejsi odpowiednicy nie traktują pracowników jeszcze bardziej instrumentalnie, choć w sposób subtelny i wyrafinowany, pozwalając „by robotnicy uprawiali sport”?

Industrializacja, masowość produkcji daje też początek umasowieniu, a więc ujednoliceniu sposobów życia:

Indywidualizm to śmierć indywidualności. Tak to właśnie wygląda, choćby tylko dlatego, że jest „izmem”. Wielka rzesza Amerykanów staje się w swoim kulcie osobowości kompletnie bezosobowa. Choć ich naturalne „ja” mogą się różnić, ich „ja” idealne są właściwie identyczne. Każdy może zobaczyć, o co mi chodzi, jeśli tylko rzuci okiem na owe świecące siłą i samoświadomością fotografie biznesmenów, które można napotkać w dowolnym amerykańskim magazynie. Każdy z nich zapewne uważa się za kogoś tak samotnego, jak Napoleon na Wyspie św. Heleny; skutek jest jednak taki, że na Wyspie św. Heleny zamieszkuje po prostu cała armia Napoleonów.

Zdaje się, że dziś niepokojące podobieństwa można zauważyć nie tylko oglądając fotografie biznesmenów. Bo z całego świata zrobiliśmy sobie wyspę św. Heleny. Zaimportowawszy z Ameryki już chyba wszystko, co tylko było do zaimportowania, możemy przeczytać sobie post factum (żeby nie powiedzieć post mortem) taką oto formułkę:

Od Ameryki możemy nauczyć się naprawdę bardzo wiele; póki co jednak, słuchamy tylko tych Amerykanów, którzy sami się tego nie nauczyli. Tak też, na przykład, importujemy nie małą farmę, ale wielki sklep. Innymi słowy, nie słyszymy nic zgoła o demokracji Środkowego Zachodu, ale wszystko, co tylko możliwe, o plutokracji pośrednika, persony tak niepopularnej na Środkowym Zachodzie jak młynarz w wiekach średnich.

 

Prawdziwy gospodarz

Dziadek Marian nie był moim rodzonym dziadkiem, był dziadkiem moje żony, więc znajomość z nim otrzymałem – można powiedzieć – w posagu, razem w tyloma innymi wspaniałymi rzeczami, które zawdzięczam Kseni. Ale nazywałem go dziadkiem jeszcze przed naszym ślubem. Tak się do niego zwracałem, gdy pod wieczór staliśmy przy wrótniach obory, dziadek opowiadał, a ja słuchałem; gdy zajęci wspólną pracą przy sianie, wymienialiśmy zdawkowe uwagi co podać, co przytrzymać, jak zrobić, żeby było najlepiej; gdy w pośpiechu jeździliśmy po wsi szukając kombajnu, który przyjechałby zżąć żyto, zanim spadnie deszcz. Zwracałem się tak do niego, gdy przyjeżdżałem do szpitala, aby pomóc w jedzeniu, myciu, a czasem tylko posiedzieć przy łóżku. Tak też myślę o nim dzisiaj, kilka tygodni po pogrzebie, który odbył się w mroźny, szary dzień stycznia.

Gdyby nie on, moje pojęcie o wsi pozostałoby na poziomie małomiasteczkowej, trochę letniskowej, trochę ziemiańskiej atmosfery Opatowa. Nic nie wiedziałbym o całodziennym zwożeniu słomy, po którym brak sił, aby położyć się spać; o przebieraniu ziemniaków do sadzenia (tego przepołowić, tego w całości, tego odrzucić, bo „tak ojciec gadali”); o tym, jak suszyć owies, a jak robić śrutę. Nie miałbym też pojęcia o tym niezwykłym, odwiecznym, mistycznym związku człowieka wsi z naturą; o wzroku, z jakim obserwuje się niespokojne niebo, o namyśle poprzedzającym decyzję o kopieniu siana. „Bo tu trzeba myślić” – mawiał dziadek, gdy zdążył zasiać tuż przed wielodniowymi deszczami – ale bardziej niż myślenie było to jakieś głębokie rozumienie procesów tego świata, które nie jest dane człowiekowi dzisiejszemu. Rozumienie, które bierze się z zależności: człowieka od natury, zwierząt od człowieka, człowieka od zwierząt itd. – w dopełniającym się kole. Przychodzi ze zmagania się, z walki o przetrwanie, z obawy przed klęską, głodem, nieurodzajem. Lecz nie jest to przecież obawa bezproduktywna, a raczej przestroga, nauka, która pozwala przewidywać, co robić, żeby przeżyć. „Kto sieje żyto, ten nie zginie” – puentował dziadek któreś żniwa (szczególnie urodzajne, gdy zboże wysypywało się z komór) i była to już uwaga ściśle lokalna, pokazująca zależność od tych konkretnych ziem, ich możliwości (niezbyt obfitych, wszak przysłowie mówi: „nie ma to jak opoczyńskie kraje, kope wsiejesz, korzec zbierzesz, kopa korzec daje”), ich swoistego charakteru. To też wiedza zdobywana przez pokolenia, choć z każdym następnym jakoś udoskonalana.

Świat dziadka zbudowany był wokół pracy. Ona była sednem tego świata, jego celem, wszystkim. Określała każdy dzień. Pobudka o czwartej nad ranem, obrządek, dojenie krów, przerwa na śniadanie, prace w polu, znów dojenie, wyprowadzanie na pastwisko, obiad i dalej w pole. Ludzie wsi powiadają, że „czego się do południa nie zrobi, to już się nie zrobi”, ale i do wieczora była zawsze robota. Czy zima, gdy dziadek chodził po podwórku w wysokich ciężkich butach, grubej kapocie i futrzanej czapce; czy lato, gdy wystarczyły drelichowe spodnie i koszula podwinięta na mocnych przedramionach. Dzień powszedni, czy święto. I tak od małego chłopaka aż niemal do osiemdziesiątki, bo zaledwie kilka lat temu dziadek krowy sprzedał. Ale i wtedy wstawał co rano, żeby porąbać drzewo na opał, naprawić dach nad szopką, psa nakarmić. „Dobry pies – mówił dziadek – za pinty pijaków bierze”. I faktycznie nikt się do psa nie zbliżał, bo pies dziadka tylko uznawał i tylko jego za pięty nie brał. Dopiero, gdy dziadek poszedł do szpitala, pies po paru dniach niejedzenia dopuścił do siebie kogoś innego (a dziadek się martwił, żeby mu tylko psa nie zmarnowali).

Urodził się dziadek jeszcze przed wojną, w tej legendarnej dla nas epoce, która wydawała innych niż dzisiejsi ludzi. W chłopskiej rodzinie z Wólki Kuligowskiej, wsi należącej do parafii Studzianna, na pograniczu województwa łódzkiego i mazowieckiego, nad rzeką Pilicą. Z tamtych najwcześniejszych czasów często przywoływał historię, jak wyszedł z ojcem na drogę, a tu Niemcy jadą po rekwizycje, i ojciec szybko wrócił na podwórko, konia schował do specjalnej skrytki w stodole, Niemcy szukali i nie znaleźli. A mieć albo nie mieć konia znaczyło wtedy chodzić najedzonym lub głodnym. W tej okolicy działał na początku wojny sławny major Hubal. „Rozmaicie o nim ludzie mówili” – wspominał dziadek. I trudno się dziwić, wszak podobnie jak Niemcy (choć w szlachetnym celu) zabierał chłopom konie, a czasem i kożuchy. W akcjach odwetowych okupanci spalili kilka wiosek, które udzielały schronienia Samodzielnej Wydzielonej Brygadzie Kawalerii (takie pieczątki sporządził dla swojego oddziału samowolny major), rozstrzeliwując tamtejszą ludność. Wólce się udało, czy była przychylna Hubalowi, nie wiem, pewnie bywało „rozmaicie” w zależności od domu. Rodzina dziadka przeżyła wojnę, tylko starszego brata wywieziono do Oświęcimia, gdzie zapewne zginął, choć nikt nigdy tego nie potwierdził. Rodzice przeżyli wojnę, ale niedługo umarli, ojciec wcześniej, matka kilka lat po nim. Dziećmi zajęli się dziadkowie.

To od nich zapewne nauczył się wszystkiego, co najważniejsze. Chodził także przez kilka lat do szkoły, w odległym o dwa kilometry Gapininie. Szedł pewnie drogą piaszczystą przez las sosnowy, patrzył na odwieczny pejzaż nadpilicki, młyn na wzgórzu, słoma w snopkach ustawiona na polu, wóz drabiniasty stojący obok, owce pędzone przez bose dzieci środkiem wsi – jak na kadrach z filmu o dawnym Gapininie. Szkoła nie pojawiała się we wspomnieniach dziadka, bo to zaledwie kilka lat trwało, tyle tylko, aby zapamiętać, że nowy ładny budynek i dużo dzieci w różnym wieku (były to bowiem czasy powojenne, gdy do szkoły wracali nieraz dwudziestolatkowie). Zresztą to zaledwie kilka godzin dziennie, później powrót do domu, a tam praca i praca; w niektóre pory roku, gdy roboty było najwięcej, wcale dzieci do szkoły nie posyłano. Nie dziwi więc, że się pracę pamięta najbardziej i ona całe już życie ustawia. W niedzielę tylko kąpiel w Pilicy, pływanie, bo tam wszyscy umieli pływać – przecież rzeka zaraz za placem. Pojechaliśmy na ten plac ostatniego lata. Dziadek nie od razu poznał miejsce, stary dom zburzony, stoi nowy murowany, piętrowy, obory, stodoły też inne, przy wjeździe nowy garaż z warsztatem. Mieszka tam ciągle rodzina, dwóch starych kawalerów, siostrzeńców dziadka. „Za tęgi jesteś na taką pogodę” – mówi dziadek do jednego z nich. Siedliśmy w cieniu, niedzielny żar sierpniowy dawał się we znaki. Patrzyliśmy w dalekie duże sosny za stodołą, na pewno inaczej patrzyliśmy, ja jak na miejsce nowe, trochę nieprzyjazne bo nieznane, dziadek jak na swój plac, w takich razach całe dzieciństwo i młodość się wyświetla przed oczami. Ale nie miał dziadek pretensji do czasu, ot, naturalny bieg rzeczy. Cieszył się, że się tak siostrzeńcy tu urządzili, że dom wystawili „galanty”, tylko, że rodziny nie mają – na to, owszem, między słowami narzekał.

Z domu rodzicielskiego – choć już bez rodziców – poszedł do wojska, a wojsko spędził w kopalni, gdzieś na Śląsku. Mówił, że się tam jedna dziewczyna w nim podkochiwała, kanapki nawet przynosiła do pracy. Byłby więc może został, jak nieraz ludzie zostawali w tamtych stronach i robiłby szychty przez trzydzieści lat, a po szychcie szedł na dwa kufle piwa i potem do żony. Ale nie został. Przyszedł na Dębę, wieś z sąsiedniej parafii, bliżej Opoczna. Tu się ożenił. Z panną bogatą, ze starej rodziny gospodarzy od XVIII wieku tu osiadłej. Widziałem ich jedno jedyne wspólne zdjęcie na tle łąki, dziadek postawny w jasnej koszuli z podwiniętymi rękawami, mocny w ramionach, babcia jakaś niewielka, skulona z chustką na głowie, z ładną wysmukłą twarzą, małe dzieci siedzące u ich nóg. Gospodarstwo mieli dość duże, z czasem jeszcze dokupili ziemi. Do tego dziadek pracował na kolei, bo tu wszyscy prawie pracowali na kolei. „W Łodzi się robieło i w Poznaniu się robieło” – wspominał. Należał do ekipy remontującej tory. Różnie ta ekipa funkcjonowała, jak to w życiu, niektórzy pracowali, inni nie specjalnie, jeszcze inni podkradali coś niecoś z transportów – o tych ostatnich miał dziadek jak najgorsze zdanie i cieszył się, jeśli później skończyli w kryminale. „Bo teraz ni ma w kraju kary” – mawiał kilka lat temu, jeszcze za poprzednich rządów; był niewątpliwie zwolennikiem silnego państwa. Co się tyczy czasów, gdy pracował na kolei, wspominał, że najważniejsze było, aby dobrze żyć z ludźmi. Chwalił bardzo swojego kierownika, mówił, że to „beł ludzki chłop”, bo jak dziadek budował dom, to mu pozwolił często nie przychodzić do pracy i nie odnotowywał tego w dokumentach; a jak jeden z ekipy się zaczął czepiać, to go kierownik wysłał gdzieś pod Kutno.

Tę samą zasadę – to znaczy, żeby dobrze żyć z ludźmi – wyznawał dziadek w stosunkach panujących na wsi. Miał tu wszelako wyrobione zdanie o poszczególnych rodzinach, zdanie, oparte o przeróżne wydarzenia z przeszłości, nie zawsze dla mnie jasne, czasem dotyczące drugiego lub trzeciego pokolenia wstecz. Więc, jak gdzieś były pijaki, to były pijaki, jak złodzieje, to złodzieje. Zadziwiająco dobrze te prawidłowości działały. Tym pijakom zresztą dziadek dawał stale jakieś drobne zajęcia, sądzę, że był ich głównym źródłem utrzymania, choć za każdym razem, jak coś robili, drżał, żeby nie spadli z dachu albo z wozu. Sam nie pił prawie wcale, czasem tylko, z rana, jak mu coś doskwierało, wypijał kielicha na pusty żołądek. Pijaństwa nie tolerował. Opowiadał rozmaite historie o ludziach, którzy się upili i zaraz potem umarli. Gdy po naszym weselu, jeden z gości się rozchorował, dziadek rzekł: „Widzis, co ta wódka robi z cłowiekiem”. Nie znaczy to, żeby za młodszych lat nie napił się z jednym lub drugim gospodarzem. Albowiem na szacunek dziadka zasługiwali tylko „prawdziwi gospodorze”; takich było we wsi kilku, i jeszcze kilku, o których dziadek często opowiadał, gdzieś z dalszych wsi. Cenił bardzo swojego swata, czyli drugiego dziadka Kseni, bo miał on jeszcze większą niż dziadek Marian gospodarkę, trzymał kilkanaście krów, pobudował nową nowoczesną oborę.

O swojej pierwszej żonie (bo później miał jeszcze drugą) mówił po prostu: kobieta (o drugiej mówił: ona). „Ile to się kiedyś kobiety musiały narobieć, cłowieku” – powiadał dziadek, widząc jak się dzisiaj na wsi żyje, jak się jeździ po wszystko do miasta, jak ma się sporo wolnego czasu. Takie życie stało poza wyobrażeniami dziadka, poza tą ontologią, którą otrzymał od przodków i powinien był – jak uważał – dzieciom i wnukom przekazać (sądzę, że mimo powierzchownych różnic, wiele jednak przekazał). Opowiadał, ile prac polowych – nie licząc, oczywiście, utrzymania domu – spoczywało na barkach kobiety. Jak to się wszystko musiało zawalić, kiedy – jak to nazywał dziadek – „śmierć podleciała”. Jeździł z babcią po szpitalach, jeździł do znachorów („w starej chałupie przyjmował, tylko piniondze brał, że ręce na chwilę na głowę nałożył”), przeprowadzono jakieś operacje, ale jak śmierć podleci, to nie ma mocnych; dziadek dobrze o tym wiedział; myślę, że śmieszna musiała mu się wydawać ta dzisiejsza retoryka zmagania się z chorobą pełna wojennej frazeologii, te wszystkie „walki”, „nie poddawania się”, „pokonywania przeciwnika”.

Zadziwiała mnie dziadkowa mądrość w pojmowaniu stosunków społecznych. Bo często można się spotkać na wsi z wyrzekaniem na złego dziedzica – jeśli mowa o historii; albo na złego plebana – gdy mowa o współczesności; albo na złych sąsiadów – gdy mowa o jednym i drugim. Tymczasem z ust dziadka nigdy nie słyszałem skargi na to, że ktoś miał lub ma od niego lepiej, że go ktoś krzywdzi, że mu ktoś nie pozwala, że komuś zazdrości. Czasem powiadał, że w tym a tym domu to jest: „fabryka pinindzy”, ale było to jakby stwierdzenie faktu, takie samo, jak przyznanie, że w innym domu mieszkają pijacy. Na księdza też nic nie mówił, choć w przypadku tej parafii mógłby, nie uchybiając prawdzie, powiedzieć bardzo wiele – wiedział jednak, że ksiądz teraz jest taki, kiedyś był inny, będzie jeszcze inny – a kościół jak stał, tak stoi i stać będzie. Kwestii chłopsko-szlacheckich też nie traktował w kategoriach dziejowej sprawiedliwości, raczej widział w nich coś naturalnego, co się zmienia, przekształca, ale stoi poza naszym zasięgiem, nie od nas zależy – więc oceniać tego nie trzeba. Myślał tak może dlatego, że pochodził i mieszkał we wsiach królewskich – zarówno Wólka, jak i Dęba nie miały od wieków prywatnych właścicieli – a może jego chłopska godność nie pozwalała mu mieć nad sobą nikogo oprócz Boga, nawet jeśli oznaczało to, że trzeba brać za swój los odpowiedzialność.

Dziadkowe poczucie odpowiedzialności za swoje gospodarstwo, za każdy zagon roli i łąki, za każdą krowę, za każdy budynek czy walącą się szopkę – znać było w jego codziennej o to wszystko dbałości, aż po ostatni rok pracy. Ale nawet, gdy już się wycofał z zarządzania gospodarstwem, to przecież przychodził co dzień doglądać, czy wszystko idzie, jak należy, czy kontynuatorzy jego dziedzictwa w porę zaorali i zasiali. Często wsiadał na traktor i pomagał, gdy nie starczyło rąk do pracy. Sam pomocy od rodziny prawie nie oczekiwał, bo nie chciał – jak powiadał – „robić subiekcji”. Do niego należała również pamięć, aby poświęcić ziarno i wrzucić odrobinę do siewnika albo przygotować opłatek dla krów.

Nie zabrakło tej odpowiedzialności w ostatnich rozporządzeniach dziadka, już ze szpitalnego łóżka czynionych. O wszystkich wtedy myślał, i o swoich dzieciach, które nie zawsze umiały stanąć na wysokości jego standardów, i o drugiej żonie („jak sobie una poradzi, gdy zostanie sama”), i o wnuku, który był jego prawą ręką w gospodarstwie (czekał dziadek wciąż, aż „chłopok” z zagranicy wróci), i prawnukach, czyli naszych chłopcach też myślał – uśmiechał się na ich wspomnienie, choć już się wtedy prawie nie uśmiechał.

Nie tak umarł, jakby się chciało umierać. Nie tak, jak Boryna, który wybiegł nocą w przedśmiertnym szaleństwie i ostatnie tchnienie oddał roli. Nie tak nawet, jak pewien chłop mazowiecki, którego wspomina Andrzej Mencwel: „Leżał sobie bowiem, nic nie robiąc, co mu się nigdy przedtem nie trafiało, w bielutkiej pościeli, w swoim własnym łóżku, rozstawnym w paradnej izbie, zazwyczaj zamkniętej, a otwieranej tylko na największe świąteczne okazje, otoczony przez siostrzenice i kuzynki, tygodniami i miesiącami zwykle tutaj nie widziane…”. Dziadek leżał w czystej białej sali szpitalnej, jak to współcześnie bywa przed śmiercią – to jedna z tych dziedzin postępu, w której krok po kroku, podejmując zawsze mądre i racjonalne decyzje (bo lepsza opieka, bo mniej bólu) doprowadziliśmy do sytuacji, w której nie powinniśmy się byli znaleźć. Bo ileż więcej jest bólu w samotności umierania w obcym miejscu, pośród obojętnych pielęgniarek, na nieswoim łóżku?

Lecz pogrzeb miał piękny, prawdziwy, „taki tylko pogrzeb nazwać pięknym”, który przystaje do całego życia. Była zima, czas umierania, duży chłód i przenikliwy wiatr, który odmrażał nogi, gdy szliśmy wąską aleją od kościoła na cmentarz. Szare niebo rozciągnięte po horyzont, jedna wielka połać poblakłego smutku. Ciało złożone w zimnej kaplicy, małym drewnianym budyneczku, który służył za kościół, zanim zbudowano obecny, dostojny, z ciosanego kamienia. Gromnice, pieśni śpiewane przez którąś z sąsiadek, („Odpocznij nasz bracie miły, po długim pracowaniu…”), stary różaniec spleciony na mocnych dłoniach. I najpierwsi we wsi gospodarze ujmujący tę rękę po raz ostatni, ze łzami w oczach.

Świat nie wie już nic o pięknie śmierci, i nic nie wie o prawdziwych gospodarzach. I albo przypomni sobie – o jednym i o drugim – albo zginie marnie, z bezmyślnym, głupkowatym uśmiechem na twarzy. Żegnaj prawdziwy gospodarzu, żegnaj Dziadku.

 

Notatnik łódzki

Mój brat Marcin, który wiele już lat pracuje w Wiedniu, mieszka od kilku miesięcy w pobliskim Baden – co zresztą nie jest tajemnicą, bo nie raz o tym Baden na łamach „Sumy” pisał. Opierałem się dotąd, wyobrażając sobie to miejsce, na tych właśnie opisach i innych opowieściach Marcina. Ale przyszła okazja, a mianowicie chrzciny małej Elisee, że całą rodziną wybraliśmy się do Baden. Bardzo niezwykłe jest to miejsce. I nie myślę tu o starym rynku zabudowanym małymi kamieniczkami, z fontanną na środku, ani o kościele wkomponowanym w pierzeje tej zabudowy (w którym odbył się chrzest celebrowany przez polskiego księdza znającego chyba wszystkie języki świata) – o tym Marcin kiedyś na pewno napisze, ładniej i dokładniej, bo wszystko to widzi codziennie z okna. Ja o czymś innym. Ma bowiem Baden również wyjątkowy park kuracyjny, wszak jest to miejscowość uzdrowiskowa, rozciągnięty na wzgórzu, poprzerzynany wielością alejek żwirowych i piaskowych, zadbanych i zarzuconych gałązkami, szerokich i wąskich, że jedna osoba ledwo przejdzie. Na obrzeżach tego parku stoją ogromne wille, nieco zapuszczone, niektóre wyglądają na nieużytkowane. Chodziłem po tym parku wczesnym rankiem, powietrze było rześkie i bardzo świeże, cicho, jedynie odgłosy lasu, żwir skrzypiący pod nogami i kołami wózka. Gdyby nie ten wózek i Franek, gdyby nie Ksenia i Staś czekający w pensjonacie – byłbym się poczuł w tym miejscu, jak Hans Castorp, bo sama sceneria jest jakby żywcem wyjęta z Czarodziejskiej Góry. Miałem więc przez te kilka dni swoje Davos, lecz bez rozterek młodego Castorpa, za to z przypomnieniem własnych dawnych rozterek, bo czytałem wśród tych alejek powieść Zbigniewa Masternaka, pisarza z ziemi świętokrzyskiej. I może dlatego przypomniała mi się puszcza jodłowa, w której Żeromski pragnął widzieć pensjonat dla polskich artystów. To byłaby nasza prawdziwie Czarodziejska Góra.

***

Zasadniczo nie mam nic przeciwko mądremu feminizmowi. Uważam, że większe znaczenie kobiet na przykład w życiu publicznym działa ożywczo i dopełniająco, wnosi inne rodzaje wrażliwości, także większą sumienność, systematyczność czy pracowitość. Dobrze to widać w rodzinach, których sprawne funkcjonowanie trudno sobie bez kobiet wyobrazić. Zresztą w tym obszarze – wbrew temu, co powiadają różni ideolodzy walczący z patriarchatem – żony mają od dawien dawna dużo większą władzę niż ich mężowie.

Jednak to, co przyniosła akcja #metoo, w której kobiety ujawniały prawdziwe lub rzekome molestowanie będące ich udziałem – budzi moją daleko idącą obawę i smutek. Potrafię uwierzyć, że taki na przykład Hollywood (od którego wszystko się zaczęło) pełen jest sprośnych i zdegenerowanych producentów filmowych wykorzystujących młode aktorki. Z tych kilku oskarżeń zrobiło się jednak kilka milionów. Okazało się, że właściwie każda kobieta przeżyła w życiu coś takiego, co można by nazwać molestowaniem. Bo gdyby ktoś nie wiedział, molestowaniem są nie tylko działania, że tak powiem fizyczne, ale również słowa, a nawet spojrzenia czy miny. Tak przynajmniej wynikało z głośnych i pełnych świętego oburzenia medialnych tyrad wygłaszanych przez wojujące feministki. Nie miały one chyba jednak pojęcia, jak bardzo cała ta akcja – opisywana jako sukces, rewolucję, przełom w dziejach świata – szkodzi równouprawnieniu kobiet. Wynosi bowiem na światło dziennie wszystkie ciemne strony ich obecności w życiu publicznym: bezwzględność w wydawaniu wyroków (bez sądu), dehumanizowanie oskarżonych mężczyzn, spotęgowaną emocjonalność i swoiste barbarzyństwo.

Więc coś jest na rzeczy – pisze o tym Agnieszka Kołakowska – zmienia się nasze podejście do pojęcia dowodów, sądów, wymierzania sprawiedliwości. Ale tutaj działa coś innego: kobiety, i nie tylko skrajne feministki szóstej fali, mówią o „toksycznej męskości”, sugerując, że każdy mężczyzna jest z natury, zawsze i wszędzie, zagrożeniem dla kobiet, dziką bestią, nie zasługującą na normalny proces sprawiedliwości. Kobieta zawsze ma rację; nie wolno tego kwestionować. […] wraz z lawiną oskarżeń i natychmiastowych wyrzuceń z pracy, gwałtownych i definitywnych końców kariery itd., bez procesu, bez dociekań, bez dowodów, następuje cenzura i wymazywanie z historii w sowieckim stylu: wycofuje się z kin i z telewizji filmy, w których oskarżone osoby występują. Stare i nowe (filmy, nie osoby). […] Podobnych przypadków był już cały szereg. Czy więc znikną z obiegu filmy wszystkich oskarżonych o molestowanie seksualne, aktorów i reżyserów? A jeśli tak, to co z książkami? Dlaczego autorów mielibyśmy traktować ulgowo? Już od kilku lat studenci – na razie tylko w Anglii i w Ameryce, ale to już obejmuje sporą liczbę uniwersytetów, w tym większość najlepszych na świecie – domagają się cenzurowania książek, zdejmowania obrazów, burzenia pomników napisanych, namalowanych, rzeźbionych przez ludzi związanych z rasizmem, kolonializmem, niewolnictwem – z czymkolwiek, co im się nie podoba. Wydaje się, że naturą rzeczy autorzy, na których ciążą oskarżenia o molestowanie seksualne czy którzy są lub byli z tego znani, też powinni zostać wymazani z historii. A potem chyba nieuniknione będzie wycofanie ze sprzedaży i z bibliotek książek palaczy, książek pisarzy, którzy nie wierzą w globalne ocieplenie… I w końcu, gdyby wygrały feministki szóstej fali, wszystkich książki napisanych przez mężczyzn.

Jest to, trzeba przyznać, jedno z szaleństw współczesności. Naprawdę nie chcielibyśmy żyć w świecie, który zostanie zaprojektowany przez takie kobiety.

***

Jeżdżąc samochodem, słucham sobie zazwyczaj różnych książek. Najchętniej literaturę polską, bo w głośnym czytaniu dużo mocniej wyczuwalne są niedostatki tłumaczeń. Najchętniej klasykę, bo w głośnym czytaniu jeszcze lepiej dostrzega się stylistyczne słabości najnowszej prozy. Idąc tym kluczem słuchałem w adwencie Meira Ezofowicza Elizy Orzeszkowej, czytanego kiedyś, dość pospiesznie, podczas studiów. Zdumiałem się, jak wielka to jest powieść. Ile wątków z historii polskiego społeczeństwa, jaki koloryt lokalny, jaki przy tym uniwersalizm, jaki język konkretny i ogólny zarazem, jak poprowadzona fabuła, jak zarysowane postaci. Po raz kolejny przekonuję się, że nie udało się w polszczyźnie stworzyć nic ponad poezję romantyczną (w zakresie obrazowania, poetyki) i pozytywistyczną prozę (co do frazy i sposobu prowadzenia opowieści, stylu utworu prozatorskiego). A to – biorąc pod uwagę ówczesne warunki polityczne – może prowadzić do wniosku, być może niebezpiecznego z punktu widzenia imperialistycznych zapędów państw, o wielkości słabych i małości silnych.

***

W konsekwencji nagłego powrotu do spraw polsko-żydowskich – powiedziano i napisano już nadzwyczaj dużo. Wśród tych licznych głosów pojawiło się wiele takich, które postulują ostudzenie emocji (co słuszne) i unikanie mocnych rozstrzygnięć, bo każda strona ma swoje racje. Wydaje mi się jednak, że w kwestii odpowiedzialności i winy sprawa jest, wbrew takim głosom, dość prosta.

Jeśli wspólnota jest, w sensie metafizycznym, pewną nieograniczoną w czasie przestrzenią dobra i zła, za które odpowiadają jej członkowie, to każda wina i każda zasługa – pozostaje w tej przestrzeni na stałe. Oczywiście, dobrem można zadośćuczynić za zło, ale nie zostaje ono wymazane. Podobnie, jak we wspólnocie Kościoła, gdzie dobro płynące z modlitwy w klauzurowych zakonach, próbuje równoważyć grzechy innych wiernych, ale przecież tych grzechów nie unieważnia. Dlatego – jeśli tak samo postrzegać wspólnotę Polaków – musimy uznać, że nawet jeśli jeden Polak przyczynił się kiedykolwiek do śmierci choćby jednego Żyda, to jego wina pozostaje winą całej wspólnoty, winą nieusuwalną i wieczną. Należy przyjąć to z pokorą i godnością. Natomiast reakcje w rodzaju: „my, prawda, zrobiliśmy trochę złego, ale inni byli jeszcze gorsi” brzmią jak obrona szkolnych skarżypytów, i są tu zdecydowanie nie na miejscu. Co nie oznacza, że inne wspólnoty nie mają swoich win, oczywiście mają, lecz to już jest sprawa ich rachunku sumienia.

Z drugiej strony – ile jest niedobrych słów w mówieniu o naszych winach związanych z Holocaustem, ile wskazywania palcem na sprawców, ile pewnego siebie oceniania, ile dzielenia społeczeństwa na „ciemnych polskich chłopów” i „nowoczesnych Polaków”. To też jest niegodne i nie na miejscu. Bo nowocześni Polacy – jeśli chcą być częścią polskiej wspólnoty – te same winy muszą na plecach nosić.

Ameryka, dżentelmeni i literatura

Amerykańska szkoła psychologii rozgościła się w Polsce na dobre. Nikogo nie dziwi już ogrom poradników o tajemniczych tytułach, jak Zmień myślenie, a zmienisz swoje życie, Sztuka bogacenia się, Potęga pewności siebie czy Bycie miłym to przekleństwo. Być może są w tych publikacjach rzeczy ciekawe i wartościowe, lecz jeśli tak, to giną one w morzu banalnych, okraszonych niezbyt ambitnymi metaforami i nadmiarem wykrzykników, treści, których sens trudno odgadnąć. Dla przykładu – taki oto fragment:

To potężny zamek. Gdy jest zamknięty, trzyma ludzi w mentalnym więzieniu — ciemnej klitce, w której nie ma miejsca na szacunek; zamkniętej, ciasnej celi, która zabija wszelkie marzenia i deprymuje mądrych, kochających i ambitnych ludzi. Widzisz ją? Myślę, że tak! Ten zamek znajduje się w ludzkim umyśle; to paradygmat. Książka, którą trzymasz w ręce, pokaże Ci, jak go otworzyć… jak wydostać się na wolność. Klucz do sekretu. […] Znajdziesz tu odpowiedzi na nurtujące Cię pytania, takie jak: dlaczego nie dostajesz od życia tego, co Twoim zdaniem Ci się należy? Ta książka zawiera poważne, wypróbowane, praktyczne strategie, które pomogą Ci otworzyć ten potężny zamek na zawsze. Jeżeli szukasz książki, która powie Ci, jak zwiększyć swoją świadomość i jak realizować własne marzenia, koniecznie zaprzyjaźnij się z tą, którą w tej chwili trzymasz w ręce. Pochłoń ją! A przede wszystkim użyj jej do tego, żeby otworzyć w swoim umyśle miejsca, które na razie są zablokowane.

Dużą popularnością cieszą się też wszelkiego rodzaju szkolenia doradców osobistych, trenerów biznesowych i – słowo-klucz do tego świata – najrozmaitszych coachów. Jeśli ktoś z szanownych czytelników nie wie jeszcze, na co mu taki doradca, spieszę wyjaśnić, że pozwala on „zwiększyć pewność siebie; odkryć swoje talenty, mocne strony oraz uwolnić swój potencjał; zwiększyć swoje kompetencje przywódcze i managerskie; odkryć swoje wartości, życiowe priorytety i wytyczyć życiowe cele; zmaksymalizować swoja samodyscyplinę i lepiej zarządzać swoją energia w czasie; odnaleźć swoją motywację.” Spotyka się czasem ludzi, którzy odbyli takie szkolenia. Mówią oni dziwnym dialektem, patrzą z niezdrową emocją w oczach; rzekłbyś, że to członkowie jakiejś sekty albo amatorzy środków odurzających. Trudno też wyzbyć się wrażenia, że ten sposób „odkrywania swoich wartości” jest nie neutralną metodą psychologiczną, lecz pewną namiastką życia religijnego.

Są to więc sprawy trochę dziwne, nieco straszne i jednocześnie śmieszne – ale chyba nie ma się co dziwić, że tyle ich wokół i w takiej właśnie postaci. Wszystkie wszak dotyczą w mniejszym lub większym stopniu życia zawodowego, a życie zawodowe rządzi się u nas od kilku dekad prawami amerykańskiego kapitalizmu. Trudno więc, aby pochodne tegoż kapitalizmu (i może szerzej, ideologii, jaka za nim stoi) takie, jak coaching czy poradniki biznesowe – nie miały zdobywać nowych wyznawców. Znacznie bardziej zaskakujący jest fakt, że owo podejście i sposób działania – wkracza na obszary, zdawałoby się, im obce. Takie, jak na przykład literatura.

***

Kilkanaście prywatnych szkół dla potencjalnych pisarzy, setki warsztatów stacjonarnych i internetowych, zajęcia z kreatywnego pisania na uniwersytetach. Mówi się powszechnie o spadku czytelnictwa, ale grono piszących najwyraźniej rośnie. Jedna z popularnych polskich szkół – z kadrą nauczycielską złożoną z kilkunastu pisarzy, reportażystów, dziennikarzy – przedstawia się w następujący sposób: „Niezależnie od tego, czy po raz pierwszy sięgasz po pióro, czy Twoja szuflada pełna jest prób literackich, czy pisałeś wcześniej teksty użytkowe lub dziennikarskie, odkryjesz nową stronę pracy ze (i nad) słowami. Po części, również nową stronę siebie”. Adepci kursów mają do wyboru całą paletę możliwości: od podstaw warsztatu pisarza, przez naukę reportażu, literatury dziecięcej i kryminalnej, po pisanie powieści. Są zajęcia dla młodzieży, dla dorosłych, nawet dla seniorów. Kursy odbywają się zazwyczaj raz w tygodniu, trwają 3-4 godziny, przez kilka tygodni, czasem miesięcy. Cena uzależniona od rodzaju kursu i nazwiska prowadzącego.

Czy to działa? Zapewne. Podobno niektórzy kursanci mają za sobą udział w co najmniej kilku warsztatach. Wielu z nich utrzymuje, że sporo się nauczyli. Jeden z takich wielokrotnych uczestników pisarskich warsztatów, Bartosz Szczygielski – dziś autor kilku powieści kryminalnych – mówił kilka lat temu w audycji radiowej: „każdy kurs, na którym byłem, na pewno wniósł do mojego pisania coś nowego”. Anna Płowiec, która nie dała się jeszcze poznać jako autorka, pisze: „wreszcie dostałam to, czego potrzebowałam do pisania książki, konkretne, rzetelne instrukcje i porady oraz metodologię postępowania”. Szkoły chętnie chwalą się okładkami książek swoich kursantów, dominuje wśród nich literatura sensacyjna i kryminalna, sporo jest rzeczy o miłości, do tego nieliczne reportaże czy książki dla dzieci. Widać, że „wydanie powieści”, wbrew temu, co mówi Bartosz Szczygielski („Nie idziemy na taki kurs, żeby być sławnym”) – jest jednak tym magicznym celem, do którego liczni uczestnicy warsztatów jawnie lub po cichu dążą.

***

Co na to pisarze? Ci trochę bardziej znaczący (przynajmniej dotychczas) od po-kursowych debiutantów. Paweł Huelle powiada: „Literatura jest taką sztuką, której nie da się nauczyć. Literatura nie nadaje się do tego typu eksperymentów. Żyjemy w epoce demokracji powszechnej, w związku z czym wszyscy chcą wszystkiego się nauczyć, wszyscy mówią, że wszystko potrafią, ale to jest nieprawda. […] Oczywiście te workshopy są bardzo popularne, ale w dziedzinie literatury nie są one w stanie nikogo nauczyć pisania – to jest zawracanie głowy”. Ale Paweł Huelle bywa wymagający, studiuje grekę i nie poważa nikogo poniżej Herberta. Z drugiej strony trudno nie przyznać mu racji, że chyba nie sposób nauczyć pisania dobrej, oryginalnej literatury. Tylko czy w tych kursach faktycznie o to chodzi?

Na polonistyce mieliśmy zajęcia z praktycznej stylistyki. Uczono nas tam, jak pisać poprawnie pisma urzędowe, oficjalne dokumenty, listy; jaki styl, gdzie uchodzi, a jakiego używać nie należy. Były to rzeczy dość pomocne. Podobnie, jak ćwiczenia z pisania reportaży, felietonów czy notki prasowej. Chociaż tu widać już było warstwę warsztatową i warstwę indywidualnych umiejętności. Kto nie wykraczał poza tę pierwszą mógł w najlepszym razie wiernie odtwarzać styl, powiedzmy, Kapuścińskiego, Wańkowicza albo Putramenta, lecz nie stworzyć styl własny. Wydaje mi się, że podobnie może być z warsztatami pisarskimi – trudno wynieść z nich coś ponad znajomość stylu nauczyciela czy tych pisarzy, których nauczyciel za wzór podaje. Podobnie można podpatrzeć składnię Sienkiewicza albo sposób budowania postaci przez Prusa – i później wykorzystać te chwyty w swoim pisarstwie. Lecz czy literatura polega na tym, żeby tworzyć klony istniejących już twórców i ich dzieł, choćby to miała być druga Rodzina Połanieckich czy kolejna Lalka?

Bywają także rady, zdawałoby się, bardziej uniwersalne. Pisarz amerykański (a jakże!), George Saunders napisał esej o pisaniu, opublikowano go w którymś numerze „Książek. Magazynu do czytania” pod wiele obiecującym tytułem Co tak naprawdę robi pisarz, kiedy pisze. Czytamy tam:

Moja metoda: wyobrażam sobie, że w głowie, tuż pod czołem, mam zamontowany kompas, który wskazuje po jednej stronie literę P („pozytywnie”), pod drugiej N („negatywnie”). Próbuję przeczytać to, co napisałem bez aktorskiej intonacji, tak jakbym był czytelnikiem stykającym się z zapisanymi zdaniami po raz pierwszy […] Sprawdzam, co wskazuje igła kompasu. Przyjmuję odczyt bez jojczenia. Następnie poprawiam zdanie tak, by igła przesunęła się w stronę P.

Najczęściej, jak pokazują przykłady przytoczone przez pisarza, dochodzi w ten sposób do skrótów. Zdania typu „Jane weszła do pokoju i od razu usiadła na niebieskiej sofie” przerabia Saunders na „Jane”. Metoda daje więc przede wszystkim purystyczną jakość każdego zdania. „Dzięki temu żmudnego procesowi – mówi dalej Saunders – opowieść jest lepsza niż ja sam w prawdziwym życiu. Zabawniejsza, milsza, mniej zakłamana, bardziej empatyczna, mądrzejsza i bardziej zajmująca”. Szlachetne to z pewnością dążenie, aby w twórczości być mądrzejszym niż w życiu. Mam jednak obawę, czy takie zabiegi są możliwe, gdy chce się zawrzeć w utworze jakieś bardzo konkretne miejsca, przedmioty, ludzi; gdy, wracając do przykładu Saundersa, ta „niebieska sofa” ma znaczenie, a nie jest tylko zbędnym dodatkiem świata wyobrażonego. Nie mówiąc już o jakiejś linii intelektualnej, duchowej, moralnej – którą chce się przez utwór poprowadzić. Jak to zrobić, mając za jedyny miernik estetyczną ocenę pojedynczego zdania? Chyba że współczesna literatura – co dość prawdopodobne – nie chce już zawracać sobie głowy takimi elementami dzieła, jak jego zawartość moralna, zadowalając się kryteriami bardziej wdzięcznymi, jak, powiedzmy, czytelnicza przyjemność.

Zresztą ta czujność wobec swojego pisarstwa w zestawieniu z sobą samym – jest jakoś charakterystyczna dla psychoanalitycznego pojmowania literatury. „Jestem mądrzejszy w mojej literaturze, niż w życiu”. Ale w zasadzie, jakie to ma dla czytelnika znaczenie? Ma znaczenie, owszem, ale dla piszącego (zwłaszcza takiego, który bardzo siebie w tej czynności pisania celebruje). I tu dostrzec można kolejną płaszczyznę działalności kursów i warsztatów pisarskich. Literatura jako terapia. Pisanie jako wyrzucanie z siebie traum, kompleksów, cierpienia. „Z tego kursu pisania – mówiła we wspomnianej już audycji poświęconej szkołom pisania Dorota Gacek – robi nam się kurs psychologiczny czy psychoterapeutyczny”. To chyba często spotykany typ kursanta. Ludzie, którzy wypalili się zawodowo lub osoby po tak zwanych przejściach. Dobrze, gdy pisanie staje się dla nich jakimś azylum albo chociaż środkiem terapeutycznym. Chociaż, kiedy mowa o psychoanalitycznych terapiach, warto zawsze mieć w pamięci słowa Zbigniewa Herberta z pewnego telewizyjnego z nim wywiadu: „Można pójść do psychoanalityka na przykład, i doktor powie: no teraz niech pan już o tym nie mówi, niech pan uprawia sporty. Ale ja jestem przeciwko psychoanalizie. Trzeba mieć swoje tajemnice, swoje jakieś obsesje, tematy, do których się wraca, i które stara się przezwyciężyć w sobie”.

O ile jednak kuracja przez pisanie nie jest może rzeczą najgłupszą, ani też najbardziej naiwną z psychoanalitycznych pomysłów – o tyle dziwne wydaje mi się publikowanie produktów ubocznych takiej terapii, czyli napisanych utworów. Nie wiem wręcz, czy pisarz ma prawo obciążać czytelników ciężarem swoich traum (jeśli inne wartości im nie towarzyszą), choć trochę dziwnie mi takie postulaty wypowiadać w czasach, gdy ujawniane prywatności, czasem nawet ekshibicjonizm, wszelkie coming-outy – są na porządku dziennym, i w życiu, i w literaturze.

***

Prowadzący kursy pisania wiele mówią także o wskazówkach dotyczących całego otoczenia procesu tworzenia. O tym, jak zabrać się do pracy, jak robić notatki, jak pozbyć się blokady twórczej. „Pisanie to samodyscyplina – konkluduje w rozmowie radiowej Żaneta Nalewajk – wyrabianie nawyku systematycznej pracy”. Justyna Bargielska podpowiada, żeby utrzymywać dobrą formę fizyczną, nie pić alkoholu, bo to nie pozwala na przezwyciężenie pisarskiej niemocy. Kilku rozmówców wspomnianej już audycji radiowej nawiązuje do legendarnych słów Tomasza Manna o dniówce, ośmiu godzinach, które trzeba odsiedzieć w gabinecie. Rady z pewnością mądre, logiczne. Tylko, znowu, czy zwykła logika codziennego życia, która w wielu sprawach bywa bardzo przydatna, da się zastosować do procesu twórczego z jego jednostkowością i tajemniczością. Co by powiedzieli mądrzy nauczyciele warsztatów Adamowi Mickiewiczowi, gdyby spotkali go włóczącego się po Dreźnie, z bladą twarzą, czerwonymi oczami i rozwichrzoną fryzurą szaleńca – po dwóch tygodniach bezustannego pisania Dziadów. „Mędrca szkiełko i oko”. Podzielam więc wątpliwości Pawła Huellego, że trudno zdemokratyzować takie rzeczy, jak proces twórczy.

***

W znacznie mniejszym stopniu zajmują się pisarskie warsztaty źródłami twórczości. Wspomina się czasami o talencie, ale bez przyznawania mu szczególnej roli. Można odnieść wrażenie, że ta sfera, niebagatelna przecież, nie musi być dla pisarza ważna. Że dużo więcej znaczy skrupulatność, sumienność, mozolna praca. I znowu – jest w tym oczywiście wiele racji, jednak ujednolicanie, produkowanie gotowych recept daje koniec końców nieprawdziwy obraz.

W roku 1950, goszcząc na odczycie w Lidzbarku Warmińskim, Maria Dąbrowska usłyszała od jednego z młodych słuchaczy: „Czy aby napisać utwór potrzebne jest natchnienie?”. Pytający dodał przy tym: „nas uczą, że nie ma natchnienia. Że potrzebna jest tylko praca”. Dąbrowska wybrnęła z tego jakoś w ten sposób, że wskazała niezbędność natchnienia, zapału w każdego rodzaju zajęciach, jakim się oddajemy. Później, w rozmowie z organizatorami odczytu (bo była to ogólnopolska kampania Czytelnika, obwożenie pisarzy po kraju) powiedziano jej: „Mamy polecenie zwalczać metafizyczną koncepcję natchnienia. A że innej nie mają, więc i słowo się tępi”. „Jakże – spytała Dąbrowska – wyrzucić słowo natchnienie z języka? Przy iluż okazjach się go używa!”.

To eliminowanie słowa natchnienie jest oczywiście wyrazem skrajnej postaci racjonalnej koncepcji twórczości. A jednak dziś bliżej nam do niej, niż do romantycznych kategorii. Czemu tak się dzieje? W jakimś stopniu jest to zapewne reakcja na popularny w ostatnich dekadach PRL-u kult poezji wysokiej, wieszczej (Herbert, Miłosz). Po nich nastąpił zwrot ku prywatności (Podsiadło, Świetlicki), który objawił się także odejściem od zagadnień społecznych czy politycznych, od wielkich zadań literatury. I chociaż owe duże tematy powróciły (kilka, kilkanaście lat temu), to nie powróciła wraz z nimi romantyczna koncepcja twórcy. Zatrzymaliśmy się raczej, jak w wielu innych dziedzinach, na pisarzu-ekspercie, na pisarzu-solidnym znawcy swego warsztatu, może z domieszką pisarza-celebryty, ale na pewno bez krzty pisarza-autorytetu intelektualnego czy moralnego.

***

Zdaję sobie sprawę, że „autorytet” to mocne słowo, wielokrotnie nadużywane i zawłaszczane. Ale nie sposób oprzeć się wrażeniu, że popularność warsztatów pisarskich jest próbą zapełnienia luki po zniknięciu autorytetów. Zresztą nie dotyczy to tylko literatury. Podobnie jest z uniwersytetami, gdzie miejsce przewodników i mistrzów zajęli „etatowi” wykładowcy. Podobnie jest w miejscach pracy, gdzie współpracownicy, przełożeni – są chyba ostatnimi osobami, po których spodziewalibyśmy się pomocy albo chociaż zwykłej ludzkiej rady. Wyobraźmy sobie, że dziś w jakiejś gazecie dochodzi do takiego spotkania młodego dziennikarza i znanego redaktora:

Więc ostrożnie otworzyłem drzwi dużego gabinetu. Dziś mi się majaczy, że Kuryluk siedział za biurkiem między dwoma oknami, ogarniającymi go od tyłu ukośnym światłem. „Przed wojną, wiosną 1939, wydrukował Pan w „Sygnałach” mój artykuł…” – mamrotałem przejęty w najwyższym stopniu. Miałem pełną świadomość pierwszego kroku już naprawdę w moje prawdziwe życie.

Warto dodać, że scenka ta nie rozgrywa się już w czasach międzywojnia, w epoce „Wiadomości Literackich” Mieczysława Grydzewskiego, ani w dekadzie, gdy kierownikiem literackim w wydawnictwie Gebethnera i Wolffa był wybitny poeta Aleksander Wat. Są to późne lata 40., a rzecz dzieje się w reżimowym (choć jeszcze ze znaczną autonomią) tygodniku „Odrodzenie”. Jak widać pojęcie autorytetu przetrwało dłużej, niż znaczna część polskich elit intelektualnych. I, co zadziwiające, przetrwało przez prawie cały okres Polski Ludowej. Jeszcze w latach 70. – jak wspominał jeden z czytelników „Sumy” – wysyłało się wiersze do oceny Iwaszkiewiczowi i z drżeniem czekało się na jego uwagi. „Wierszy nie wydrukował – pisał ów czytelnik – ale wiele zrozumiałem”. Jarosław Iwaszkiewicz to zresztą, jeśli chodzi o skalę autorytetu literackiego i redaktorskiego, postać szczególna. Wystarczy przypomnieć jego przedwojenną korespondencję z Czesławem Miłoszem czy Pawłem Hertzem, kierunkującą twórczość młodych poetów. Albo Stawisko w okresie drugiej wojny, dające schronienie setkom twórców. Albo, w końcu, kilkudziesięcioletnie redaktorowanie „Twórczości” i innym pismom powojennym, „odkrycie” Edwarda Stachury czy Andrzeja Bursy, udział w większości spraw literackich, które się od 1945 do 1980 roku działy. Aż strach pomyśleć, czym byłaby polska literatura u progu niepodległości w 1989 roku, gdyby nie Iwaszkiewicz i jego autorytet.

Lecz na początku tej niepodległości porzuciliśmy instytucję autorytetu, a może raczej sama zanikła, stopniowo odchodząc na drugi plan. Odeszli starsi, którzy zajmowali owe pozycje. Młodsi, poddani prawom komercyjnej nauki i sztuki, mieli przede wszystkim zarabiać pieniądze. Pozostały jakieś enklawy, niewielkie środowiska mające swoich mistrzów (też już raczej odchodzących w cień, jak Marcin Król, Maria Janion, Ryszard Przybylski czy Jarosław Marek Rymkiewicz), bez znaczącego wpływu na rzeczywistość. A ludzie czujący w sobie twórczego ducha pozostawieni zostali sami sobie, bez przewodników, bez wzorców, albo raczej w postmodernistycznych chaosie przewodników i wzorców. Trudno się zatem dziwić, że szukają wskazówek i pomocy na kursach pisania, gdy skądinąd nie mogą na nie liczyć.

***

Być może zatem kursy pisania są jakimś preludium do powrotu autorytetów. Nie należy bowiem zapominać o tych warsztatach pisarskich, które dla świata literackiego zrobiły dużo dobrego. Chyba najważniejszy z nich, jak dotąd niedościgniony, pozostaje kurs creative writing stworzony na początku lat 70. na University of East Anglia. Jednym z jego czołowych wykładowców był W. G. Sebald, być może najważniejszym pisarz niemiecki drugiej połowy XX wieku. A wśród jego absolwentów znaleźli się m. in. Ian McEwan, Tracy Chevalier czy zeszłoroczny noblista Kazuo Ishiguro.

Gdy patrzy się na polskie szkoły pisania, widać i w nich wiele rzeczy obiecujących, jak na przykład coraz szersze grono dobrych pisarzy-nauczycieli (choć jednocześnie nie sposób nie odnotować, że jak do tej pory dominują w nim twórcy literatury gatunkowej, a brakuje pisarzy największej próby) lub wiedzę o języku i stylach polszczyzny, którą owi nauczyciele potrafią przekazać. Czy zatem przyniosą nam one powrót literackich autorytetów? Czy przyczynią się do reaktywowania krytyki literackiej z prawdziwego zdarzenia, do przywrócenia poważnych redaktorów w wydawnictwach i pismach?

Aby tak się stało, potrzeba, jak się zdaje, by warsztaty dla pisarzy stały się czymś więcej (a może jednocześnie czymś mniej), niż są obecnie. To mniej dotyczy przede wszystkim liczby kursantów i komercyjnego wymiaru kursów – wiadomo, że komercyjna logika dążyć będzie do pozyskania jak najszerszych rzesz amatorów pisarstwa, podczas gdy logika artystyczna wymaga raczej pewnej elitarności. Więcej powinno być natomiast relacji między nauczycielem i uczniem, i tu także najcenniejsza byłaby ta bezinteresowna przyjaźń literacka, ta satysfakcja w li tylko pobieraniu nauk z jednej strony i przekazywaniu swojej wiedzy z drugiej. Więcej, jak sądzę, powinno być także czytania, a mniej pisania – studiowanie dawnych mistrzów i „wielkich ksiąg” nie jest z pewnością ideą wyczerpaną i wiele dobrego może z niej jeszcze wyniknąć. Zdaje się, że można by przy tym zwrócić większą uwagę na język, na toposy literackie, na symbole czy historię idei – aby uciec od zbytniego, a tak dzisiaj rozpowszechnionego w nauce o literaturze – psychologizmu. I na koniec najważniejsze (i najtrudniejsze do wprowadzenia): potrzeba jakiejś pozytywnej koncepcji literatury, jej, mówiąc szumnie, posłannictwa, doniosłości i odpowiedzialności. A także zrozumienia, że pisarstwo, pisanie, bycie pisarzem – to rzeczy z innego zupełnie porządku, niż można by sądzić z reklam (sic!) obecnie działających szkół pisania. Bo, jak czytamy w Dziennikach Sandora Maraiego:

Amerykanin nie zrozumie, że dżentelman to nie ktoś, kto posiada przywilej z racji pochodzenia, ani nie ten, kto osiągnął sukces lub odziedziczył majątek, lecz ktoś, kto w każdej sytuacji jest na swoim miejscu. A więc nie dlatego jest dżentelmenem, ponieważ jest „dobrym pisarzem” i „odniósł sukces”, lecz dlatego jest dobrym pisarzem, bo jest dżentelmenem – w przeciwnym razie nie pisałby przecież; dżentelmen nigdy nie bierze się do czegoś, na czym się nie zna.

 

Kielce – portret wielokrotny

Wiele razy zbierałem się, żeby napisać o Kielcach. Lecz trudno jest opowiadać o mieście, w którym spędziło się pierwszych kilkanaście lat życia (poeci mówią, że to jedyne lata, które nas formują), o którym wie się znacznie więcej, niż o jakimkolwiek innym miejscu na świecie, z którym wiążą cię rozmaite doświadczenia, emocje, zachwyty i upokorzenia. Siadam jednak do tej roboty po raz kolejny, bo wydaje mi się niesprawiedliwe – właśnie z powyższych powodów – by o Kielcach nie napisać, by je pominąć milczeniem. Próbuję więc, choć z obawą, że obraz, który się z tego pisania wyłoni, nie spełni oczekiwań obrazu wyobrażonego, odbiegnie od ideału, wzmocnionego osobistym sentymentem, który mi na co dzień towarzyszy, gdy o Kielcach myślę. Że rozbije się ów ideał o twardą materię historycznych faktów, surowych opinii dawnych mieszkańców miasta, trudnych, choć nostalgicznych wspomnień Adolfa Dygasińskiego, przytłaczających przeżyć Zdzisława Antolskiego czy gorzkich obserwacji Tadeusza Zubińskiego. I który z tych obrazów będzie bardziej prawdziwy? Trzeba przecież stać po stronie faktów, nawet tych bolesnych. Trzeba wierzyć wspomnieniom i dokumentom. Czyż dane miejsce nie jest jednak złożone również z nostalgii ludzi, którzy o nim myślą? Czy sentymenty kielczan nie mają równej wagi – w opisaniu miasta – co jego materialne dziedzictwo i zdarzenia, którym ono świadkowało? Chciałbym, pisząc o tym wyjątkowym dla mnie miejscu, oddać sprawiedliwość każdemu z tych poziomów jego istnienia. Chciałbym, aby był to portret taki, jak gazeta lokalna, którą Żeromski projektuje w Promieniu: „gazeta w ten sposób prowadzona musiałaby z czasem przybrać charakter jakby umiejętnego wykładu o prowincji. Miałby tam być przedstawiony kolejno w dobrych opisach, które by w felietonie zastąpiły czcze banialuki angielskie, stan przemysłu fabrycznego i kopalń, rolnictwo w drobnej i wielkiej jego postaci, rzemiosło w miastach i na wsiach, handel wielki i drobny. Miały też być podawane w formie na przykład wesołych i dowcipnych wspomnień z wycieczek a’la Heine opisy życia, mieszkań, dworów, chat, ruin, kościołów, cmentarzy, lasów, dróg, pól”.

Chciałbym jednocześnie, żeby momentami stawał się ten portret także „snem […] i świetlaną smugą”, jak w pięknym wierszu świętokrzyskiego poety Jana Gajzlera:

… Wieczorem księżyc wstanie nad Katedry wieżą, –
Pochyły, cichy placyk w srebrnym blasku zaśnie…
– z jasnej tarczy zegara godziny uderzą –
I będą mnie – wędrowca – odprowadzać długo,
aż mi się białe śniegi w nowe zmienią baśnie,
a Kielce snem się staną i świetlaną smugą…

Byłby to więc taki wyobrażeniowo-rzeczywisty portret wielokrotny. Co z tego wyjdzie – nie wiem, a sprawę jego prawdziwości – pozostawiam w gestii czytelników.

***

„Kielcówek” – nie znałem tego określenia, gdy jeszcze mieszkaliśmy nad Silnicą. Usłyszałem je wiele lat później od pewnych kielczan, których zdarzyło mi się poznać w Warszawie. Nazwa niewdzięczna, wyrażająca jakąś zaściankowość, podrzędność tego miasta, które miastem wojewódzkim jest tylko z przypadku. Wskazująca na dystans jego mieszkańców, którzy z żalem przyjmują, że nie żyją w jakimś bardziej światowym polskim mieście, jeśli nie w stolicy, to chociaż we Wrocławiu, Poznaniu, w ostateczności w Łodzi. W ich rozumieniu Kielce są miastem prowincjonalnym, i z pewnością nie jest to powód do dumy. W jednym, jak sądzę, mają rację – Kielcom udało się, pomimo ich znacznej wielkości, statusu miasta wojewódzkiego, utrzymać jakiś rys prowincjonalny. Zachować pewną lokalność, swoistość, skalę. Jest to jednak prowincjonalność w najlepszym tego słowa znaczeniu. A to, że z „Kielcówkiem” spotkałem się właśnie w Warszawie nie jest chyba przypadkiem, skoro już w 1852 Franciszek Sobieszczański pisał o tym dziwnym jakimś kompleksie kielczan wobec mieszkańców stolicy: „Mówiono mi także […] że młodzież warszawska, a w ogóle Mazury, w wielkim są u nich poważaniu. Nawet jako dowód poznałem sam dzielnego warszawiaka, który upadał pod brzemieniem łask, jakie go z tego tytułu spotykały”.

Można więc dyskutować o tym, czy są Kielce dzisiejsze prowincją. Nie mieli tego problemu nasi przodkowie, podróżując ponad sto lat temu drogą na Białogon i dalej na Piekoszów, Rudę Strawczyńską i Łopuszno; albo Żydzi jadący długimi furami z Kielc do Chęcin, gdy dobiegł końca dzień targowy; albo Sienkiewicz, który siedział w nieodległym Oblęgorku i nie był w Kielcach przez całą wiosnę, bo trasa nieprzejezdna. Wszyscy oni czuli tutejszą prowincjonalność (i to może nie w najlepszym sensie), na każdym wertepie ją czuli, w każdej kałuży, przy każdym urwanym kole powozu. Nie bez przyczyny jeden z bohaterów Popiołów mówi o okolicznych duktach: „To są, Mości Panie, drogi polskie!”.

Jeszcze bardziej prowincjonalnie musieli czuć się mieszkańcy miasta z początków XIX wieku. Licząc w 1810 roku niecałe dwa tysiące ludności, ustępowały Kielce pod tym względem Pińczowowi, Staszowowi, Opatowowi. Miasto, będące przez kilka poprzednich wieków własnością biskupów krakowskich, obejmowało niewiele więcej niż pałac tychże biskupów i sąsiadujące z nim zabudowania kościelne. Było, prawda, kilka uliczek, rozciągniętych na osi północ-południe, z centralnie umieszczonymi ulicą Dużą i ulicą Małą. Był rynek ze staroświeckim ratuszem i studnią miejską. Było niecałe czterysta drewnianych, parterowych, dwuizbowych chałup i kilkanaście domów murowanych. Był w końcu stary kościół św. Wojciecha, pierwsza kielecka parafia, bodaj z XI wieku, wtenczas jednak w funkcji kaplicy cmentarnej. No i była Karczówka z klasztorem bernardynów, trudno jednak zaliczyć ją do ówczesnego miasta.

Mieszkańcy Kielc trudnili się głównie rolnictwem, drobnym rzemiosłem i handlem. Liczebność ich zwiększała się w tempie dosyć żółwim, skoro od 600 dusz na początku wieku XVI, z trudem dobito do dwóch tysięcy trzy wieki później. Opinii też nie mieli najlepszej.

Nigdzie podobno bardziej rękodzieła i handel w zaniedbanie nie poszły – pisał w 1829 roku Tomasz Ujazdowski w pierwszym obszerniejszym opisie Kielc – jak w tem mieście. Od r. 1816 podniosły się nieco, lecz przecie z innemi miastami wojewódzkimi zrównać się nie mogą. Mieszkaniec tutejszy jest ciężki, leniwy i na małem poprzestający. Najwięcej z nich trudniło się i trudni rolnictwem, przecie i w tej gałęzi niewielki postęp uczynili.

Przez wieki były więc Kielce miastem wybitnie przednowoczesnym. Cóż jednak stało się w owym roku 1816, po którym rękodzieła i handel „podniosły się nieco”, i nie tylko one, bo wkrótce o wiele więcej spraw uległo zmianie? Otóż, po kongresie wiedeńskim, gdy od województwa krakowskiego odpadł Kraków (sic!), przeniesiono stolicę tego województwa właśnie do Kielc. Źródeł tej decyzji można z kolei upatrywać we wcześniejszych decyzjach administracyjnych. Jeszcze pod zaborem austriackim w Kielcach umieszczono jeden z cyrkułów i zaczęto snuć plany o założeniu dyrekcji górniczej mającej zarządzać rozlokowanymi w okolicy mniejszymi i większymi przedsięwzięciami wydobywczymi. Dyrekcja ta powstała ostatecznie z inicjatywy Stanisława Staszica w roku 1816, na kilka miesięcy przed przeniesieniem do Kielc stolicy województwa. W tych decyzjach argumentem na rzecz Kielc było nie tyle znaczenie miasta, co po prostu brak ważniejszych ośrodków miejskich pomiędzy Wisłą i Pilicą; jak pisano w dokumentach rządowych z 1816 roku: „[Miechów] na stolicę województwa krakowskiego przeznaczony, do użytku tego dla braku lokalów, wody i wszelkich budowniczych materiałów, zdatnym być nie może; postanowiliśmy i stanowimy: iż zamiast pomienionego dopiero miasta Miechów, stolicą województwa krakowskiego ma być miasto Kielce, do dóbr narodowych należące”.

Był to więc awans podwójny, zarówno instytucjonalny, jak i gospodarczy. Status miasta wojewódzkiego, a po powstaniu listopadowym gubernialnego – utrzymały Kielce aż do lat pierwszej wojny i odzyskania niepodległości, za wyjątkiem okresu 1845-1867, gdy były miastem powiatowym należącym do guberni radomskiej (z tych czasów może wywodzi się „odwieczna” niechęć obu miast do siebie nawzajem).

***

Początki tej drogi wzwyż nie były jednak łatwe. W 1818 roku prezes Komisji Wojewódzkiej Kacper Wielogłowski donosił namiestnikowi Królestwa Polskiego Józefowi Zajączkowi: „Zaprowadzenie bruków jest koniecznie potrzebne, bo pomimo niezgruntowanego błota, jakie bywa w Rynku, nierówność placu tak jest widok rażąca, że nie można sądzić, aby to był plac publiczny miasteczka wojewódzkiego”. Tym bardziej, że w 1800 prawie całe miasto spłonęło w ogromnym pożarze. Jeszcze jedenaście lat później, gdy przez Kielce przejeżdżał Julian Ursyn Niemcewicz, zniszczenia widoczne były gołym okiem (choć nie bez oznak odbudowy):

Miasto Kielce […] za rządu rakuskiego ze szczętem ogniem spłonione […] Ratusz stoi dotąd zburzony. Domki o jednym piętrze, wszystkie murowane, białe, czyste, osadzone drzewami. Wielki szpital, przez biskupów niegdyś zbudowany, obrócony przez naszych w lazaret, nieszczęściem spalonym został. […] Sterczą te smutne ruiny. Bo u nas bez ruin nic być nie może!

Wraz z województwem przybyły do Kielc urzędy, „Kommissja wojewódzka – jak pisał Ujazdowski – Trybunały, Cywilny i sprawiedliwości karzącej z Krakowa przeniesione”, a także hipoteka. Wraz z administracją okręgu górniczego powstała Szkoła Akademiczno-Górnicza i Szkoła Departamentowa. Ta ostatnia przekształcała się później w: Gimnazjum Wojewódzkie, Szkołę Wyższą Realną (od 1845 roku), Gimnazjum Klasyczne (od początku lat 60. XIX wieku), Państwowe Gimnazjum im. Mikołaja Reja, gimnazjum i liceum im. Stefana Żeromskiego (od 1932 roku), w końcu w Liceum im. S. Żeromskiego istniejące do dzisiaj.

Kielce rosły jeśli chodzi o liczbę ludności: ponad 4 tysiące mieszkańców w 1827, prawie 8 tysięcy w 1870, przeszło 20 tysięcy w 1897, niemalże 31 tysięcy w 1909. Rozwijały się urbanistycznie i infrastrukturalnie. W 1885 roku doprowadzono kolej. Poczęły, choć niespiesznie, powstawać zakłady przemysłowe: browar Stumpfów w 1871 roku, fabryka marmurów Welkego w 1875, fabryka mebli giętych „Henryków” w 1895, huta Ludwików w 1919, cegielnie, tartaki. Wykształciła się warstwa inteligencji miejskiej, czy szerzej mówiąc zamożnego mieszczaństwa, złożona z pracowników administracji, carskich oficerów i urzędników, prawników, lekarzy i aptekarzy, właścicieli przedsiębiorstw i sklepów, hoteli, restauracji i cukierni. Tym samym wzrosło też zapotrzebowanie na produkty rzemieślnicze, rozmaite usługi drobne, wzmógł się handel.

Słowem – stały się Kielce jednym z miast nowoczesnych, o którym można było pisać z dumą, wymieniając liczne budowle i miejsca rekreacji:

Prócz kościołów – czytamy w Słowniku geograficznym Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich z 1883 roku – okazalsze budowle są: pałac pobiskupi, gdzie mieści się rząd guberialny, gimnazjum, seminarium katolickie, sąd okręgowy, dom doktora Łuszczkiewicza przy ogrodzie publicznym z piękną oranżerią, willa kupca Hönigmanna, browar Stumpfa, 5 zajazdów. Nowy bazar murowany, dosyć okazały, mieści w sobie sklepiki z mięsem i wiktuałami, na piętrze mieszkania. Przy nim obszerny brukowany rynek. Domy z kamienia marmurowego […] Przy mieście od strony szosy radomskiej znajduje się targ na bydło, konie, a przy aleksandrowskim szpitalu targ na trzodę chlewną. Ze strony zachodniej Krakowskiego Przedmieścia dosyć obszerny ogród spacerowy z okazałemi lipami, brzostami, kasztanami, brzozami i ze znacznej grubości i wysokości czeremchami. Ogród starannie utrzymywany. Kilkanaście figur kamiennych pięknej rzeźby ozdabiają aleje ogrodu, w którym stoi też piękny piętrowy drewniany domek dla resursy letniej z restauracją. […] aleje spacerowe nad rzeczką Silnicą […] Z lewej strony szosy karczówkowskiej gustowny drewniany, piętrowy pałacyk Lutnickiego z ogrodem owocowym i warzywnym.

Franciszek Sobieszczański powiadał nadto, że „nadzwyczaj czyste jest to miasto […] a mieszkańcy weseli i zamożni. Zresztą ma pozór zupełnie nowy, gdyby nie odwieczna kolegiata, tudzież zaczernione starością mury zamku”.

Zrodziło się także coś nierozerwalnie związanego z XIX-wiecznym mieszczaństwem – określony styl życia, sposób spędzania czasu (cukiernie, teatry, bale), otoczenie w postaci rozmaitych instytucji (towarzystwa dobroczynności, zrzeszenia cyklistów, automobilistów, sportowców, straż pożarna z jej reprezentacyjną częścią) czy lokalnej prasy.

Gdy czyta się XIX-wieczne opisy Kielc znajduje się w nich zazwyczaj podziw dla tego skoku cywilizacyjnego, który stał się ich udziałem. Dostrzega się nowe budynki, świeżo brukowane ulice, powstające fabryki, bogatsze sklepy czy popularność targów, które odbywały się w każdy piątek i wtorek. Są też oczywiście głosy, które wskazują, ile można by jeszcze poprawić, na przykład w dziedzinie przemysłu, w kwestii infrastruktury kanalizacyjnej, w sprawie miejskiej elektryczności (którą na własną rękę uruchomił dopiero w 1912 roku inż. Tomasz Ruśkiewicz). Ale i one świadczą pośrednio o rozwoju miasta.

Jakże powszechna jest ta logika „postępu” i „rozwoju” w XIX wiecznych narracjach! Jak mocno zakorzeniła się ona w naszym postrzeganiu świata. I może trudno się dziwić, nikt rozsądny nie będzie przecież chwalił walących się drewnianych chałup i błotnistych dróg, gdy zestawi je z ciepłymi, wygodnymi kamienicami i brukiem, po którym można przejść suchą stopą. Jednak takie porównania i takie, na pierwszy rzut oka widoczne różnice, utrudniają nam dostęp do głębszego spojrzenia na te Kielce przednowoczesne, które w zasadzie nie mają swoich obrońców.

Tymczasem – gdyby spojrzeć na nie bez uprzedzeń, unikając paradygmatów naszej epoki i patrzeć nie tylko przez pryzmat materialnej zamożności – można by, jak sądzę, dostrzec wiele ciekawych i atrakcyjnych rysów właściwych wcześniejszym, przednowoczesnym czasom i przednowoczesnemu społeczeństwu. A więc po pierwsze – pewien rodzaj wspólnotowości. Społeczności tamtych miast czy miasteczek, znacznie mniejsze liczbowo, musiały przypominać nieco dzisiejsze społeczności wiejskie z właściwą im większą zależnością mieszkańców od siebie nawzajem, brakiem anonimowości, kulturą wspólnej pracy czy samopomocy. Nakładały się na to wspólnoty cechowe. W XIX wieku istniały w Kielcach następujące cechy: stolarski z ciesielskim, kowalski ze ślusarskim, krawiecki, szewski, piekarski, stelmachów i gwoździarzy. Były to wspólnoty zorganizowane na podstawie klucza zawodowego, ale nie ograniczały się do dbania jedynie o interesy rzemieślników. O jednym z cechów pisano, że „opalają swym światłem niektóre ołtarze, asystują przy nabożeństwach, procesjach, odpustach, dworskich uroczystościach i nabożeństwach żałobnych”. Z kolei bartnicy z klucza kieleckiego mieli za zadanie opiekować się ołtarzem Matki Boskiej Bolesnej w kolegiacie, a także posiadać „chorągiew, rynsztunki i bęben”. Stanowiły więc cechy pewien rodzaj mniejszych wspólnot, podobnych być może nieco do kontrad, jakie można jeszcze dziś spotkać we włoskiej Sienie. Miały te wspólnoty swoje barwy, znaki rozpoznawcze, swoje punkty w mieście, ubiór czy wzory zachowań. Sednem tej wspólnotowości była oczywiście praca, jednak trzeba pamiętać, że była to praca inaczej niż współcześnie rozumiana; określała ona człowieka w większym stopniu, bardziej go angażowała, a jednocześnie angażowała go mniej, gdyż pozostawała wpisana w cały porządek życia, nakładała się na sprawy rodzinne i towarzyskie – w tym sensie nie stanowiła odrębnej sfery ludzkiej aktywności. Dobrze to widać w statystycznych opisach miast (tzw. lustracjach), pochodzących jeszcze z XVIII wieku. W zawartych tam krótkich akapitach wypunktowane są najważniejsze atrybuty każdego mieszkańca; dla przykładu w lustracji z 1788 roku, znaleźć można takich oto dawnych obywateli miasta: „Łukasz Bebnarski z żoną kunsztu mularskiego, ma dom swój drewniany. Synów dwóch małoletnych i córkę oraz komornika z żoną wyrobkiem się bawiącego. Podatki w proporcyi jak inni płaci” albo „Wojciech Czerski wdowiec, nieco szynkiem się bawiący, ma dom swój własny drewniany ze sklepem murowanym. Synów trzech, jednego w roku 14 w służbie u dworu będącego, dwóch małoletnych i córkę oraz komornika Franciszka Przybylskiego, blacharza, z żoną, mającego syna małoletniego i córek dwie. Podatki w proporcyi jak inni płaci”.

W Kielcach istniały też dawne zwyczaje związane z górniczym charakterem regionu (a ta górnicza tradycja świętokrzyskiego sięga aż średniowiecza). Wynikał z tego bardzo silny kult św. Barbary, do XX wieku z wyjątkową celebracją obchodzono jej święto. Tradycja odbiła swe piętno także na stroju. „W miejscowościach – pisał przedwojenny kielecki etnograf i regionalista ks. Władysław Siarkowski – gdzie były lub istnieją jeszcze fabryki górnicze, chłopi, chociażby trudniący się tylko rolnictwem, używają ubioru górniczego, złożonego z sukmany z ciemnosiwego sukna, bez wyłogów u klap, rękawów i oblamówki. Na tej sukmanie biegną w dwóch rzędach guziki mosiężne, na których widnieją dwa młotki na krzyż złożone”.

O istocie społeczności przednowoczesnych decydowały także inne – od tych, do których przywykliśmy – stosunki ekonomiczne i gospodarcze. Produkcja w małej skali, handel oparty w znacznej mierze na systemie targowisk i jarmarków, niewielkie znaczenie kapitału i kredytu. Stwarzało to, oczywiście, bariery w budowie dużych przedsięwzięć wymagających znacznych finansów, w powiększaniu zakładów, w unowocześnianiu technologii. Lecz dawało w zamian stosunkowo dużą niezależność poszczególnych wytwórców i konsumentów od całego systemu gospodarczego. Myślę, że wiele racji ma Lech Stępowski, który pisze we wprowadzeniu do reprintowego wydania Opisu historyczno-statystycznego miasta Kielc: „Zjawisko dwuzawodowości rozwijające się w miastach i miasteczkach sandomierskich od drugiej połowy XVII w. nie zostało dostrzeżone i należycie ocenione w dotychczasowej historiografii. Trudność w odbudowie zniszczonych warsztatów, niepewne i zmienne warunki rynkowe, w naturalny sposób kierowały mieszczan do ubezpieczenia swej egzystencji pracą na roli, jako istotnego uzupełnienia właściwego źródła utrzymania”. Taką dwuzawodowość pamiętam bardzo dobrze z czasów mojego dzieciństwa na kielecczyźnie. Do dziś można spotkać ją na wsi, nie tylko świętokrzyskiej, gdzie mieszkańcy poza podstawową pracą prowadzą także niewielkie gospodarstwa rolne. Nie jest to zapewne sposób na zgromadzenie wielkiej fortuny, ale bezsprzecznie czyni on tak zorganizowaną gospodarkę lokalną mniej podatną na jakiekolwiek zawirowania. Patrząc na rzecz całą przez pryzmat problemów dzisiejszego porządku kapitalistycznego – trudno nie docenić tej właśnie cechy systemów przednowoczesnych.

***

Żeby być sprawiedliwym, należy podkreślić, że Kielce XIX-wieczne nie były przecież jakimś kapitalistycznym lewiatanem. Przeciwnie, wchłonąwszy niektóre materialne zdobycze nowoczesności, w dużym stopniu utrzymały prowincjalnego, przednowoczesnego ducha. Wynika to w pierwszej kolejności ze skali miasta; pamiętajmy, że w czasach, gdy Stefan Żeromski chodził do tutejszego gimnazjum, Kielce liczyły zaledwie około 8 tysięcy mieszkańców. Pozostawały miastem nierozległym terytorialnie, zamkniętym w obrębie ośmiu rogatek. Znajdowały się one: po jednej przy ulicy Warszawskiej, Nowowarszawskiej, Leonarda (na trakcie do Sułkowa) i przy drodze ku Karczówce, po dwie na Borzęckiej (na trakcie do Nowego Folwarku i Domaszewic) i Krakowskiej (na trakcie do Białogona i Sułkowa) – co pokrywa się mniej więcej z dzisiejszym ścisłym centrum miasta ograniczonym ulicami: Paderewskiego od zachodu, Tarnowską/Źródłową od wschodu, Ogrodową/Seminaryjską od południa, Aleją IX wieków Kielc od północy. Centralnym punktem tej topografii pozostawał Rynek wraz z łączącymi go z Placem Najświętszej Marii Panny starymi ulicami: Dużą i Małą. Ulica Sienkiewicza – ten popularny dziś deptak kielecki – powoli zyskiwała na znaczeniu. Zwana Pocztową we wschodnim swoim biegu, a Franciszka-Józefa w biegu zachodnim była już w drugiej połowie XIX wieku miejscem lokowania znaczących obiektów architektury (budynek hipoteki, liczne sklepy, kawiarnie i hotel, Teatr Polski). Kończyła się jednak na wysokości ulicy Planty rozciągniętej nad Silnicą. Pas dzielący rzekę od dworca jeszcze na początku XX wieku porastały zboża i kartofle.

Niemal wszystkie moje niedawne wizyty w Kielcach związane były w jakiś sposób z ulicą Sienkiewicza. Przyjeżdżałem do niej zazwyczaj od strony południowej, parkując samochód przy Paderewskiego, gdzieś na wysokości Równej. Przy tej Równej, a właściwie przy pasażu łączącym ją ze Złotą, na parterze socrealistycznego powojennego bloku, mieszkali kiedyś moi rodzice. Był początek lat 80., studiowali na Politechnice Świętokrzyskiej, a tata grał do tego w drużynie piłki ręcznej, która nosiła wtedy nazwę Iskra (i dlatego był formalnie zatrudniony w zakładach o tej samej nazwie produkujących bodaj świece samochodowe, na stanowisku ślusarza czy jakiegoś innego majstra). W domu rodzinnym i domu dziadków mamy jeszcze kilka przedmiotów z tego wynajmowanego przez rodziców mieszkania – jakiś kredens, jakaś szafa, sztućce i naczynia stołowe. Pewnie nie żyje dawno już właściciel owej kawalerki, Romuald Krzysztofik, „dziadek”, jak się na niego zawsze mówiło, od którego rodzice wynajmowali później jeszcze jedno mieszkanie, przy ulice Krakowskiej, aż w końcu doczekaliśmy się pierwszego własnego lokum, w wielkiej płycie na osiedlu Szydłówek.

Zmieniła się Sienkiewicza od tamtych czasów, od tej ulicy z moich najdawniejszych wspomnień – choć przecież nie tak bardzo, jak się zmieniała w XIX wieku i pierwszej połowie XX wieku. Kamienice trochę wyładniały, odnowiono bruki, znikło kilka szyldów, a na ich miejscu pojawiło się kilkanaście nowych. Na rogu z Kapitulną nie ma już Burger Kinga, tej ikony lat 90., symbolu wczesnego kapitalizmu, który obiecywał nam, że wszystko już będzie ładne, zamożne, smaczne i nowoczesne. Jedząc długie frytki w kolorowych opakowaniach byliśmy gotowi w to bez zastrzeżeń uwierzyć. Zupełnie inny obraz Kielc tamtego czasu można znaleźć w powieści Tadeusza Zubińskiego Rzymska wojna; jawią się tam lata 90. jako okres tworzenia się (odtwarzania?) nowych koterii, zazdrości i rywalizacji, interesowności i nepotyzmu. My jako dzieci nie mogliśmy o tym wiedzieć.

Miał wszak Burger King swoją symboliczną przeciwwagę, w postaci położonego nieopodal, po parzystej stronie ul. Sienkiewicza Teatru im. Stefana Żeromskiego (w tym jednym przypadku można stwierdzić, że kultura pokonała konsumpcję, bo o restauracji dawno już zapomniano, a teatr trwa). Szczególnie utkwiły mi w pamięci jego duże afisze z repertuarem, przy których zawsze przystawaliśmy i pierwsza wizyta w teatrze, zdaje się na jakiejś sztuce dla dzieci, kiedy pochłonięty byłem do reszty wielkością i wyglądem tego gmachu. Pamiętam też światła ulicy, gdy już wyszliśmy po spektaklu; wydawało mi się, że jest to przejście z jednego świata (magicznego, tajemniczego) w drugi (codzienny, ale z jakąś nutą odświętności).

Gmach teatru należał do najokazalszych budynków XIX-wiecznych Kielc. Wzniesiony został w 1877 roku z inicjatywy Ludwika Stumpfa, który przybył do Kielc z Radomia i – jak już zostało wspomniane – w początkach lat 70. założył browar (wraz z matką Anną i starszym bratem Ferdynandem, którzy w kilka lat później zmarli) na tak zwanej krakowskiej rogatce, czyli dzisiejszym skrzyżowaniu Jana Pawła II z Ogrodową. Plotka głosiła, że Ludwik miał za kochankę pewną warszawską aktorkę i że fakt ten stał za decyzją o wzniesieniu obiektu. Projekt wykonał Franciszek Ksawery Kowalski, podówczas budowniczy gubernialny. Poza teatrem gmach miał mieścić także hotel i restaurację. Budową żyło całe miasto, „Gazeta Kielecka” donosiła:

Gmach będzie miał piętnaście okien na każdym piętrze. Elewację frontową z kolumnami na szczycie zdobić mają cztery statuy muz. Sala teatralna ma być wygodna na siedemset miejsc, ma się składać z parteru i osiemnastu lóż pierwszego piętra i galerii […] Przy budowie teatru dziennie pracuje 110 robotników. W tej liczbie jest trzydziestu murarzy ze Śląska, którym nieudolni kieleccy murarze powinni się przyglądać.

Nieudolni murarze chyba dobrze się poprzyglądali, skoro uchodzi dziś świętokrzyskie za zagłębie budowlańców. Hotel nazwano Hotelem Polskim, a teatr Teatrem Polskim, ale potocznie mówiono o nim Teatr Ludwika. Jego uroczyste otwarcie miało miejsce w grudniu 1878 roku, a pierwsze przedstawienie – operę komiczną Dzwony z Corneville – wystawiono 6 stycznia roku następnego. Był ów Teatr Ludwika swoistym centrum kulturalnym ówczesnych Kielc. W historii zapisały się wielkie bale organizowane w jego salach, szczególnie te z końca lat. 80, za których oprawą stał znany malarz Jan Styka. Był bowiem Stumpf krewnym Styki, a na swój sposób także jego mecenasem, gdy w latach 1888-1890 malarz mieszkał w dworku Stumpfów i urządził tu swoją pracownię. Właśnie wtedy brał udział w organizacji bali. Warto tu może dopowiedzieć, że imprezy tego rodzaju zasadzały się przede wszystkim na osobie wodzireja, który reżyserował ich stronę wizualną, ich przebieg, proponował kolejność tańców i ustawienie par. Jaka była jego pozycja niech zaświadczy anegdotka z lat nieco późniejszych, ale jeszcze przedwojennych. Otóż, obecny na balu prezydent miasta zgłosił zastrzeżenia do puszczanej muzyki i prosił o jej zmianę; na to odpowiedział mu wodzirej: „prezydentem jest Pan po to, aby się w mieście paliła elektryczność i panował porządek, ale na tej sali, aż do rana prezydentem jestem ja!”.

Jeden z takich bali mających Stykę za wodzireja przypomina Jerzy Jerzmanowski (pseudonim literacki Jerzego Sulimierskiego), jeden z najciekawszych pamiętnikarzy przedwojennych Kielc, autor książki W starych Kielcach. Goście wystąpili na nim w różnorodnych przebraniach według projektu malarza, a on sam „wystąpił w kosztownym żupanie, okrytym wspaniałą delią futrzaną, z rozciętymi rękawami, przy karabeli, w kołpaku uszytym z tego samego futra co kołnierz delii”. Był to, można powiedzieć, nieodłączny strój Styki nie tylko na bale, ale i różne wyjątkowe okazje. Gdy w 1884 roku odbierał nagrodę za obraz Regina Poloniae, zjawił się w Warszawie w „stroju polskim” i „czamarce”, gdyż – jak pisał – „ta czamarka moja była dla mnie jakby jakąś suknią kapłańską, która mnie strzegła i nakazywała zawsze między obcymi wysoko nosić godność imienia polskiego”. Podobnie zaprezentował się dwa lata później, na swoim ślubie z Lucyną Olgiati, krewną Stumpfów: „Kiedy w Kielcach w 1886 roku przystępowałem do ołtarza, to znów ta czamarka moja wypełniła zachwytem po brzegi wypełniony kościół – ślub w Królestwie w polskim stroju błogosławiony przez biskupa Kulińskiego, było to niewidzianym zjawiskiem i groziło karą gubernatorską…”. Ciekawy to może przyczynek do charakterystyki środowiska naszych malarzy z drugiej połowy XIX wieku, którzy po poetach romantycznych przejęli sztandar wielkich polskich tradycji i przekazali go potem pokoleniu Wyspiańskiego.

Ulica Sienkiewicza była zresztą zagłębiem hoteli. Prawie naprzeciwko Teatru Żeromskiego powstał w 1900 roku Hotel Bristol. Wzniósł go Rafał Piwowarski – nabywszy wcześniej część dawnej parceli należącej do kolegiaty, na której znajdował się stary dom Kustodii. Hotel zaprojektował Julian Włodzimierski, pochodzący z Włocławka, architekt powiatu kieleckiego (żonaty ze Zdzisławą Skłodowską, stryjeczną siostrą Marii Curie-Skłodowskiej). Był to budynek dwupiętrowy z oficynami, od frontu bogato zdobiony, bardzo nowoczesny jak na owe czasy, bo wyposażony w łazienki (porcelanowe wanny i prysznice) i od 1910 roku w elektryczność zapewnianą przez własną elektrownię. Posiadał też restaurację pod nazwą „Rafał” oraz salę balową resursy obywatelskiej czy ziemiańskiej, która mieściła się na tyłach hotelu, w odrestaurowanym domu Kustodii. Wśród najznamienitszych gości przedwojennego Bristolu wymienia się Józefa Piłsudskiego i Ignacego Mościckiego. Zatrzymywał się tu także, podczas swoich podróży po Polsce, Jarosław Iwaszkiewicz: „Piękne miasto Kielce – pisał – piękny hotel Bristol, doskonała kolacja i sen, sen kamienny, najpiękniejszy ze wszystkiego!”.

Mówiąc o tym hotelu, nie można pominąć – uprzedzając nieco dalszą opowieść – jednego obrazka z życia przedwojennej kieleckiej inteligencji. Obrazek ten nosi nazwę – stolik duninowski. W restauracji Hotelu Bristol, po prawej stronie od wejścia, stał przez szereg dziesięcioleci stolik, przy którym spotykało się trzech przyjaciół: adwokat Józef Dunin, rejent Piotr Borkowski, adwokat i poseł do Dumy Wiktor Jaroński. Gdy ich nie było, widniała na stoliku karta „Zajęty”. Instytucjonalną rolę tego miejsca, jego charakter i atmosferę chyba najlepiej oddaje anegdota Fryderyka Jarosego, konferansjera warszawskiego kabaretu „Qui pro quo”, którą przytacza Jerzy Jerzmanowski:

Dyrekcja przeprasza państwa za opóźnienie w podniesieniu kurtyny. Ja za to ponoszę winę. Dopiero przed pół godziną wróciłem z miasta, które się nazywa Kielce. Wczorajszego wieczora jadłem tam kolację w restauracji, gdzie podsłuchałem rozmowę towarzystwa przy sąsiednim stoliku pod piecem, złożonego ze starszych panów. Jeden z nich powiedział: – Pięć – Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Po chwili z ust drugiego padło: – Czternaście. – Jak na jakiś sygnał towarzystwo spoważniało. Zdziwiony tajemniczym dyskursem zapytałem kelnera, co to znaczy. Wyjaśnił mi: – Ci panowie siedzą przy swoim stoliku już pięćdziesiąt lat. Wszystko sobie opowiedzieli i dla wygody ponumerowali.

Całkiem niedaleko znajdował się też Hotel Europejski, posiadający szeroki front od strony ulicy Dużej, lecz ciągnący się zabudowaniami oficynowymi wzdłuż Sienkiewicza, aż do ulicy Wesołej. Na tyłach zbudowano dużą szopę, pierwotnie zapewne były to jakieś stajnie i wozownie, w której po wojnie mieściła się sala koncertowa. Pierwszy hotel znajdował się tu już na początku XIX wieku, był to naówczas chyba jedyny tego typu obiekt w Kielcach. W połowie tegoż wieku należał do rodziny Lardellich (bogatych mieszczan, pochodzących ze Szwajcarii, osiadłych w Kielcach po wojnach napoleońskich), która posiadała większość nieruchomości przy ul. Dużej. Ale najciekawszą postacią był kolejny właściciel hotelu, który kupił go około 1880 roku, czyli radca Bolesław Kołtoński, urodzony w 1845 roku, powstaniec 1863 roku (ostatni kielecki weteran tego zrywu, bo zmarł dopiero w 1937 roku), który pieniądze na nabycie hotelu uzyskał z dwukrotnej wygranej na loterii.

Naprzeciwko hotelu znajdowała się zaś jedna z najsłynniejszych cukierni kieleckich należąca do Józefa Króla. Tak zapamiętał ją Jerzy Jerzmanowski:

Spora na owe czasy sala wabiła marmurowymi stolikami, wyściełanymi krzesłami, kanapkami koloru bordo i bufetem błyszczącym od metalu, szkieł i luster, postawionym na wprost wejścia. Lokal wypełniała starsza męska publiczność, bo młodzież i kobiety przychodziły tu rzadko, najczęściej dla zjedzenia ciastka, a więc na krótko. Na piętrze nieco większa niż na parterze sala służyła bilardowi – upowszechniającej się rozrywce – co świadczyło, że miasto dąży ku nowoczesności.

Dziś nie ma sali z bilardem, nie ma błyszczącego kontuaru ani marmurowych stolików, ale istnieje kawiarnia. Nazwana z angielska – wszak to nie bilard jest współcześnie wyznacznikiem nowoczesności – Cube Cafe, urządzona w stylu praktyczno-ekonomicznym i prosto-nijakim – ma jednak w sobie jakąś atmosferę dawnych kawiarni. Gdy siedziałem tam pewnego grudniowego dnia, kilka lat temu, przeglądając kupionych w antykwariacie Metzgera Pisarzy regionu świętokrzyskiego, patrzyłem ukradkiem na pozostałych gości. Bardzo to była ciekawa grupa, przede wszystkim starszych panów, elegancko ubranych, przeglądających nieśpiesznie gazety na staroświeckich kijach, przy kawie z ciastkiem i koniakiem. Rzadko się dziś spotyka takich kawiarnianych bywalców. A ich nagromadzenie w jednym miejscu jest już prawdziwym ewenementem. Ponieważ zaś działo się to pod tym akurat adresem, w dawnej kieleckiej cukierni, wszystko wskazuje na to, że duch Józefa Króla nie całkiem stąd jeszcze uleciał.

Przedwojenna kawiarnia jest zresztą dobrą ilustracją ówczesnego życia towarzyskiego, czy może szerzej – społecznego, które w znacznie większym niż dzisiaj stopniu działo się poza domem, w przestrzeni publicznej. Przywołajmy więc jeszcze jedno tego typu miejsce na mapie dawnych Kielc – cukiernię Kazimierza Smoleńskiego. Uruchomiono ją w ostatnich latach wieku XIX. Znajdowała się na rogu Sienkiewicza i Małej, początkowo w parterowym budynku. Gdy Smoleńscy odkupili tę nieruchomość, wybudowali ładną trzykondygnacyjną kamienicę. Cukiernia zajmowała cały jej parter, wchodziło się do niej z narożnika budynku.

Za kasą cukierni siedziała poważna i zażywna pani [Leokadia] Smoleńska, dla każdego klienta mająca właściwy uśmiech, czujnie obserwująca ruch kelnerów i bufetowej, przez długie lata niestrudzona. Ona była duszą przedsiębiorstwa, jej energią dwusalkowa cukierenka z początku stulecia wyrosła na poważny interes. Cukiernia prowadziła też bilardy.

Wnętrze podzielone było na trzy sale, które gromadziły różnych – pod względem statusu społecznego, zainteresowań i wymagań – gości. W pierwszej zasiadali wojewoda, generałowie, wyżsi oficerowie i urzędnicy. Tu czytano „Gazetę Polską”, „Polskę Zbrojną”, „Głos Prawdy”. W drugiej dominowały, jeśli chodzi o tytuły gazet, „Gazeta Warszawska”, „Robotnik”, „Wiadomości Literackie” czy „Prosto z mostu”, a jeśli chodzi o klientelę dziennikarze, różni politykierzy, stali goście, czyli Stanisław Rachalewski (znany fotografik) i Kazimierz Kaznowski (nauczyciel przyrody w gimnazjum Żeromskiego), siedzący godzinami obok siebie w witrynie, nie mówiąc do siebie ani słowa. Sala trzecia zbierała szachistów, rozmaitych geszefciarzy dobijających targów, w końcu także rzemieślników, niższych urzędników, emerytów. Kto wie ile spraw w tej kawiarni omówiono i zaplanowano, jakie z tego miejsca wyszły projekty.

[W 1914 roku] mieszczanie,  pozbawieni  zajęcia, wskutek: zamknięcia urzędów i zatamowania handlu, gromadzili się tłumnie na ul. Kolejowej (Sienkiewicza) i układali w cukierni Smoleńskiego plany wojenne dla obu armii walczących – zawsze tak, aby terenem bitwy nie były ich ukochane Kielce, lecz jakaś inna część kraju.

Przez jakiś czas po drugiej wojnie cukiernię wciąż prowadzili Smoleńscy, w 1948 roku uroczyście obchodzono 50-lecie wykonywania zawodu przez właściciela. Wkrótce jednak upaństwowiono lokal i, korzystając z renomy miejsca, otwarto kawiarnię Kolorową i klub dziennikarza Kaczka – które, mimo pewnej okresowej sławy, nie wzniosły się przecież do poziomu dawnej cukierni.

***

Moje spacery po Sienkiewicza z ostatnich kilku lat, odbywane w różnych porach roku, to także doświadczenie… pustki. I nie mówię tu o pustce symbolicznej, która zawsze wisi nad miejscami, które kiedyś były nam bliskie, a teraz już do nas nie należą. Chodzi mi jedynie o mały ruch pieszy, tak dziwny tu, gdzie ma bić serce miasta. Puste ulice, pojedynczy ludzie przechadzający się z rzadka. Być może nie zawsze tak jest, są może pory spacerowe, ale zdaje się, że codzienność ulicy Sienkiewicza tak właśnie wygląda, czy to grudzień czy czerwiec. Trochę temu winne galerie handlowe – skrojona na dzisiejsze czasy obietnica, że teraz już będzie ładnie, szybko i wygodnie. Częściowo rzecz wynika może z faktu, że kolejne osiedla rozlewających się Kielc stają się samowystarczalne, przynajmniej jeśli chodzi o sklepy, zapełniając się Biedronkami i Lidlami. Ale przecież nie sposób przeoczyć tego, że mniej dziś żyjemy w przestrzeni wspólnej, a więcej w mieszkaniach. Nie tak dawno przecież, bo w latach 90. wyglądało to zupełnie inaczej. Bardzo dobrze pamiętam Sienkiewicza z tamtych czasów jako żywy potok. A dawniej było na kieleckim deptaku jeszcze gwarniej, co zaświadcza Zdzisław Antolski, pisząc o latach 60.:

Po rozpoczęciu roku szkolnego wybraliśmy się z ojcem na zakupy i przeraził mnie trochę ten tłum, który przewalał się jak rzeka po Sienkiewicza i po wąskich uliczkach przylegających po Rynku. Widziałem mnóstwo głów, spacerujących ludzi, jedzących lody i ciastka, wysiadujących w kawiarniach i pod parasolami nad stolikami wystawionymi na chodniki. Jakaś atmosfera rozleniwienia i sytości, przedtem mi nie znana.

Kieleckie uliczki z początku XX wieku utrwalone na fotografiach rzadko kiedy są puste, zazwyczaj widać na nich grono spacerujących, grupki ludzi stojących wokół lokali, sklepów, pojedyncze samochody i dorożki (Sienkiewicza nie była wtedy deptakiem, podobnie jak nie była nim jeszcze długo po wojnie). Ma się wrażenie, że życie się tam toczy, choć jest to życie dość niespieszne, pozbawione z pewnością dzikiej frenetyczności lat 90. W ogóle jedną z podstawowych różnic między naszymi czasami, a tym, co działo się powiedzmy sto lat temu, jest tempo życia. Ten rytm dawniejszy, który cechowała pewna stałość, określały w miastach, które ze swej natury miały charakter handlowy – dni targowe. Targi kieleckie odbywały się we wtorki i piątki, początkowo w Rynku, później na placu Bazarowym (dzisiejszym placu Wolności), i gromadziły zarówno kielczan, jak i przyjezdnych z całego województwa, sprzedawców i nabywców. Poza tym kilka razy do roku organizowano jarmarki. Na targach i jarmarkach kupić można było niemal wszystko, począwszy od artykułów spożywczych, przez wyroby rzemieślnicze po zwierzęta gospodarskie, ale w największym stopniu zaopatrywały one mieszkańców w świeżą żywność. Produkty bardziej wyrafinowane zapewniały sklepy. Ich asortyment, charakter i wygląd określały nie tylko topografię handlową miasta, lecz również regulowały zwyczaje mieszkańców i kształtowały mody. Nie sposób wymienić wszystkich takich miejsc na mapie starych Kielc. W suterenie Hotelu Polskiego mieścił się sklep ze słodyczami Janiny Olędzkiej, który oferował – jak pisze Jerzmanowski – „znakomite wyroby Wedla, Fuchsa i Frambolego oraz tańsze Piaseckiego z Krakowa – konkurowały ze słynnymi ciastkami Zalewskiego ze Lwowa […] Wożono je codziennie samolotem ze Lwowa do Warszawy, skąd koleją wędrowały do Kielc i sklepu Olędzkiej”. Przy Sienkiewicza 17 działał sklep kolonialny Lucjana Kotowskiego, który reklamował się ogłoszeniem o następującej treści: „Jaka kawa jest dobra? Świeżo upalona! Taką kawę można nabyć w sklepie L. Kotowski”. Z kolei w domu Kłodawskich (Sienkiewicza 30) Róża Kestenberg prowadziła pod szyldem „Galux” sprzedaż galanterii importowanej prosto z Wiednia.

W Rynku funkcjonowało co najmniej kilka ważnych punktów handlowych. We własnej kamienicy prowadzili Sascy czołową kielecką aptekę. Po sąsiedzku stała wąska jednopiętrowa kamienica Eisenbergów, w której odbywał się handel tekstyliami; „u Eisenbergów nabywca musiał znaleźć wszystko; tak pod względem ilości, jak i jakości, wszechstronności wyboru: materiały czysto wełniane […], tańsze i najtańsze; mocne kamgarny, praktyczne szewioty, przepiękne czesanki; dostępne kretony i kosztowne jedwabie. Atłasy lyońskie, brokaty i meblowe plusze. Wełniane tyftyki. Złote i srebrne lamy oraz gustowne tafty”. Nieopodal znajdowała się mydlarnia:

Drzwi przy otwarciu potrącały zawieszony nad nimi dzwonek, zapowiadając klientów. Oczom wchodzących ukazywał się rozległy, mroczny, wobec zasłoniętych półkami okien, kwadratowy sklep. Dwa kontuary ustawione wzdłuż ścian odgradzały towary od mnogich interesantów. Dopokąd w Rynku odbywano – skasowane później – jarmarki, bywało tu naraz i dwadzieścia osób. W ciągu pięćdziesięciu lat obsługiwał ich ten sam człowiek [Klemens Zarod] […] Mydlarnię otwierał o siódmej rano, zamykał o siódmej wieczorem. Nie pamiętano go chorego lub na urlopie[…] W sklepie przy długich kontuarach znajdowały się cztery identyczne stanowiska; każde składało się z szuflady i zapasu papieru, sznurka i drobnych pieniędzy do wydawania reszty. Umożliwiały one błyskawiczną obsługę klientów gdy napływali falą.

Z kolei we wschodniej pierzei Rynku mieściły się delikatesy Hönigmanów; pisał o nich Jerzmanowski: „Przekroczyłem drzwi – i osobiście zajął się mną właściciel. Kiedy poprosiłem o tabliczkę czekolady, wskazał mi gablotę i w jej szybie widniejący czworobok ułożonych tabliczek. Dowiedziałem się, że od lewej górnej w prawo ulokowano mleczną do najbardziej wytrawnej; od góry w dół – najdroższą do najtańszej”. Jan Hönigman uchodził za największego znawcę win w całych Kielcach oraz posiadacza, w piwnicznym loszku swojego sklepu, wyjątkowych roczników dla specjalnych klientów.

Wystarczy ten pobieżny przegląd dawnych kieleckich sklepów, żeby zauważyć, jak bardzo opierały się one na postaciach swoich właścicieli, którzy najczęściej całe dnie spędzali za kontuarem. I jak ta ich obecność wpływała na poziom, żeby nie powiedzieć styl obsługi klientów. Jest to z pewnością coś, czego możemy zazdrościć ówczesnemu handlowi, my, ludzie epoki sklepów wielkopowierzchniowych.

***

Znaczna część kieleckiego handlu, zarówno codziennego, prowadzonego w sklepach, jak i targowego – zależała od Żydów. Nie był to przecież jedyny ich udział w życiu miasta, wpisali się w jego codzienność na długie dziesiątki lat, silnie i znacząco. Do tego stopnia, że wyrwanie Żydów z tego kieleckiego świata, którego dokonała wojna i lata następujące bezpośrednio po niej, przyniosło poważne konsekwencje tożsamościowe i do dziś pozostało, jak sądzę, niezabliźnioną raną w sercu miasta. Za wyrwanie to odpowiadają, niestety, również sami kielczanie. Nie bez powodu, w wielu miejscach świata miasto kojarzy się jedynie z pogromem kieleckim z 1946 roku. I choć znamy dziś wiele faktów, które czynią tło tego wydarzenia bardziej skomplikowanym, z elementami politycznymi (prowokacją) na czele – to przecież nie unieważniają samego wydarzenia i nie unieważniają winy. Aby jednak o tym opowiedzieć, wypadnie cofnąć się najpierw w głąb historii lokalnej i prześledzić dzieje stosunków polsko-żydowskich w Kielcach. A są to stosunki od samego początku naznaczone jakąś niedobrą rysą, w której da się dostrzec początek późniejszych spraw.

Żydzi jako mieszkańcy Kielc, to zjawisko stosunkowo niedawne. Podczas, gdy w większości polskich miast i miasteczek osiedlali się oni już od wczesnego średniowiecza – tu obowiązywał zakaz takiego osadnictwa. Co ciekawe, nigdy nie był to formalny przywilej (czy może raczej anty-przywilej); rzecz wynikała jedynie z faktu, że kolejny biskupi krakowscy, właściciele Kielc do końca XVIII wieku, wydawali zarządzenia zabraniające Żydom zamieszkiwać w obrębie ich majętności. Wydawałoby się więc, że przejście Kielc pod władze państwowe (najpierw zaborcy austriackiego, a następnie Królestwa Polskiego) unieważni zasadę ustanowioną przez poprzednich właścicieli. Tak się jednak nie stało. Nadal odmawiano Żydom prawa do osiedlania się w Kielcach. Dopuszczając jednak, aby prowadzili w mieście interesy, co też się działo. Na początku lat 30. grupa chęcińskich kupców wyznania mojżeszowego wystąpiła do władz o możliwość zameldowania w Kielcach. Rozpoczęło to trwającą około trzydziestu lat batalię o prawa osiedlania się Żydów. Z jednej strony występowali kupcy chrześcijańscy, broniąc swojej rynkowej pozycji. Z drugiej coraz liczniejsi Żydzi, pochodzący głównie z Chęcin. Władze miejskie odpowiadały się to po jednej, to po drugiej stronie, wykonując wielokrotne wolty. W latach 20. „znaczniejsi obywatele miasta” (w rzeczywistości było to grono zamożnych kieleckich właścicieli i przedsiębiorców) wnioskowali do Komisji Rządowej Spraw Wewnętrznych o „niedopuszczenie Żydów do zameldowania w mieście pod żadnym porządkiem”, uzasadniając: „Lud zaś izraelitów, jako zawsze chytry, łakomy, podstępny, zawsze wierny, a szczególnie prawowiernem obłudny i nieprzyjemny, wiary nie wart”. Odpowiadał na to ówczesny prezydent miasta, Dominik Wójcikowski: „dopóki ja żyję Kielce od Żydów będą wolne”; co się nawet i ziściło, bo zmarł on w 1845 roku. Kolejna inicjatywa kupców żydowskich, czyli magazyn towarów dla wojska rosyjskiego założony na Przedmieściu Warszawskim, spotkał się z ponownymi protestami mieszkańców. Właściciele magazynu pisali, „że jeżeli miasto Kielce posiada jakieś przywileje niech złożą, jak rozpoznane, czy są legalne, których pewnie nie posiadają wcale”. Miasto faktycznie takich dokumentów nie posiadało, powoływano się co prawda na przywilej Stanisława Augusta, ordynację Adama hr. Przerębskiego czy decyzję bpa Michała Sołtyka, stwierdzając jednak, że żaden z tych dokumentów się nie zachował; dodawano więc, że „istnieje zadawniony zwyczaj, że Żydzi w Kielcach nie mieszkali, a tylko na jarmarki i targi z towarami przybywali”. W 1833 roku Rada Administracyjna Królestwa Polskiego orzekła, że „wolno jest starozakonnym w mieście Kielcach osiedlać się i stale w nich zamieszkiwać”. Poczyniono też przygotowania do założenia w mieście dzielnicy żydowskiej. Te działania przerwał jednak protest kupców kieleckich, którzy doprowadzili do wycofania się władz z pierwotnej deklaracji. W praktyce wielu Żydów zamieszkało w okalających miasto folwarkach i wsiach (Pakoszu, Głęboczce, Górnym Szydłówku), prowadząc swoje przedsiębiorstwa na przedmieściach Kielc. Kilku z nich – jak Maria Szlamowicz prowadząca jadłodajnię czy introligator Szymcha Hachl – otrzymało, w ramach wyjątku, prawo stałego pobytu w samym mieście. Grupa wpływowych kielczan znów protestowała, władze wydały nakaz opuszczenia miasta dla wspomnianych mieszkańców żydowskiej narodowości, który jednak nie został zrealizowany, bowiem co przeszkadzało jednym, to było obojętne czy nawet z korzyścią dla drugich (na przykład dla właścicieli kamienic wynajmujących Żydom mieszkania). Tak więc na powrót wydano pozwolenia na pobyt, po raz wtóry zareagowali kupcy (pod przewodnictwem Jana Malinowskiego i Ignacego Smoleńskiego; nota bene ten drugi utracił dotychczasowe prawo dzierżawy podatku propinacyjnego na rzecz Izraela Tykocinera), doprowadzając do kolejnych nakazów eksmisji, częściowo tylko realizowanych.

Przepychankom położył kres dopiero ukaz wydany przez cara za sprawą Aleksandra Wielopolskiego w 1862 roku, który na terenie całego królestwa znosił wszelkie zakazy dotyczące osiedlania się Żydów. W ciągu następnych kilku lat zamieszkało ich w Kielcach ponad tysiąc, największy napływ nastąpił jednak w latach 70. i 80,. czyli w czasie, gdy doprowadzono do miasta linię kolei Iwanogrodzko-Dąbrowskiej. Pod koniec XIX wieku Żydzi stanowili około 30% z liczącej wtenczas ponad 20 tysięcy osób populacji miasta.

Zaledwie osiem dekad dzieli więc początek masowego osiedlania się Żydów w Kielcach i lata drugiej wojny, która przyniosła ich zagładę i zniknięcie. Niedługi to czas, w porównaniu do wielu innych miast i miasteczek, także na Kielecczyźnie. Choć nie tak znowuż krótki, biorąc pod uwagę nowoczesną historię Kielc (1816-1945). Okres ten wystarczył jednak, aby zrośli się z miastem lokalni Izraelici – jak nazywał ich nieraz Iwaszkiewicz – aby się tu zakorzenili i mogli nazywać to miejsce swoim domem.

Najwięcej z nich mieszkało w dzielnicy żydowskiej rozciągniętej pomiędzy Plantami a ulicą Starowarszawską, na terenach, które w latach 60. XX wieku przeznaczono na nowy dworzec autobusowy i budynki urzędu wojewódzkiego, burząc uprzednio resztki zrujnowanych kamienic. Ale duża grupa rozsiana była po mieście, w mniejszych (na przykład przy ulicy Sienkiewicza) lub większych (na przykład w okolicach placu Bazarowego) skupiskach.

Zawodowo Żydzi nie ograniczali się do handlu, rzemiosła i szynkowania. Za ich sprawą – choć również za sprawą okoliczności zewnętrznych, na czele z budową kolei – zawitał do Kielc wielki przemysł. Do Abrahama Zagajskiego, pochodzącego z Chmielnika, należał od 1885 roku kamieniołom Wietrznia. Kadzielnię odkupił od spółki „Dobrzański i S-ka” Juda Erlich z Działoszyc. Uruchomiono hutę szkła Leonów i fabrykę cementu. Żydzi prowadzili liczne garbarnie. Ale chyba najmocniej rozwinął się w Kielcach i okolicach przemysł drzewny. A w przemyśle drzewnym królem był Henryk Nowak.

Henryk Nowak pochodził z Łodzi. Dowiedziawszy się o planach kieleckiej kolei, od razu wykupił rozległe tereny w okolicach projektowanego dworca, do tego nabył folwarki: Piaski, Czarnów, Głęboczka – przez które przebiegać miała linia kolejowa. Szybko pomnożył majątek, sprzedając place w centrum miasta. Założył dwa tartaki, a następnie także wspomnianą już fabrykę mebli giętych pod nazwą „Henryków”, która niebawem rozpoczęła ogromną produkcję eksportowaną na rynek rosyjski.

„Nowak był człowiekiem szalenie skąpym – pisze Jerzy Jerzmanowski. – Kiedy w majątku Piaski jego żona z małymi synami spędzała lato, musiała płacić pełne ceny za mleko, owoce i warzywa, dostarczane z obory czy ogrodu”. Włączał się jednak w działalności żydowskich inicjatyw charytatywnych, przez jakiś czas był prezesem organizacji Linas Hacedek (hebr. Uczciwy Nocleg). Lecz coś musiało być na rzeczy z tym jego prywatnym skąpstwem, gdyż to ono, pośrednio, zdecydowało o dramatycznym losie Nowaka. Otóż, w początkach pierwszej wojny, gdy Rosjanie opuszczali miasto, aresztowali oni kilku znaczniejszych jego mieszkańców. W tym gronie znalazł się również najbogatszy kielczanin. Zakładników zamierzano wysłać na Syberię, czasowo przetrzymywano ich jednak w kieleckim więzieniu. Jak to w takich razach bywało, zwłaszcza, gdy sprawa była z Rosjanami, istniała możliwość wykupienia więźniów za łapówki. Zaufani Nowaka ustalili kwotę za jego wypuszczenie – 5 tysięcy rubli – ale mocodawca nie zgodził się na tę sumę, mówiąc, że maksymalnie może dać 500. Pojechał więc na Syberię, skąd nigdy nie wrócił. Po wojnie fabrykę nie bez trudności przejęła wdowa po nim wraz z dwoma synami, Stefanem i Jerzym. Pierwszy z nich zginął później w getcie warszawskim, drugi był znanym kierowcą wyścigowym, przeżył wojnę, walcząc w armii generała Maczka.

Nie wiem, na ile żywa jest w Kielcach pamięć Henryka Nowaka. Być może odnawia się tylko przy takich okazjach, jak ta sprzed kilku laty, gdy stało się głośno, że spadkobiercy przemysłowca wysunęli roszczenia o zwrot nieruchomości na Czarnowie (obecnie jest to jedno z kieleckich blokowisk). Mam jednak wrażenie, że duch wielkiego biznesu ma się w mieście całkiem nieźle. Tym łatwiej odżył on na początku lat 90., gdy pojawiały się fortuny, z których większość równie szybko upadła, ale część przetrwała i dała początek rodzimej oligarchii. Wskutek tego mają i współczesne Kielce swojego Henryka Nowaka, a biorąc pod uwagę motoryzacyjną pasję Michała Sołowowa, bo o nim oczywiście mowa, można powiedzieć, że jest on połączeniem ojca Henryka i syna Jerzego – wszak w czasach wszechstronnego przyspieszenia wiele losów ludzkich próbuje się zmieścić w jednej biografii.

***

Dość szybko społeczność żydowska wrastała w życie Kielc. Symbolicznym faktem tej obecności było powstanie synagogi z początkiem XX wieku. Do tej pory bowiem modlono się w prywatnych domach, niewielkich salkach bożniczych, w zwykłych kamienicach. Plac na cele budowy znajdujący się przy ul. Nowowarszawkiej (obecna Warszawska 17) gmina żydowska zakupiła już wcześniej. Ale dopiero znaczny datek Mojżesza Pfefera w wysokości 20 tysięcy rubli utorował drogę realizacji zamierzenia. Projekt sporządził, niejako z urzędu (bo tak to wtedy działało, że wnioskowało się o sporządzenie projektu do jednego z wydziałów administracji lokalnej), Stanisław Szpakowski, inżynier-architekt guberni kieleckiej.

Elewacje synagogi, wzbogacone niezbyt głębokimi ryzalitami, licowane spoinowaną cegłą, zdobiły detale o motywach – podobnie jak łuk sklepienia nawy – wzorowanych na architekturze arabskiej. Mimo iż synagoga zbudowana została już w wieku XX, to duchem tkwiła jeszcze w XIX stuleciu, w którym w ramach niemal powszechnie obowiązującego eklektyzmu, usiłowano przyporządkować poszczególnym grupom obiektów – odpowiadające im (zdaniem XIX-wiecznych teoretyków architektury) najwłaściwsze style. Dla odróżnienia synagog od świątyń chrześcijańskich (które prawie wyłącznie wznoszono wtedy w stylu neogotyckim lub neoromańskim), za najbardziej odpowiednie uznano dla nich stylistykę orientalną – arabską lub hinduską. Szpakowski wpisał się w obowiązujący wówczas nurt, naśladując w projekcie kieleckiej synagogi inne współczesne europejskie realizacje – np. w Wiedniu czy we Wrocławiu.

Kielecka synagoga została zniszczona przez Niemców, którzy w kolejnych latach wojny wykorzystywali ją na areszt i skład zrabowanego mienia. Pod koniec lat 40. zamierzano odbudować ją w pierwotnym kształcie. Wraz z nastaniem socrealizmu plany te uległy jednak zmianie, a remont wykonano w duchu klasycystycznym. Do dziś mieści się tam archiwum miejskie.

W pierwszych latach XX wieku uwidoczniły się też liczne inicjatywy społeczności żydowskiej w Kielcach. Poza wspomnianymi już organizacjami dobroczynnymi, tworzono szkoły (męskie Gimnazjum Gminy Wyznaniowej Żydowskiej czy ośmioklasowa szkoła dla dziewcząt prowadzona przez małżeństwo Wolmanów), szpitale (pawilon żydowski przy Szpitalu Aleksandra), w końcu liczne stowarzyszenia polityczne. Na tym ostatnim polu wyraźnie widać było tarcia pomiędzy bardziej tradycyjną częścią żydowskiej diaspory pochodzącą w głównej mierze z okolicznych miasteczek, a Żydami nowoczesnymi, którzy przybywali do miasta z Warszawy czy Łodzi. Za sprawą tej ostatniej grupy, w której dominowała młodzież, założono pierwsze organizacje syjonistyczne, które ewoluowały m. in. w partie Poalej Syjon czy Bund. Biedniejsze środowiska żydowskie chętnie przyłączały się też do rosnących w siłę partii socjalistycznych i komunistycznych.

***

Jak układały się kieleckie stosunki polsko-żydowskie w tamtym czasie? Do drugiej dekady XX wieku na ogół dobrze. Może świadczyć o tym fakt, że endecka akcja bojkotowania żydowskich sklepów uruchomiona w 1912 roku, pomimo znacznej siły przebicia w lokalnej prasie, nie skłoniła kielczan do masowego jej realizowania. Prawdą jest jednak i to, że taka systematyczna działalność zaczęła budować (odbudowywać?) nastroje antyżydowskie, które doprowadziły – w trudnych, głodnych dniach początku niepodległości, w symboliczny dzień 11 listopada 1918 roku – do zamieszek skierowanych przeciwko Żydom; czterech z nich zabito, a ponad stu raniono. Tlił się więc ten propagowany antysemityzm, trafiając od czasu do czasu na podatny grunt, jak w historii przytoczonej przez ks. Jacka Pycię (o którym przyjdzie jeszcze opowiedzieć później, gdyż jest to typ arcyciekawy):

Jakiś czas mieszkałem przy budującym się kościele Św. Krzyża w Kielcach. Raz przed sumą widzę kilkunastu wzburzonych kolejarzy idących do mieszkania ks. Raczki i strasznie wyklinających na Żydów: te parchy to nam wszystko zabiorą – oni i do kościoła wejdą itd. Awantura powstała z racji figury Św. Jana Nepomucena kapłana stojącej przy studni przy ulicy niedaleko kościoła. Kolejarze mówili, że to figura Św. Jana Chrzciciela, Żydzi obecni tłomaczyli, że nie jest to figura Św. Jana Chrziciela, gdyż miałby inny ubiór pusteliczny dawny, a nie ubiór kapłański czyli Żydzi tłomaczyli dobrze i prawdziwie, na co kolejarze bardzo się oburzyli na nich.

Jednak w dwudziestoleciu międzywojennym – wbrew temu, co mógłby zapowiadać ten ponury, symboliczny początek – nie było większych konfliktów między kielczanami wyznania mojżeszowego a kieleckimi katolikami. W dużej mierze przyczyniła do tego postawa lokalnej inteligencji, która przyjęła wielu Żydów pomiędzy siebie. Także i oni, zwłaszcza ci zasymilowani, angażowali się w życie miasta. W skład Rady miejskiej wchodziło koło żydowskie, mające w swoim gronie takich ludzi, jak Herman Lewi, który zginął rozstrzelany przez Niemców wraz z całą rodziną w 1943 roku; a przed śmiercią zdążył krzyknąć: „Niech żyje Polska, precz z Hitlerem!”.

Co się więc stało w 1946 roku, że w Kielcach, które świadkowały zagładzie Żydów, indywidualnej i zbiorowej wielkiej tragedii Holocaustu – że tu, w tym nieszczęsnym mieście doszło do pogromu zwanego kieleckim? Przypomnijmy w skrócie ten straszny dzień lipcowy: grupa kielczan, w tym uzbrojeni w pręty robotnicy fabryczni, od samego rana oblega kamienicę przy ul. Planty 7 zamieszkiwaną przez Żydów. Pretekstem ma być to, że więziony jest tam rzekomo, w piwnicach (później okazało się, że kamienica nie ma piwnic), chrześcijański chłopiec Henio Błaszczyk. Tłum wyciąga z budynku kolejnych mieszkańców i przez cały dzień systematycznie ich morduje. Ginie około 40 osób, w tym kobiety i małe dzieci. Wydarzeniom przypatruje się milicja obywatelska. Wskutek mordu, oskarżonych i straconych zostaje 9 osób. Henio Błaszczyk „zostaje odnaleziony” (warto obejrzeć jego jedyną przejmującą relację tych zdarzeń z lat 90.). O pogromie kieleckim napisano tysiące stron, zrobiono kilka filmów. Większość z nich próbuje udowodnić adwersarzom winę Polaków lub, odwrotnie, całkowity brak winy. Jest też, jak zwykle w takich przypadkach przerzucanie się liczbami zabitych, że może nie 40 a 36 itd.; jakby to miało jakieś znaczenie. Mało prawdopodobne, że dowiemy się więcej o tym lipcowym wydarzeniu, od strony faktycznej rzecz jest gruntownie zbadana. Nie pomaga to jednak odpowiedzieć na wiele pytań. Bo, choć wydaje się mocno przekonujące, że za działaniami tłumu stała prowokacja służby bezpieczeństwa, to wiadomo także, że podobne prowokacje próbowano robić w Rzeszowie i Krakowie, i tam skutku nie odniosły. Cóż więc było w kielczanach, że dali się podjudzić? Czy przerzucenie części odpowiedzialności na aparat państwowy umniejsza winę ludzi, którzy mordowali? Zdaje mi się, że stawianie tych pytań, jak próby ferowania kategorycznych racji – na nic się tu zdadzą. Wina nie zniknie, i każdy z kielczan będzie nosił ją w sobie, tak jak musi nosić symboliczne kojarzenie swojego miasta z wydarzeniami sprzed 70 lat. Rozważać warto o tyle, o ile można ustalić społeczne uwarunkowania pogromu (ale czy w ogóle można, czy nie jest to szersze, filozoficzne pytanie z dziedziny unde malum?). W tym względzie, jak sądzę, warto jednak kilka rzeczy powiedzieć. Po pierwsze to, czym była społeczność kielecka w roku 1946. A była w znacznej większości grupą napływowych, wystraszonych przez wojnę, zagubionych i nieszczęśliwych jednostek (bardzo przejmująco pisał o tym zjawisku Zbigniew Antolski, samemu będąc emigrantem, choć nieco późniejszym, ze wsi do miasta). Była też, w mniejszej części, zbiorem karierowiczów, ludzi bez skrupułów, którzy na gruzach nieszczęścia innych, postanowili zbudować swój dobrobyt. Była w końcu, w jeszcze mniejszej części, niedobitkami lokalnej inteligencji, która – jakkolwiek daleko niedoskonała, o czym będzie jeszcze mowa – przed wojną miała jednak wpływ na całą kielecką społeczność, a po 1945 utkwiła w głębokiej bezradności. Któż więc – w takim entourage’u społecznym – może brać odpowiedzialność za grupę rozszalałych chłoporobotników? Nikt nie może, a jednocześnie wszyscy muszą. Jest to swoisty, nasz rodzimy konflikt tragiczny, z którego nie ma dobrych wyjść – a my się ciągle – jako Polacy – nie możemy się z tym pogodzić. Tak, jak nie widzimy owej zależności, która się w czasie pogromu najostrzej uwypukliła – że masy społeczne dopuszczone do pozornego decydowania, pozbawione organicznie tworzonej inteligencji, za to wystawione na działanie politykierów i ich propagandy – są tylko narzędziem w rękach silniejszych i sprytniejszych. Brzmi to niestety bardzo złowieszczo w czasach demokracji mas.

***

Bogatych rodzin żydowskich było w Kielcach zaledwie około trzydziestu, do tego jakieś sto rodzin należących do inteligencji zawodowej; na przykład rodziny Zagajskich, Rzędowskich, Paradistalów, Szperów, Lewich, Freimanów, Rozenbergów, Hassenbeinów, Kaminerów. Znaczna większość Żydów żyła ubogo, trudniąc się szewstwem, krawiectwem, różnego rodzaju handlem. W tej ostatniej dziedzinie ważnym polem ich działalności było drukarstwo i księgarstwo.

Z pozostałościami tej działalności, choć już bez udziału żydowskich księgarzy, zetknąłem się w latach 90., gdy czasami odwiedzałem z mamą antykwariaty. Lecz świadome i istotne doświadczenia miały przyjść jeszcze później. Nie pamiętam kiedy, podczas których z moich kieleckich spacerów, odkryłem antykwariat Andrzeja Metzgera. Na pewno było to wiele lat po naszej wyprowadzce z miasta. Zdaje mi się, że było to latem. Że miałem zaraz wyjeżdżać z Kielc, że dosyć mi się spieszyło. Ale poszedłem z jakiegoś powodu w górę Sienkiewicza – w przeciwną stronę niż należało, aby dostać się do samochodu. Może chciałem jeszcze przedłużyć ten pobyt, zbyt krótki, jak każdy, pozostawiający niedosyt. Przeszedłem więc mostek na Silnicy, minąłem Teatr Żeromskiego, Hotel Bristol, cofnięte frontony budynków pomiędzy Kapitulną i Dużą. Gdy znalazłem się na wysokości antykwariatu – wszedłem mimowolnie, bez zastanowienia. Nie spodziewałem się takiego miejsca w Kielcach, tak bogatego księgozbioru, takiego wnętrza, takiej atmosfery prawdziwie księgarskiej; nie znam chyba żadnego porównywalnego antykwariatu w całej Polsce, te warszawskie zbyt są nuworyszowskie i pretensjonalne, te krakowskie nadmiernie skrzętne i studenckie. Wyszedłem chyba po przeszło godzinie z dwoma ciężkimi torbiskami. W prezencie od miasta dostałem kwitek parkingowy, który czekał na mnie za szybą samochodu.

Działalność Andrzeja Metzgera, zmarłego dość młodo w 2008 roku (od tego czasu antykwariat prowadzi jego bratanek, Igor Metzger) – jest to modelowy, i rzadko spotykany w czasach Empikowego monopolu, przykład najwyższej próby księgarstwa. Połączenie pasji, wiedzy i sprawnej organizacji.

Nawet kiedy mi się nie chce iść do pracy – mówił Andrzej Metzger w jednym z wywiadów – jestem zmęczony, czy jest brzydka pogoda – trzeba nadmienić, że ja nie cierpię zimna i deszczu – kiedy wchodzę do Antykwariatu, już jest święto. Już jest pięknie i jestem szczęśliwy.

Prowadził antykwariat przez ponad 30 lat. Organizował słynne Głośne Czytanie Nocą i cenioną w środowisku bibliofilskim Kielecką Aukcję Antykwaryczną. Był ogólnopolskim autorytetem w tej dziedzinie, a także wykładowcą bibliotekoznawstwa. Za jego sprawą Sienkiewicza 13 nie była jedynie miejscem sprzedaży książek, nie bez przyczyny zaliczano ją do kategorii lokalnych centrów kultury, gdzie działy się takie między innymi rzeczy: „Czasami studenci robią sobie w antykwariacie nasiadówki. Kiedyś obsiedli wszystkie stoliki, aż musieliśmy dostawiać krzesła i sobie debatowali, czytali. Mnie to nie przeszkadza, bo antykwariat to miejsce spotkań i chcę, aby takim pozostał”.

W zjawiskach takich, jak Antykwariat Metzgera dużo zależy od ich spiritus movens, od zdolności organizacyjnych właściciela, od jego wiedzy, mądrości. Mam jednak wrażenie, że to nie wystarczy. Że sam zapał właściciela nie zbuduje niczego, jeśli nie trafi na odpowiedni grunt; będzie jak to ziarno rzucone na drogę. W tym sensie twierdzę, że taki antykwariat mógł się udać tylko w Kielcach; w Kielcach z ich wyjątkową, unikalną kulturą książki.

***

Sam Metzger jako ważnych swoich mistrzów wymieniał Stefana Szalay’ego, przedwojennego dyplomatę, który po 1945 roku prowadził księgarnię Czytelnika na rogu Sienkiewicza i Małej, oraz jego żonę Irenę, pierwszego powojennego antykwariusza Kielc, zwolnionej z powodów politycznych, pracującej potem w bibliotece Seminarium Duchownego. „Ona mnie wychowywała i uczyła, jak być dobrym antykwariuszem” – mówił Metzger. Ale i ci kieleccy księgarze z przypadku mieli swoich zacnych poprzedników.

Początki bibliotek kieleckich upatrywać można w działalności szkoły seminaryjnej, założonej w 1725 roku przez biskupa Szaniawskiego, prowadzonej przez księży komunistów (Zgromadzenie Księży Świeckich, które nazywano też Bartolomitami), na bazie której powstała później Szkoła Departamentowa. Miała ta placówka swoją bibliotekę, którą w takim kształcie zobaczył w 1829 roku Ujazdowski: „Biblioteka seminaryjska zawiera książek w różnych przedmiotach i językach do 3000. Znać z ułomków pozostałych iż kiedyś liczniejszą była, lecz częścią w czasie wojen i pogorzeli umniejszoną została. Nie bez tego też dzieł lepszych przez wziątek lub pożyczkę nie utraciła”. O dalszy rozwój biblioteki dbał zarząd szkoły oraz co zamożniejsi mieszczanie. Pojawiają się też w Kielcach pierwsze księgozbiory prywatne. „Lubnictwo ksiąg i nauk wzmaga się powoli” – puentował Ujazdowski. W latach 30. XIX wieku książki do Kielc przywoził niejaki Gocel Salzstein. W kolejnej dekadzie – w okresie, gdy Żydom nie wolno było jeszcze zamieszkiwać w mieście – zezwolono na prowadzenie księgarni Aronowi Szönfeldowi, który jako jedyny wyraził taką gotowość. A że miasto chciało mieć tego rodzaju instytucję, wyrażono zgodę. Z tym „lubnictwem ksiąg” nie było więc chyba tak źle.

W drugiej połowie XIX wieku istniał już cały archipelag punktów księgarskich rozsianych po mapie niewielkiego jeszcze miasta. Od lat 60. przybyły z Poznania Michał Goldhaar prowadził Księgarnię i Skład Nut Muzycznych, Atlasów i Map Geograficznych oraz Materiałów Piśmiennych – najpierw w budynku Hotelu Europejskiego, następnie we własnej kamienicy przy Małej 35. W tej księgarni bywał podobno Żeromski. Goldhaar prowadził też czytelnię i antykwariat.

W 1870 roku, wspólnie z Leonem Gautierem, założył on „Gazetę Kielecką”, która ukazywała się dwa razy w tygodniu, w środę i niedzielę, i publikowała m. in. wykazy książek sprowadzanych przez Goldhaara do jego księgarni. Później, począwszy od 1874, długoletnim właścicielem pisma był Stanisław Sienicki (pierwowzór redaktora Olśnionego z Promienia). To za jego czasów na łamach „Gazety Kieleckiej” pojawiali się: Michał Bałucki, Walery Przyborowski, Władysław Ludwik Anczyc, Adam Asnyk, Józef Ignacy Kraszewski, Adolf Dygasiński, Bolesław Prus, Teodor Tomasz Jeż, Henryk Sienkiewicz, Gabriela Zapolska. Później gazeta wielokrotnie zmieniała właściciela. Od 1871 roku wydawał też Goldhaar Pamiętnik Kielecki – była to publikacja w rodzaju kalendarza staropolskiego, a więc istne silva rerum – redagowany przez ks. Władysława Siarkowskiego, tego „po trosze etnografa i historyka, a po trosze literata”, jak go określiła Marta Meducka.

Starsza od sklepu Goldhaara była założona w 1846 roku księgarnia Leona Możdżeńskiego. Przez blisko dwadzieścia lat działała ona jako jedyna księgarnia na terenie całej guberni radomskiej. Także Możdżeński pojawia się, pod postacią Starego Antykwariusza, w Promieniu; jak pisze Maria Urbańska w bardzo szczegółowym studium porównującym fikcyjny Łżawiec do rzeczywistych Kielc:

Księgarnia Leona Możdżeńskiego odegrała natomiast inną rolę w życiu pisarza. Najwidoczniej pewne szczegóły często odwiedzanej antykwami wywarły na Żeromskim tak silne wrażenie, że stały się czynnikiem kształtującym jego wyobrażenia o tym przedmiocie, co znalazło artystyczny wyraz w Promieniu. Zwłaszcza niezatarte wrażenie musiał na nim wywrzeć odznaczający się chłonnością intelektualną i pasją bibliograficzną jego właściciel, skoro autor uczynił go wyrazicielem znamiennej cechy swej osobowości — kultu książki i upodobań bibliofilskich. Scena w antykwariacie to pokłon złożony tej wyróżniającej się na tle prowincjonalnego miasta postaci, z którą pisarz łączył swe młodzieńcze wspomnienia.

A tak pisał o Możdżeńskim księgarz Stanisław Król:  „Każdy, kto zna ówczesne stosunki kieleckie, przyzna, że owym sędziwym antykwariuszem, znawcą i zbieraczem starych druków i takim ich miłośnikiem, że często nie chciał się z nimi rozstawać, był Leon Możdżeński. Miał on księgarnię w domu [przy Dużej 15], który przetrwał do dnia dzisiejszego, a w którym obecnie się mieści filia Wojewódzkiej i Miejskiej Biblioteki Publicznej”. Księgarnia posiadała następujące działy: książek, czasopism, podręczników szkolnych, nut i materiałów piśmiennych. Za pośrednictwem syna, Stanisława, który studiował prawo na Uniwersytecie Warszawskim, zaopatrywał się Możdzenski w prasę warszawską i specjalne zamówienia klientów.

Wysyłano je albo przez okazje, albo „przez furmana” lub też „kurierkę”. Książki i nuty zamawiane były u Gebethnera, Orgelbranda, Glucksberga, Breslauera, Hermanstadta i Mierzbacha. Najlepiej układały się stosunki z Gebethnerem i Orgelbrandem.

W 1883 na rogu Dużej i dzisiejszej Sienkiewicza księgarnię wraz z czytelnią, działającą pod nazwą „Leon i S-ka” – założył Leon Grostal (biznes księgarski był, jak widać domeną Leonów), wcześniej pracujący jako subiekt u Goldhaara. Funkcjonowała ona do 1940 roku, po śmierci założyciela prowadzona przez jego dzieci Feliksa, Jakuba i Zofię; wszyscy oni zginęli w czasie wojny, Feliks i Zofia w getcie kieleckim, Jakub w Warszawie. Wieloletnim pracownikiem księgarni był wspomniany już Stanisław Król, którego gawędy publikowano w 1959 roku w „Słowie Ludu”. Znaleźć w nich można barwne opisy z życia księgarni i jej klientów, jak ten na przykład:

Niektórzy [z klientów] schodzili się do księgarni od rana po kilku a czasem i więcej, siedząc lub stojąc dysputowano o literaturze, na aktualne tematy polityczne, o przygodach łowieckich, bowiem wśród tych gości byli też i zapaleni myśliwi […] poruszano sprawy miasta, a dym z papierosów i cygar przyciemniał sklep. Bywało, że ktoś z wschodzących klientów po dokonaniu zakupu zatrzymywał się i włączał do ogólnej rozmowy, nikomu specjalnie się nie spieszyło, nastrój panował zawsze swobodny, miły, serdeczny […] Zdarzało się, że część takiego towarzystwa na czele z moim szefem Feliksem [Grostalem] i nieodłącznymi Stanisławem Guzerą i Kazmierzem Jarońskim, przemykała się do znajdującej się niedaleko w hotelu Europejskim restauracji Maciejewskiego na śledzika. Nieraz przynosiłem dla obecnych po pół czarnej z cukierni Józefa Króla.

Także na ulicy Dużej mieściła się księgarnia, należąca Józefa Ungra. Był to wnuk i imiennik drukarza i księgarza, który w 1859 roku założył w Warszawie „Tygodnik Ilustrowany”, znanego także jako wydawca pism Kraszewskiego. „Kielecki Józef Unger – wspominał Jerzy Jerzmanowski – piękny mężczyzna z modną w owych czasach brodą, przybysz ze stolicy, poprowadził firmę z warszawskim rozmachem. Był pierwszym posiadaczem samochodu w 1904 roku”. Po wczesnej śmierci męża księgarnię przez długie lata prowadziła Michalina Unger. W domu przy Dużej 3 sprzedawano, poza książkami, także materiały piśmienne oraz gazety.

Kolportaż prasy – była to bowiem dziedzina pokrewna, choć nieco odrębna. Unger i inni księgarze konkurowali w niej z kioskarzami. A prekursorem handlu kioskarskiego był w Kielcach pochodzący z Armenii – Zenon Kiebabczy. On to na początku XX wieku otworzył swój pierwszy kiosk w bramie domu przy ulicy Dużej 8, obok cukierni Józefa Króla, a następnie kolejne: w Rynku, na dworcu kolejowym i w innych punktach miasta. Dobrze prosperujące przedsiębiorstwo przejął po ojcu syn Jerzy wraz z żoną Marią. Ta ostatnia, zostawszy już wdową, prowadziła kioski jeszcze w czasie drugiej wojny. Jak wyglądały kioski Kiebabczych można zobaczyć na zdjęciach, a od niedawna również na żywo, wystarczy wybrać się na kielecki Rynek, gdzie firma Kolporter postawiła replikę takiego kiosku, drewnianego z kopułowatym dachem, przypominającego nieco angielską budkę telefoniczną. Przypadek Kolportera jest zresztą jednym z zadziwiających przykładów kontynuacji, jaką zaobserwować można w kieleckim życiu gospodarczym, patrząc na jego rys przedwojenny i kształt, w jakim odrodziło się ono w latach 90. XX wieku (innymi przykładami są: przemysł drzewny i meblarski, produkcja materiałów budowlanych czy przemysł metalurgiczny).

***

Spotykali się więc dawni kielczanie w cukierniach Króla i Smoleńskiego, przesiadywali w restauracjach Hotelu Europejskiego i Bristolu, palili cygara dyskutując w księgarni Leona. Kłaniali się sobie nawzajem, spacerując po ulicy Dużej, widując się w sklepach Olędzkiej, Róży Kestenberg, w delikatesach Hönigmanów. Co to nam mówi o nich? Co nam to mówi o tamtej kieleckiej społeczności, o jej elitach nadających ton miastu?

Czy zaufać w tym względzie dziekanowi kieleckiemu, ks. Józefowi Ćwiklińskiemu, który w 1880 pisał: „Parafianie parafii kieleckiej w ogóle mówiąc są moralni, pobożni, gromadzą się na nabożeństwa w niedziele i święta uroczyste, dowodem tego jest, że kościół kolegiacki jest zawsze przepełniony, do spowiedzi tak licznie przystępują, że w żadne święto nie mogą być wszyscy wyspowiadani dla braku duchowieństwa parafialnego”? Czy raczej polegać na zapisanych dziesięć lat później obserwacjach młodego Stefana Żeromskiego:

Na świecie tak mało jest ludzi, że szukać ich w Kielcach byłoby co najmniej optymistycznym ryzykiem. Światek ten żyje życiem roślinnym tak wieczyście monotonnym, że ilekroć zdarza mi się po roku, po dwu do Kielc zajechać, nie znajduję zmiany żadnej. Te same twarze, ci sami emeryci, te same dewotki […], te same głupie oblicza młodzieży i głupsze jeszcze noski i buzie pseudomodnie ubranych panien, bajki miastowe te same i taż sama nuda wisząca w powietrzu, przesiąkająca wszystko, wciskająca się w głąb twego ciała jak wilgoć jesienna?

Czytając historię Kielc, czy szerzej historię XIX-wiecznego mieszczaństwa, nie sposób nie dostrzec tego jakiegoś marazmu, zadowolonej z siebie sytości, płaskich horyzontów, obłudy i hipokryzji – czyli tego wszystkiego, za co Młoda Polska będzie punktować zgniłą burżuazję. W tle barwnych i jakże ciekawych anegdot opowiadanych przez Jerzego Jerzmanowskiego też przecież widać puste dość życie od balu do balu, od obiadu do kolacji, od przechadzki po sklepach do wyjazdu w stronę Krakowa. W jednostkowej skali dobrze obrazuje to taki na przykład fragment wspomnień kielczanina: „Do spolonizowanych rodzin należeli Herlingowie-Grudzińscy. Mieszkali w Suchedniowie, oddalonym o 25 km od Kielc, lecz młodzież uczęszczała do kieleckich szkół. Najwybitniejszym z nich okazał się Maurycy Herling-Grudziński, jako cywilista wyróżniający się w warszawskiej palestrze”. Nie jestem pewien, czy pisząc swe wspomnienia wiedział Jerzmanowski o bracie Maurycego, Gustawie, lecz jestem przekonany, że nie zmieniłoby to jego osądu rodzinnej hierarchii – z perspektywy kieleckiej elity nie można było przecież pisarza stawiać nad prawnika. Jarosław Iwaszkiewicz, recenzujący w 1975 książkę Jerzmanowskiego, zwraca uwagę, jak w ogóle nie ma w tych wspomnieniach życia intelektualnego, literackiego, żadnego śladu wielkich pisarzy, którzy ocierali się o to miasto. Nic w tym może dziwnego, wszak Jerzmanowski jako syn dobrze sytuowanego geodety, Stanisława Sulimierskiego, znał Kielce nie od tej strony, które zajmowało się choćby literaturą, ale od strony rautów, interesów, kawiarnianych opowiastek. A w tym światku niewiele się zmieniło od czasów szkolnych Adolfa Dygasińskiego (czyli lat 60. XIX wieku), który tak opisywał ojca swego kolegi:

radca oddawał się głównie rozkoszom życia połączonym z siedzeniem: cały czas wolny od nieznacznych zajęć biurowych przepędzał w handlu win albo – za stolikiem zielonym. Pokochał namiętnie śniadanka, obiadki, kolacyjki i codzienną pulę tak, że nigdy nie miał już wolnej chwilki czasu na coś innego.

Przyswoiwszy sobie to krytyczne spojrzenie warto jednak pamiętać, że i z tego nieco leniwego życia, wynikało niejednokrotnie dużo dobrego – o czym niebawem będzie jeszcze mowa.

***

Nie powinien dziwić fakt, że to leniwe i niezbyt refleksyjne życie mieszczaństwa kieleckiego z podejrzliwością odnosiło się do wszelkich procesów, które zagrażały tegoż życia porządkowi. A tak postrzegane musiały być wszelkie narodowe zrywy.

Najmniej to było w widoczne w przypadku powstania listopadowego, ale i Kielce nie osiągnęły wtedy jeszcze swojej „mieszczańskiej” skali, licząc naonczas niecałe cztery tysiące mieszkańców. Zresztą wykorzystano wypadki grudnia 1830 roku, aby usunąć ze stanowiska nielubianego prezydenta  Stanisława Niewiadomskiego, który tak relacjonował tę sprawę: „w Rynku i po ulicach śmierć prezydentowi ogłaszano, zniewolony zostałem wyjechać z Kielc, dopóki te burze nie przeminą i bezpieczeństwo nie ustali się. Z tego korzystając też pospólstwo nakłoniło kilku obywateli do żądania wyboru innego prezydenta”. Zastąpił go Dominik Wójcikowski, zresztą po niedługim czasie dokonano zmiany powrotnej. Do powstania przystąpiło grono kilkuset uczniów szkoły kieleckiej, zachęcanych w szczególności przez dwóch nauczycieli – Stanisława Borzęckiego i Tadeusza Wagnera – kilkudziesięciu uczniów seminarium duchownego oraz część ubogich mieszkańców miasta, parobków, pracowników napływowych (z takich rekrutowało się dziewięciu wystawionych przez miasto kawalerzystów wysłanych do pułku Krakusów). Zamożniejsi obywatele zachowali w najlepszym razie daleko idącą obojętność wobec zrywu (jakkolwiek dbali o to, aby utrzymywać władze w mieście). Zdeklarowanym przeciwnikiem powstania był rektor szkoły ks. Andrzej Polejowski, takoż myślał regens seminarium ks. Tomasz Świątkowski, który uchylał się od płacenia wyznaczonego podatku wojennego (o tym Świątkowskim pisał później biskup Łętowski: „alumnów żywił kaszą stęchłą i kapustą z robakami. Gdy mu przyszło opuścić seminarium, trzy dni z niego wynosił pieniądze”). Wskutek kolejnych zaciągów żołnierzy organizowanych w Kielcach przez władze powstańcze, wskutek następujących po sobie rekwizycji, wskutek nakładania dodatkowych podatków – miasto popadło w ciężką sytuację żywnościową, prawie zanikł handel, a złe warunki sanitarne spotęgowała epidemia cholery.

Mało aktywny był też stosunek społeczności kieleckiej do powstania styczniowego. Tym razem sytuacja była odwrotna, miasto przez cały czas trwania zrywu pozostawało pod władzą carską, której naczelnikiem wojennym był generał Onufry Czengiery. Dołączanie więc do oddziałów powstańczych, dostarczanie im broni i innych produktów, a nawet jakakolwiek drobna współpraca informacyjna – wymagały odwagi i liczenia się z konsekwencjami w postaci aresztowań. Grozę potęgowała panująca w mieście atmosfera oblężonej twierdzy: „Wojsko obozuje na ulicach, działa przez kilka dni stały na Rynku, a lonty zapalone […] po chodnikach stojące warty spychają przechodniów na ulicę, idących tratują gęste patrole kozackie…”. W szeregi powstańcze, przede wszystkim do oddziału Langiewicza, w kilku turach wstąpiło kilkuset mieszkańców Kielc, w przeważającej większości uczniów gimnazjum. „Było nas w klasie trzeciej 43 uczniów – pisał Tadeusz Rybkowski, później znany malarz związany ze Lwowem – w czasie niespełna trzech tygodni zostało 14 osób, reszta poszła do szeregów”. Wśród młodych powstańców znalazł się także kilkunastoletni Aleksander Głowacki (czyli późniejszy Bolesław Prus). Stanisław Czarnowski wspominał: „W roku szkolnym 1862/3 kolegowałem w klasie VI z Aleksandrem Głowackim, później pisarzem, znakomitym głośnym Bolesławem Prusem, którego starszy brat był podówczas w szkole realnej kieleckiej nauczycielem; w następnym roku obaj bracia przenieśli się do Lublina, gdzie Prus ukończył gimnazjum jako zdolny matematyk”. W rzeczywistości Leon Głowacki uczył polskiego, łaciny i historii; po wybuchu powstania został oddelegowany przez Rząd Narodowy do Wilna, gdzie  zaczął popadać w obłęd (podobno była to trauma wojenna), który towarzyszył mu do końca życia. Poza uczniami rekrutowali się powstańcy z drobnych rzemieślników, niższej rangi urzędników, felczerów czy wojskowych. Wsparcie oddziałom zapewniali ulokowani w różnych miejscach członkowie zakonspirowanej organizacji narodowej, jak dyrektor szpitala Stefan Łuszczkiewicz, który uczestniczył w wydobywaniu osadzonych z więzienia przy ul. Zamkowej. Nieoczekiwanie przychylność Polakom wyrażali niejednokrotnie rosyjscy żołnierze, wśród nich strażnicy wspomnianego więzienia. „Nie wątpię — pisał Bolesław Anc — o postawie rosyjskich oficerów w garnizonie kieleckim, iż gdyby szanse powstania choć trochę się powiększyły, to kilkunastu z nich do nas by przystało”. Niektórzy, jak Andrzej Wołkow, Mitrofan Podhaluzin, Jakub Lewkin, rzeczywiście dołączali do oddziałów, nawet w obliczu nikłych szans. Nieraz przepłacali to głową, gdy, wraz z wygasaniem impetu powstania, nasiliły się represje i pokazowe egzekucje:

Dnia 30 czerwca 1863 roku – czytamy w artykule monograficznym Krzysztofa Urbańskiego – zostali rozstrzelani powstańcy Domagalski i Modliński, 3 lipca stracono Niemierycza, 8 lipca powieszono publicznie 22-letniego Józefa Guzowskiego, żołnierza Czachowskiego. […] 5 sierpnia 1863 roku rozstrzelano pod murem cmentarza ujętego z bronią w ręku powstańca Józefa Ryczewskiego, 23 grudnia stracono publicznie na szubienicy Żyda Izraela Łabniewicza posądzonego o to, iż pełnił służbę w żandarmerii powstańczej. Siedem dni później stracono Mikołaja Andersona, który jako Rosjanin przeszedł n a stronę polską. Wyrok wydano i wykonano w 24 godziny. Podobny los spotkał oficera z armii austriackiej Litwińskiego, pojmanego z bronią w ręku podczas walk z oddziałem Iskry.

Szczególną uwagę zwraca w tym zestawieniu narodowościowe zróżnicowanie zamordowanych powstańców – był to istotny rys zrywu z 1863 roku. Ważnym punktem tamtych miesięcy była na ziemi kieleckiej Karczówka, służąca jako punkt zborny powstańców, ich kryjówka, magazyn, skrzynka kontaktowa. Za to klasztor na wzgórzu został przejęty, w ramach popowstaniowych represji, na rzecz skarbu państwa, podobnie jak przejmowano majątki zaangażowanych w dywersyjne działania ziemian.

***

Życie towarzyskie Kielc postyczniowych to ilustracja stosunków polsko-rosyjskich w mikroskali. Codzienność niewielkiego miasta wyglądała pod tym względem mniej spektakularnie, niż najbardziej znane epizody z Polskiej historii końca XIX wieku. Chętnie układano się tu z narzuconą władzą carską. Oficerowie rosyjscy, wyżsi urzędnicy liczyć mogli na przychylność Kielczan. Była to zresztą sympatia obustronna, którą wiązały obopólne korzyści, brak problemów administracyjnych z jednej strony, wygodne i dostanie życie z drugiej. Dlatego zapewne naczelnik kieleckiej żandarmerii w 1879 roku zauważał: „Rosjanie we wszystkich wydziałach starają się pozyskać sympatię Polaków, […] dlatego też prowadzą z nimi rozmowy po polsku, […] czynią im liczne ustępstwa, a w rzeczywistości tracą swój autorytet i ulegają polskim intrygom”.

Takie uspokojenie polityczne miało jednak i swoje dobre strony. Pozwalało prowadzić życie spokojne, wypełnione codziennymi rytuałami, w pewnym sensie przednowoczesne, wolne od opresyjnej pracy, pośpiechu, gorączkowości. Widać to dobrze na przykładzie wspomnień Władysława Bielskiego, szlachcica z lubelskiego, uczestnika powstania listopadowego, którego późniejsze życie w Kielcach opisuje on sam w następujący sposób:

Po powstaniu [styczniowym] wybrałem sobie najstosowniejsze na dzisiejsze czasy zatrudnienie, zostałem wybrany radcą Towarzystwa Kredytowego […] Mam niewielką pracę – zacnych kolegów i spokojne życie – zwłaszcza zaś prawie stosunku z figurami rządowymi, o co mi głównie chodzi”. A to „spokojne życie”, przednowoczesne, jak je nazwałem, wyglądało na przykład tak: „Życie tu nadzwyczaj spokojne i jednostajne – przynajmniej co do mnie – wstaję o godzinie 7 rano – o 8 piję kawę i czytuję gazety – po czym ciągnę kabałę – o 10 się ubieram – idę powiedzieć żonie dobry dzień – po czym zasiadam przy biurku i jeżeli jest coś do załatwienia, załatwiam. O godzinę 1 idę na obiad (żona bowiem mieszka w Dyrekcji, ale w dziedzińcu), do 4 pozostaję z żoną – potem przychodzę do Dyrekcji i z prezesem Różyckim robię partię pikiety, która trwa trzy kwadranse […] Potem się zawsze ktoś z obcych zjawi i często bardzo przyjemna i zabawna bywa pogawędka. O 7 idę na herbatę, a po herbacie czytujemy z żoną do godziny 9. Wracam do siebie i bryftregier [listonosz] zwykle o tym czasie przynosi gazety, które do 11 ½ czytuję.

Sprzyjał ów model życia pasjom osobistym i sprawom, którym się, niezależnie od wykonywanego zawodu, oddawano. A były to rzeczy bardzo rozmaite. Taki na przykład Tomasz Zieliński, urzędnik i wysokiej rangi policmajster warszawski, który – otrzymawszy w 1846 roku stanowisko naczelnika powiatu kieleckiego – zasłynął w Kielcach ze swej potężnej kolekcji dzieł sztuki, starodruków, eksponatów archeologicznych, które gromadził w dzierżawionym neogotyckim pałacyku przy ul. Dużej, znanym dziś zresztą jako Pałacyk Zielińskiego.

Gdyby nam […] o Zielińskim mówić przyszło – pisał w 1860 roku Józef Łepkowski – dość byłoby pokazać muzeum jego — a to najwymowniej opowiedziałoby wszystkie zasługi i niezmordowaną pracę zbieracza. […] Wszędzie coś mówi ci o sztuce i przeszłości, a myśl spokojna ucieka w głębię duszy, budząc uczucie wdzięczności dla człowieka, co umiał tak się rozmiłować w pięknym i ojczystym, że w swym małym na pozór ogródku masz wszystko ręką jego utulone.

Właśnie tak serdecznie zapisał się on w pamięci wielu kielczan, czasem może z uzupełnieniem tej cechy, którą nieco żartobliwie podaje Józef Korzeniowski w powieści Garbaty, pisząc o Zielińskim jako o człowieku, „który kocha sztukę więcej, niż siebie i żonę”. Pomnik kolekcjonera i mecenasa kruszeje jednak nieco, gdy doda się, że bogactwo kolekcji ściśle korelowało z jego funkcją publiczną i skłonnością do łapownictwa. Mając możnych protektorów w Warszawie, na czele z samym Paskiewiczem, pomagał Zieliński w różnych sprawach, z niejaką – jak można się domyślać – dla siebie korzyścią. W kasie powiatu też się chyba nie wszystko zgadzało, bo w latach 50. przeciw naczelnikowi wytaczano z tego tytułu coraz to nowe śledztwa.  Również pierwsze nabytki kolekcji okazały się niepewnej proweniencji, coś niecoś okazało się pochodzić ze skrytki warszawskiego pałacu Paca, które stołeczna policja złupiła. Po śmierci Zielińskiego, wyszły na jaw także rozmaite jego długi, urzędowe i prywatne, z całą paletą wierzycieli – od skarbu państwa, przez firmy budowlane, po własną służbę. Nie stanęło to na przeszkodzie, by na uroczystym pogrzebie żegnały go tłumy kielczan; po nabożeństwie, „po którym ksiądz kanonik Kuliński miał mowę pogrzebową, urzędnicy przenieśli ciało jego tymczasowo na cmentarz tutejszy. […] Prawdziwy, nie udany żal i smutek, malujący się na twarzach obecnych, był najlepszym świadkiem, ilu miał przyjaciół i życzliwych, był najlepszym hołdem jego pamięci”.

***

Nieco gnuśna kielecka burżuazja okazywała się czasem zdolna do wielkoformatowego działania. Przychodzi tu na myśl przede wszystkim sylwetka adwokata Wiktora Jarońskiego, którego widzieliśmy dotąd jedynie wyglądającego zza Duninowskiego stolika w Hotelu Bristol. Był ów Jaroński uczniem Męskiego Gimnazjum Rządowego (częściowo w tych samych latach, co Żeromski), absolwentem Uniwersytetu Warszawskiego, zaangażowanym w Związek Młodzieży Polskiej „Zet”, następnie działaczem Ligii Polskiej i Stronnictwa Narodowo-Demokratycznego. Z ramienia tej organizacji zasiadał jako poseł w Dumie w latach 1906-1917, był zresztą jednym z najaktywniejszych posłów Koła Polskiego. W czasie burzliwych początków wojny 1914 roku, powziął samodzielną decyzję o wystosowaniu deklaracji o solidarności narodu polskiego z Rosją w jej walce z Niemcami – później wysoko ocenionej przez Romana Dmowskiego słowami „Nigdy w życiu żaden nasz krok polityczny tak mię nie ucieszył”. Deklaracja ta odegrała ponoć pewną rolę podczas rokowań traktatu wersalskiego, gdy angielski premier Lloyd George wysuwał wątpliwość, po czyjej stronie walczyła w tej wojnie Polska, skoro Legiony były pod komendą austriacką.

Były także kieleckie elity środowiskiem, z którego rekrutowała się najzacniejsza inteligencja polska, realizująca postulaty pracy organicznej, służby krajowi i współrodakom; zastępy oddanych nauczycieli, urzędników, lekarzy. Spośród tych ostatnich największa lokalna legenda otacza doktora Remigiusza Laskowskiego, pierwowzór bohatera Promienia Żeromskiego.

Był to człowiek młody – pisał krytyk literacki Stanisław Piołun-Noyszewski, też zresztą kielczanin – powszechnie ceniony i szanowany za swą ofiarną, najczęściej bezinteresowną pracę, śpieszący zawsze z pomocą cierpiącym, wspierający ubogich, człowiek rzadkiej szlachetności. To prawdziwie chrześcijańskie pojmowanie posłannictwa lekarza przyprawiło go o straszną chorobę. Wezwany do chorego kamieniarza zaraził się nosacizną, na którą medycyna nie zna jeszcze lekarstwa. Pogrzeb jego był jedną wielką manifestacją współczucia i miłości wszystkich warstw i narodowości miasta. Wielotysięczny tłum Polaków, Żydów i Rosjan, inteligencji i biedoty — zaległ ulice Kielc, oddając hołd ofierze obowiązku.

 Niezwykła to musiała być rodzina, owi Laskowscy, w której, gdy jeden z braci umiera, jego dzieło przejmuje drugi.

[Bronisław Laskowski] następnie przeniósł się do Olkusza – czytamy w artykule Marii Urbańskiej pt. Rzeczywistość i fikcja literacka w Promieniu Stefan Żeromskiego – a stamtąd po śmierci brata Remigiusza do Kielc. Poświęciwszy się niełatwej, jak widzieliśmy, sprawie wychowania dzieci zmarłego brata, dla zdobycia środków na ich utrzymanie i kształcenie przez trzydzieści lat pełnił w Kielcach różne funkcje: lekarza miejskiego, kolejowego, szkolnego w Szkole Handlowej im. Śniadeckich, zajmując się jednocześnie rozległą praktyką prywatną. Między innymi był domowym lekarzem Henryka Sienkiewicza i z tej racji odwiedzał Oblęgorek, przywożąc stamtąd ku uciesze dzieci swych braci kosze wybornych owoców, zwłaszcza dorodnych brzoskwiń. Odznaczał się sumiennością w spełnianiu obowiązków i zacnością charakteru, co mu jednało uznanie pacjentów i kolegów. Podobnie jak jego brat stał się on również ofiarą swojego zawodu; po odwiedzeniu w Jędrzejowie chorego kolegi, doktora Pitasa, zaraził się od niego tyfusem plamistym. W czasie jego choroby tłumy kielczan otaczały dom przy ul. Leonarda, oczekując na wiadomości o stanie jego zdrowia. Wieść o śmierci popularnego lekarza wywołała ogólny żal, na co wskazują wspomnienia pośmiertne zamieszczone w prasie lekarskiej. Zmarł 15 grudnia 1918 r.

Miało w końcu mieszczaństwo kieleckie swoich oryginałów, którzy w sobie tylko znany sposób rozbijali zatęchłą czy zbyt skostniałą jego formę. Znamienna to zresztą cecha Kielc. Jak sięgam pamięcią, dobrze widzę przeróżnych ludzi żartobliwych, ironiczno-sceptycznych, trochę hardych, z jakąś wewnętrznym uporem, ale i dystansem do siebie i swoich spraw. Do tego bardzo swoiste połączenie wielkiego patosu, rozedrganej emocjonalności, z twardą pragmatyką, pracowitością i żywym talentem. Można to studiować, czytając Dzienniki Żeromskiego.

Z tego ducha wyrósł niewątpliwie pewien kielecki oryginał – ksiądz Jacek Pycia. Tak wspominał go księgarz Stanisław Król:

„Ks. Jacek Pycia, kanonik, prof. Seminarium, autor paru książek z dziedziny prawa kanonicznego, napisał też trzy tomy pamiętników Nad Cichą i Nad Silnicą drukowane u Łęskiego, z zaznaczeniem, że jest to wydanie pośmiertne, choć sam autor je wydał pod literami P.I.P., nie było ich w sprzedaży, wybranym osobom wręczał z dedykacją, sekretne, na pamiątkę, dla rozrywki, ja również pamiętniki te od ks. Pyci dostałem. Ks. Pycia posiadał dużą wiedzę humanistyczną, wykładał m. in. grekę, specjalnie polecał Szwarca Chrestomatię grecką, przesiadywał często w księgarni z nieodłącznym cygarem w ustach, ciągle opowiadał i replikował, miał zwyczaj rozmawiając chodzić po sklepie, lubił żartować, przeważnie ironizował i ośmieszał soczyście różnych dostojników, czasem przepisywał w księgarni na maszynie jakąś swoją sekretną korespondencję po łacinie (adresowana była do Rzymu). Nie lubił nosić paczek w rękach, więc albo pchał je po kieszeniach (czasem chodził wypchany jak beczka), lub zawieszał paczki na guziku sutanny. Chodził często na stację oglądać przychodzące pociągi. Kupował lekką beletrystykę, przeczytane książki zazwyczaj rozdawał znajomym. Znał doskonale historię Kielc.

Jerzmanowski dodaje, że poza miłością do kolei (podobno wykupywał dwadzieścia peronówek dziennie i spędzał długie godziny obserwując przyjeżdżające pociągi), był także Pycia amatorem rzecznych kąpieli, które uprawiał niezależnie od pory roku, zazwyczaj w  Bobrzy, na tak zwanym Słowiku. Poza wspomnianymi książkami, które są oryginalnym połączeniem wspomnień ze swego rodzaju erudycyjnym przewodnikiem – opublikował w 1920 roku Prawo kanoniczne małżeńskie, do którego po dziś dzień odwołują się zajmujący się tą dziedziną. W latach 1914-1929 pełnił też funkcję kanclerza kurii biskupiej w Kielcach, na tej funkcji „prezentował model zachowawczego kurialisty, był ekscentryczny i konfliktowy, przy tym jednak bardzo pracowity, co wyrównywało trudności płynące z jego charakteru”. Owe „trudności charakteru” dawały się we znaki adwersarzom księdza Pyci. Pewnego razu, pisze Jerzmanowski, „sprowadził oryginalny pergamin papieski. Wypisawszy na nim dla ks. Obuchowicza [swojego zaciekłego wroga] nominację na biskupa sufragana i przywiesiwszy biskupie pieczęcie woskowe, namazał u spodu nieczytelny podpis. W odpowiednio uroczystej kopercie dokument powędrował do adresata. Uszczęśliwiony nominat przybiegł z dziękczynieniem do biskupa ordynariusza ks. Augustyna Łosińskiego. [Biskup odpowiedział nieszczęsnemu „nominatowi”]: Nie mnie. Podziękuj Pyci”. Pośród wielu zajęć księdza, które udawało mu się realizować pomimo godzin spędzanych w księgarni Leona z cygarem w ustach, było także redagowanie (w latach 1911-1917) – „Przeglądu Diecezjalnego”, gazety kurii kieleckiej, która publikowała m. in. artykuły historyczne na temat różnych świętokrzyskich parafii. Taki opis parafii kieleckiej, bardzo zresztą rozbudowany i szczegółowy, dał później sam Pycia w książce Nad Silnicą.

***

Dopływ świeżego powietrza, niepowagi, żartu, społecznej krytyki, naturalności – zapewniało kieleckim elitom tutejsze szkolnictwo. Była to instytucja szczególna. Nie bez przyczyny wiele książek bezpośrednio czy pośrednio traktujących o Kielcach to tak naprawdę wspomnienia lat szkolnych, jak ma to miejsce w: Dziennikach i Syzyfowych pracach Stefana Żeromskiego (uczył się w Męskim Gimnazjum Rządowym w latach 1874-86), W Kielcach Adolfa Dygasińskiego (uczęszczał do Wyższej Szkoły Realnej na przełomie lat 50. i 60. XIX wieku), Ściądze z miłości Zdzisława Antolskiego (Liceum Stefana Żeromskiego, lata 60./70. XX wieku). Dają nam one wgląd w realia życia uczniowskiego różnych epok, czasem wyjątkowo egzotyczne, innym razem wyjątkowo śmiałe w porównaniu do wyobrażeń, jakie mamy być może o dawnych szkołach. Wspominający gimnazjum z lat 1837-1840 Antoni Borkowski opowiada taką oto historię:

Niektórzy zaś uczniowie przynosili rozmaite książki i wsadziwszy je pod ławkę czytali je zawzięcie. Na takich Jakubowski polował ciągle i gdy złapał, nie przerywając wykładu, podsuwał się powoli i palił winnemu niemiłosiernego „byka” w głowę („byk” było to silne uderzenie końcem palca trzeciego założonego na palec wielki). Mnie diabeł podsunął koncept, jakoby to śliczna rzecz była, palnąć takiego samego byka panu profesorowi. Ułożywszy więc stosowny planik, oświadczyłem publicznie w klasie przed lekcją, że Jakubowskiemu dam w czasie lekcji „byka”. W tym celu przenoszę się z pierwszej do drugiej ławki, biorę pierwszą lepszą książkę, opuszczam ją rękami pod ławkę i gdy Jakubowski wpadł w ferwor wykładu, udaję, że ją czytam. Jakubowski spostrzega to, posuwa się powoli i gdy się pierwszą ławkę nachylił, aby mnie uchwycić za rękę z książką – ja zwijam się szybko i palę mu w łysinę takiego „byka”, że aż się po klasie rozległo w tej chwili, ale to w jednym momencie Jakubowski dowala mi w głowę nierównie dosadniejszego, że mi się aż w oczach zaświeciło z bólu, krzyknąłem: Jezus, Marya! Cała klasa w śmiech… a z nią i Jakubowski, ja tylko jeden ze łzami w oczach i z przygłupią miną zostałem. I na tym koniec… wykład poszedł dalej, jakby nic, a nic nie zaszło.

Dla równowagi mamy liczne przykłady surowej dyscypliny i kar cielesnych wykonywanych przez woźnych, którzy wszelako napotykali niejednokrotnie opór ze strony uczniów. Pisze Dygasiński: „Sprawozdania statystyczne inspektora zawsze wykazywały […] nie tylko winnych oporu władzy z bronią w ręku, ale także największą ilość „ćmiących fajki”, grywających w karty, pijących „gorzałeczkę”, a nade wszystko „wyciekających ze szkoły na wagusy”, to jest wałęsających się po okolicznych polach i lasach w godzinach przeznaczonych na naukę szkolną”. Na te „wagusy” chodziło się zazwyczaj na Kadzielnię czy Karczówkę. Pamiętam z wczesnych lat szkolnych taką wycieczkę, to znaczy nie wagary, ale pełnoprawną szkolną wycieczkę na Karczówkę. Szliśmy z kanapkami i termosami, w kolorowych dresach, mniej zwracając uwagę na uroki krajobrazu i dostojność zabytkowego klasztoru, co na siebie nawzajem i na swoje zabawy – tak to z wiekiem, coraz bardziej potrzebuje człowiek tego, co go otacza, i ciągle mu nie wystarcza obecność innych ludzi; a wtedy wystarczała. Zabawy nasze były jednak całkiem kulturalne w odróżnieniu do tych, które opisuje Jan Nepomucen Czarnkowski (a było to niedługo przed 1864 rokiem), gdy, w ramach części nieoficjalnej, oprowadzający klasę po klasztorze młody bernardyn raczył ją później wódką i papierosami. Ale znowu, przeróżne te występki – nie takie znów karygodne, powiedzmy sobie szczerze – równoważone były porządkiem codziennego życia uczniów. Było to bowiem życie dość ściśle zaplanowane, poza zajęciami szkolnymi wypełniały je posiłki (zazwyczaj na kwaterze, do której biegło się, aby zdążyć w czasie dużej przerwy), odrabianie lekcji na stancji (uczniowie mieszkali tylko w miejscach zatwierdzonych przez szkołę, które zwykle posiadały swego korepetytora i nadzorcę). A każdy taki dzień nauki rozpoczynała msza święta:

Wszelako co dzień przed lekcjami – wspominał Czarnkowski – uczniowie wszystkich klas musieli przychodzić o godzinie 7 rano do szkoły, skąd parami, poczynając od klasy I, szli korytarzami do sąsiedniego kościoła seminaryjnego Św. Trójcy na mszę, którą zawsze odprawiał nauczyciel religii. […] W niedziele, święta kościelne i galowe, czyli dworskie, takoż uczniowie wszystkich klas musieli przychodzić o godzinie 9 rano do szkoły, skąd szli parami do tegoż kościoła.

Wyłania się z tych wielu wspomnień szkolnych coś jeszcze. Bardzo bogate w opisie i różnorodne sylwetki nauczycieli, z których większość posiada wyraźny indywidualny rys, własne powiedzonka, sposób zachowania, temperament, pasje. Wspominał Dygasiński: „Świder [Józef Świderski, nauczyciel niemieckiego] wydobywał z kieszeni znany poemat Szyllera Der Kampf mit dem Drachen, który zawsze przy sobie nosił i zaczynał czytać. Co się wtedy działo w klasie! Profesor wpadał w zapał nadzwyczajny, gdyż sobie wyobrażał, że ma głos piękny i nikt mu nie sprosta w sztuce deklamacji; krzyczał, to znowu zniżał głos, a towarzyszyły temu miny i ruchy bardzo pocieszne: marszczenie brwi, wykrzywianie twarzy, uśmiechy tkliwe, rozkładanie rąk, bicie pięścią w katedrę, tupanie nogą”. Wyróżniał się ów Świder także elegancją stroju:

Ubierał się zawsze bardzo starannie; kołnierzyki twarde, wysokie, podrzynały mu uszy, wybiegały na policzki i rażąco odbijały od twarzy czarniawej; halsztuk z czarnego atłasu jak chomąto więził szyję i podpierał brodę; kamizelka w dwa rzędy guzików, bardzo szeroko wykrojona, pozwalała widzieć obszerne śnieżnobiałe pole gorsu koszuli, granatowy frak mundurowy z guzami złotymi; spodnie z fartuszkiem; na głowie wysoka rura kastorowa lśniącej czarności; w jednej ręce para białych rękawiczek, w drugiej parasol nieodstępny.

Aż chciałoby się, czytając to, zstąpić do owej szkoły tylko po to, żeby zobaczyć ten niezwykły strój. Z kolei historyk i geograf, Kwiryn Przeorski, był wielkim miłośnikiem łaciny:

i zapewne z tego powodu z jakimś lekceważeniem spoglądał na ludzi, nie mających pojęcia o boskim Homerze, nieporównanym Wirgiliuszu i wiecznie młodym Horacym. Słyszało się nieraz z ust jego: „Kielce – ha ha ha!… To nie Ateny, dalibóg – gorzej niż osławiona Abdera!… To vicus barbarorum! Ha, oppidum obscurum, miserrium!”. Kto się nie uczył w domu rodzicielskim po łacinie, nie rozumiał profesora. […] „Cywilizuj się, barbarzyńco!” – wołał nieraz na ucznia, któremu trudność sprawiało wymawianie nazwisk greckich […] Uczniowie przezywali go „Hebes”, ponieważ on tak nazywał każdego nieuka, a wszystkim próżniakom i osłom nadawał zbiorowe imię „Azja”.

Mimo żartów, które uczniowie robili nauczycielom, mimo śmiesznych przezwisk, które im wymyślali, mimo tych prześmiewczych charakterystyk, które kreśli Dygasiński – profesorowie tamtego czasu pozostawali z reguły na wywyższeniu katedry, a dystansu, który oddzielał ich od podopiecznych, nikomu nie przyszłoby do głowy skracać. Wszakże były w gronie pedagogicznym także wyjątki od tej zasady. Nauczyciele przestający blisko z uczniami, zapraszający ich do swoich domów, pomagający w osobistych sprawach. Zamiast gniewnego tonu i kaznodziejskiego zapału, stosujący życzliwość i wyrozumiałą argumentację. Tak przedstawia Dygasiński swego nauczyciela chemii, Józefa Rogójskiego. Był ów Rogójski wysokiej klasy uczonym XIX-wiecznym. Wywodził się z krośnieńskiego, gdzie objął po rodzicach majątek i gospodarował trochę, lecz zadłużywszy go przez zbyt eksperymentalne rolnictwo, sprzedał folwarczek bratu i wyjechał za granicę. Studiował w Niemczech i Paryżu, gdzie otrzymał tytuł doktora i dokonał ważnych odkryć nowych rodzajów soli siarczanowych. Podróżował wiele, m. in. po Afryce i Ameryce Północnej, gdzie się ożenił. Po powrocie do Polski przyczynił się walnie do ujednolicenia nazewnictwa chemicznego, opublikował szereg prac tłumaczonych i własnych. W latach 50. został mianowany profesorem chemii w Instytucie Gospodarstwa Wiejskiego w Marymoncie. Właściwie trudno stwierdzić, dlaczego został później skierowany do Kielc na stanowisko znacznie poniżej jego kwalifikacji. Nauczycielem szkoły realnej był niedługo, od 1859 do 1862, pisał wtedy:

Zmiana zawodu pochłonęła mnie całkowicie w tym czasie…. Od rolnictwa przeszedłem do przemysłu i postanowiłem uprościć chemię do stopnia zrozumiałości i ważności korzystania z niej wszystkich, którzy jej potrzebują, a przynajmniej czytać, pisać i myśleć umieją. O ile mój przegląd chemiczny temu celowi odpowiada, osądzi publiczność, zwiedzająca na wystawie londyńskiej płody Królestwa Polskiego. Nie wielka to rzecz znaleźć metodę ułatwiającą tę lub ową umiejętność; dobrze jednak gdy każdy robi co może i umie!

Za ów „przegląd chemiczny”, czyli poglądowe tablice do nauki chemii, otrzymał później Rogójski złoty medal wystawy powszechnej w Londynie. Ale głównym jego zagadnieniem pozostawała współpraca chemii z rolnictwem. Widział, jak tej współpracy w owym czasie w Polsce nie było, a ile mogłoby z niej dobrego wyniknąć. Temu zagadnieniu poświęca więc setki prac publikowanych, gdzie się tylko da, od periodyków naukowych wydawanych przez akademie nauk po gazety popularne, jak „Tygodnik Rolniczy”. Czyni też wieloletnie starania, aby uruchomić w Łodzi (na Brusie) fabrykę nawozów sztucznych. Umiera w zapomnieniu i nędzy, w łódzkim przytułku dla starców, w 1896 roku. Tak konkluduje to Jan Zawidzki (który poświęcił Rogójskiemu długi artykuł biograficzny w 1911 roku):

W nędzy i zapomnieniu zakończył pracowity swój żywot ten typowy romantyk, niepowszedni działacz na niwie naukowej i społecznej. Za życia mianowano go „znakomitym naszym chemikiem”, „niezmordowanym pracownikiem na polu zastosowań postępu i odkryć nauk przyrodniczych”, „zaszczytnie znanym dyrektorem fabryki”… Po śmierci, nawet te czasopisma nie podały o nim nawet krótkiej wzmianki, których łamy wypełniał on przez szereg lat swymi artykułami i korespondencyami.

Ciekawe, czy wiedział Adolf Dygasiński o dalszych (i wcześniejszych) losach Rogójskiego, gdy trzy lata po jego śmierci, tj. w 1899 wydawał swą wspomnieniową książkę. Bo chyba nie był mu obojętny człowiek, któremu wystawia najlepsze świadectwo spośród wszystkich kieleckich profesorów, któremu zawdzięcza być może, nie tylko jakąś tam wiedzę chemiczną, ale i przekonania, które dały podglebie jego pisarstwu. Wspomina go bowiem również tak:

Dopiero z ust [Rogójskiego] posłyszane wyrazy: „społeczeństwo, prawo, dobrobyt i przyszłość kraju, wiedza, ludzkość, postęp” – wywierały wpływ na uczniów i osadzały się w umysłach jako pojęcia pełne znaczenia.

Kim dla Dygasińskiego był – czy raczej mógł być, bo to jednak w pewnym stopniu moje domniemanie – Józef Bohdan Rogójski, tym z pewnością stał się dla Żeromskiego Antoni Gustaw Bem. Należał on do pierwszego pokolenia polskich pozytywistów, absolwentów Szkoły Głównej w Warszawie, zjawiska zupełnie wyjątkowego na mapie historii intelektualnej naszego kraju, ze względu na niesłychane skupienie w jednym miejscu i krótkim czasie – talentu poszczególnych osób, wspólnoty idei, zaangażowania i energii intelektualnej. Jeden z jej czołowych absolwentów, Aleksander Świętochowski, pisał, iż

to nie przypadek, że ze Szkoły Głównej, która istniała zaledwie 7 lat, wyszli Bauduin de Courtenay [światowej sławy językoznawca], Bem, Chlebowski i Chmielowski [wybitni historycy literatury polskiej], Dziewulski [przyrodnik], Dickstein [matematyk], Goldberg [architekt], Grabowski Bronisław [etnograf, slawista], Grabowski Edward [historyk literatury powszechnej], Gomulicki [pisarz, varsavianista], Głowacki [Prus], Hertz [matematyk], Kamiński, Kramsztyk [fizyk i matematyk, encyklopedysta], Kraushar [adwokat i historyk], Kryński, Kirszrot [prawnik i ekonomista], Krzemiński, Kotarbiński [aktor], Mayzel [adwokat i ekonomista], Malinowski [językoznawca, badacz dialektów śląskich], Ochorowicz [psycholog, filozof, wynalazca], Rostafiński [botanik], Rajchmann [przyrodnik, taternik, przemysłowiec], Smolikowski [historyk filozofii, bibliofil], Sulimierski [matematyk i geograf], Świeżawski [historyk], Sienkiewicz, Zalewski [lekarz, publicysta]…

Jeśli, jak pisze Świętochowski, nie był to przypadek, że działająca od 1862 do 1869 roku Szkoła Główna dała tylu (i jeszcze wiele więcej) znakomitych wychowanków – to nie zostało nadal dostatecznie wyjaśnione, jak do tego doszło. Wśród absolwentów był Antoni Gustaw Bem, wywodzący się z Lipska, miasteczka nadwiślańskiego, położonego pomiędzy Sandomierzem i Radomiem. Wcześniej uczył się w sandomierskim Collegium Gostomianum i radomskim gimnazjum. Skończywszy Szkołę Główną mieszkał przez jakiś czas w Warszawie, nie mogąc jednak znaleźć przyzwoitego zajęcia zarobkowego, wystarał się o stanowisko nauczyciela. Dlaczego padło na Kielce, nie bardzo wiadomo, w jakimś sensie były to rodzinne strony Bema. Posadę w kieleckim gimnazjum otrzymał w 1879 roku (wcześniej przez kilka lat pracował w progimnazjum Hermana Hillera), pozostał na niej bez mała dziesięć lat. Przez całe dorosłe życie zajmował się krytyką literacką, spuścizna jego obejmuje szereg szkiców i większych opracowań o różnie ocenianej wartości. Tak pisał o niej Chmielowski:

Uczuciowość gwałtowna, łatwo przerzucająca się od miłości do nienawiści czy wstrętu, fantazja ruchliwa, niespokojna, do marzycielstwa i szukania nadzwyczajności skłonna, a przy tym delikatny smak estetyczny i bezwzględna szczerość w wypowiadaniu wrażeń i sądów znamionują jego działalność krytyczną.

Gwałtownikiem był Bem również w życiu, ze skłonnością do miłostek i alkoholu. To odcisnęło piętno na jego małżeństwie z Walentyną Dobrowolską (skądinąd „ukochaną uczennicą” Adolfa Dygasińskiego z pensji w Krakowie) – żona wielokrotnie od niego odchodziła, a w końcu popełniła samobójstwo. W pisarstwie swoim krytykował Bem stylistykę poetów romantycznych, zwłaszcza późniejszych, za właściwy epoce, nowoczesny styl uważał prozę; ganił więc Józefa Bohdana Zaleskiego, chwalił Elizę Orzeszkową. Były to zawsze oceny mocne, nie przebierające w słowach, bowiem – jak pisał Chmielowski – „Pewien radykalizm uczuciowy, kapryśny w swych objawach, przeszkadzał Bemowi w spokojnej ocenie ludzi i rzeczy, chociaż śmiałość w wypowiadaniu tego, co za prawdę poczytywał, każe patrzeć pobłażliwie na te wybujałości i cenić je literacko wyżej niż niejeden mdły objaw drewnianego obiektywizmu”. Niezaprzeczalne osiągnięcia odnotował z pewnością jako nauczyciel kieleckiego gimnazjum. Wiele lat później, w 1925 roku, w Księdze Pamiątkowej Kielczan, pisano:

Na stanowisku nauczyciela języka polskiego w gimnazjum kieleckim Bem położył ogromne zasługi, ucząc młodzież mimo wszelkie zakazy i ogromną odpowiedzialność przed władzą nie tylko języka polskiego, ale również i dziejów literatury polskiej. Pokolenie, które kształciło się w Kielcach w latach od 1878—1888, jeśli zna język ojczysty, i to, śmiało rzec można, nie gorzej od tego szczęśliwego, które już korzystało z dobrodziejstw szkoły polskiej — zawdzięcza to wyłącznie Bemowi.

Potwierdzają to liczne uwagi z Dzienników Żeromskiego. „Nigdy nie zapomniany dobroczyńca duchowy…” – pisał o Bemie autor Syzyfowych prac. Można też sądzić – są na to liczne dowody – że to właśnie polonista ustawił kierunek twórczości młodego Żeromskiego, będąc pierwszym recenzentem jego wczesnych literackich prób: „Próbki wierszowane – komentował Bem – są słabymi bardzo – w powieści za to jesteś pan na właściwym gruncie, masz talent powieściopisarski”. Nie dziwi fakt, że Żeromski wielokrotnie podkreślał rolę, jaką Bem odegrał w jego życiu; prawdziwie dużo mu zawdzięczał. Myślę, że nie bez znaczenia było i to, że uczeń i nauczyciel mieli podobne charaktery, pełne emocji i zapalczywości, że i na tym gruncie się rozumieli, widząc, jak trudne – ale, jednocześnie, twórcze – są próby wtłoczenia żywiołowego temperamentu w chłodne formy literatury.

Mieli więc uczniowie kieleccy szczęście do wielkich nauczycieli, choć przecież, należy pamiętać, byli oni jednostkami w gronie przeciętnych belfrów, okrutnych rusyfikatorów, ignorantów czy leniuchów. Ale byli, i swą obecnością zapisali się w pamięci uczniów na tyle mocno, że lata szkolne, naznaczone tą obecnością stawały się później trwałym punktem odniesienia wielkich biografii.

Miały też Kielce szczęście do szkolnictwa. Mimo przeróżnych odmian losu w wieku XIX i czasowej nieobecności szkoły średniej/wyższej – przetrwały tu szkoły o dużej sile oddziaływania. Na przełomie wieków, i później w dobie międzywojennej wyrosło tych szkół znacznie więcej. Obok kontynuującego dawną tradycję Liceum Stefana Żeromskiego, działało 10 siedmioklasowych szkół powszechnych oraz dwie inne szkoły średnie: gimnazjum męskie im. Jana Śniadeckiego oraz gimnazjum żeńskie im. Błogosławionej Kingi.

Odrodziło się szkolnictwo kieleckie także po drugiej wojnie. Najpierw na poziomie szkół podstawowych i średnich, z czasem powstały również uczelnie wyższe. W 1965 roku powołano do życia Politechnikę Świętokrzyską (pod pierwotną nazwą Kielecko-Radomska Szkoła Inżynierska), w której kilkanaście lat później studiowali moi rodzice. W 1969 roku powstała natomiast Wyższa Szkoła Nauczycielska, przekształcona niebawem w Wyższą Szkołę Pedagogiczną, a od 2011 roku funkcjonująca jako pełnoprawny Uniwersytet Jana Kochanowskiego. Również i ta placówka pozostawała zawsze w orbicie moich rodzinnych opowieści, za sprawą naszej cioci, która wykładała w niej pedagogikę wczesnoszkolną i należała przez wiele lat do władz uczelni.

W końcu – nie sposób tego pominąć – bez Uniwersytetu Jana Kochanowskiego nie powstałby ten tekst, gdyż jedną z niewątpliwych i wielkich zasług tej uczelni jest prowadzenie systematycznych i bardzo pogłębionych badań dotyczących Kielc i regionu. Są to działania będące wspaniałą kontynuacją idei regionalizmu i krajoznawstwa spod znaku pisma „Radostowa” zapoczątkowanych jeszcze przed wojną. Zresztą wybitne osobistości przedwojennego krajoznawstwa, na czele z profesorem Janem Pazdurem (autorem dwuczęściowej monografii Kielc, Dzieje Kielc do 1863 roku oraz Dzieje Kielc 1864-1939), zadbały o to, aby tradycja ta mogła być kontynuowana w czasach trudniejszych, PRL-owskich i pozornie łatwiejszych, po 1989 roku.

***

Powiedziano już, że szkoły kieleckie były czynnikiem ożywiającymi skostniałą atmosferę miasta. Myśląc o wydarzeniach 1905 roku oraz lat kolejnych, którym ów szczególny rewolucyjny rok dał początek – należałoby powiedzieć jeszcze więcej. Albowiem to właśnie uczniowie stali się impulsem patriotycznego i społecznego zrywu, który dokonywał się w Kielcach w dwóch pierwszych dekadach XX wieku.

Wskutek kryzysu ekonomicznego lat 1900-1903 sytuacja materialna w wielu miastach Królestwa Polskiego wyglądał nie najlepiej. Zamknięto część zakładów przemysłowych, nastąpił gwałtowny wzrost cen. Złą sytuację potęgował zaciąg do wojska związany z wojną rosyjsko-japońską. Stało się to tłem rewolucji 1905 roku (nawiasem mówiąc, jest to bez wątpienia najsłabiej funkcjonujące w polskiej świadomości narodowe powstanie).

W Kielcach zaczęła się ona od strajków szkolnych, które wybuchły na przełomie 1904 i 1905 roku. W styczniu opracowano petycję uczniów – byli w tym gronie między innymi Mieczysław Koczanowicz, Edmund Massalski, Felicjan Sławoj Składkowski – która domagała się wprowadzenia do nauczania języka polskiego i historii rodzimej, zlikwidowania nadmiernej karności i możliwości rugowania ze szkoły za przekonania rodziców, ustanowienia kontroli społecznej nad szkołą, zapewnienia uczniom innych narodowości lekcji ich języka ojczystego i ojczystej religii. Strajkujący uczniowie zapowiedzieli, że nie wrócą do szkoły aż do momentu wypełnienia postulatów. I rzeczywiście, mimo gróźb władz szkolnych, 90% grona uczniowskiego (w gimnazjum męskim) i prawie połowa tegoż grona (w gimnazjum żeńskim) przestała uczęszczać na lekcje. Przyłączyli się do nich nauczyciele Ignacy Badowski i Jan Kreczmar, którzy w ramach represji zostali wkrótce usunięci ze szkoły. Strajk, z różnym natężeniem trwał do 1907 roku. Nie wszystkie postulaty udało się wywalczyć. Wprowadzono jednak dwie bardzo ważne zmiany: dopuszczono nauczanie w języku polskim i korzystanie z polskiego w czasie rozmów uczniów na przerwach, a także uchylono numerus clausus. Rzadko wspomina się, że termin kojarzony bardzo mocno z latami 30. XX wieku i polskimi uniwersytetami tamtego czasu, dotyczył także szkół w Królestwie Polskim, gdzie obowiązywało ograniczenie dopuszczające maksymalnie 10% uczniów żydowskich. Wskutek kieleckich strajków uczniowskich ograniczenie to zostało zniesione.

Równolegle do strajków młodzieży toczyły się w mieście rozmaite akcje protestacyjne. Strajkowali pracownicy fabryk i zakładów (m. in. fabryki superfosfatów, wapienników Judy Ehrlicha, tartaku Henryka Nowaka, młyna Goldhaara), urzędnicy, pracownicy handlu, inteligencja, kolejarze a nawet kelnerzy i fryzjerzy. Organizowano manifestacje polityczne: pochód na Karczówkę z odśpiewaniem Czerwonego Sztandaru, przemarsz od katedry z chorągwiami kościelnymi i śpiewem Boże coś Polskę czy Jeszcze Polska nie zginęła czy wiec organizowany przez żydowski Bund w synagodze i wieczór mickiewiczowski zwołany w teatrze przez endecję, podczas którego Sławoj Składkowski wygłosił odczyt o Mickiewiczu jako wieszczu narodowym. „Rewolucja 1905 roku przyniosła novum w postaci publicznych zgromadzeń” – pisał wprost Jerzy Jerzmanowski. W szybkim tempie utworzyły się, lub tylko ujawniły, liczne partie i organizacje polityczne: Stronnictwo Narodowo-Demokratyczne, Narodowy Związek Robotniczy, Związek Postępowo-Demokratyczny, PPS, wspomniany już Bund. Po złagodzeniu cenzury wymienione frakcje polityczne zaczęły wydawać swoje tytuły prasowe (wcześniej kolportowano tylko nielegalne wydawnictwa). SND publikowało „Kurier kielecki”, miało też pewien wpływ na linię „Gazety Kieleckiej”. „Echa Kieleckie” były organem ZPD; redaktorem był w nich Leon Rygier, mąż Zofii Nałkowskiej, który, dzięki warszawskim znajomościom, publikował utwory wielu znanych autorów, jak Korczak, Krzywicki, Żeromski. Na łamach „Ech Kieleckich” podnoszono też sprawę praw kobiet, w czym walnie uczestniczyła Nałkowska. Powołano dwie, częściowo konkurencyjne organizacje o charakterze edukacyjnym: ekspozyturę Polskiej Macierzy Szkolnej (w jej Radzie Nadzorczej zasiadał Henryk Sienkiewicz, a także Wiktor Jaroński) oraz Kielecki Oddział Stowarzyszenia Kursów dla Analfabetów Dorosłych, której honorowym prezesem został – uwaga – Bolesław Prus. Organizowały one biblioteki i czytelnie, a także różnego rodzaju pogadanki i odczyty. Niebawem zostały zdelegalizowane i działalność mogły wznowić dopiero w czasach pierwszej wojny.

Pomimo istnienia wielu odłamów politycznych, panujące między nimi stosunki, i w ogóle stosunki społeczne w Kielcach – były w pierwszej dekadzie XX wieku całkiem dobre. Widać było wspólne dążenie, choć różnymi metodami, do osłabienia zaborcy i odzyskania niepodległości. Dobrym potwierdzeniem tej tezy może być taka scena, bodaj z listopada 1905 roku, którą opisuje Barbara Szabat w imponującej publikacji zbiorowej pt. Kielce przez stulecia:

W obawie przed dalszymi wystąpieniami władze zastosowały wypróbowaną w Rosji metodę: zorganizowano pogrom żydowski, aby niezadowolenie mas skierować przeciw Żydom. Z ulic zdjęto posterunki, pozostawiając tajniaków. 11 listopada wieczorem ulicą Ruską (obecnie Sienkiewicza) ruszył tłum chuliganów, by rozbijać sklepy żydowskie. Ale weszli tylko do jednego zakładu, zabrali niewielki utarg, gdyż przeciwko nim wystąpili robotnicy z huty szkła z jej właścicielem Leonem Heimanem. Próbowali oni schwytać prowodyrów, lecz wówczas wstąpiło wojsko, ratując chuliganów przed linczem. W odpowiedzi na to w Kielcach kolportowano ulotki PPS przeciw pogromom żydowskim.

Wydarzenia następujące po rewolucji 1905 roku – łącznie z wywózkami na Sybir, aresztowaniami i innymi formami represji, ale również większą swobodą działalności wywrotowej – utorowały drogę do tego, co miało nastąpić w 1914 roku. Wraz z rozpoczęciem pierwszej wojny,  6 sierpnia z Kielc ewakuowały się władze rosyjskie, a 12 sierpnia wkroczyła do miasta I Kadrowa; około godziny 11 kilkunastoosobowy patrol kawalerzystów, a niecałe trzy godziny później batalion w liczbie 400 żołnierzy z Józefem Piłsudskim na czele. Różnie pisano o reakcji kielczan na to wydarzenie.

Od rogatki krakowskiej słychać pieśń – pisał harcerz Włodzimierz Gierowski – O Boże! To śpiewają Jeszcze Polska nie zginęła. Wszyscy patrzą w tamtą stronę. Trotuarami biegną ludzie, a środkiem ulicy jedzie najpierw kilku panów w siwych mundurach z czerwonymi sznurkami – to na pewno oficerowie! A za nimi cała ława zbitych czwórek piechoty. […] Naprzeciw idących tu i ówdzie wylatują panie i obdarowują ich kwiatami, na wszystkich twarzach ogromne wzruszenie i prawie wszyscy płaczą.

Z kolei Tadeusz Kurnatowski, który niedługo potem wstąpił w szeregi strzelców, twierdził, że na rogatce krakowskiej witało przybyłych zaledwie 50 osób, bo panowała ogólna nieufność wobec wyzwoleńczych poczynań. Jeszcze surowszy jest Jerzmanowski: „Stosunek Kielc do legionistów przez całą wojnę był negatywny. Odmienna postawę przyjęła spora grupa kobiet z inteligencji, zawiązując Ligę Kobiet. Z czasem nadano im nazwę „ligawki”. Wyłącznie uczuciowe pojmowanie przez nie sprawy zapoczątkowało legendę, jakoby Kielce były miastem legionowym. Mit rozbudowano, kiedy dyktatorska władza Piłsudskiego umożliwiła wyznaczenie grodu nad Silnicą jako celu dorocznej pielgrzymki, podejmowanej w dniu 6 sierpnia z krakowskich Oleandrów pod hasłem Szlakiem Kadrówki”. Ale wydaje się, że jest to ocena zbyt krytyczna; zresztą Jerzmanowski daje się poznać w swoich pamiętnikach jako człowiek mocno niechętny Marszałkowi.

Legiony spędziły w Kielcach zaledwie trzy tygodnie. Prowadzono nabór rekrutów, na tyle skutecznie, że 9 września wojsko liczyło 3 tysiące osób. 30 sierpnia odprawiono uroczystą mszę polową na placu Panny Marii. Odprawiał ją kapelan I Brygady, kapucyn Kosma Lenczowski; kielecki biskup Augustyn Łosiński pozostawał nieprzejednanym przeciwnikiem Legionów, bał się – jak mówiono – demoralizacji miasta wskutek działań samozwańczej armii. 5 września na polach Szydłówka odbyła się słynna przysięga żołnierzy Piłsudskiego na wierność Austrii.  Pięć dni potem, w wyniku przetasowań na froncie, wojsko polskie opuściło Kielce, a chwilę później wróciły doń jednostki rosyjskie. Droga do niepodległości miała być jeszcze długa.

Te trzy tygodnie stały się jednak symbolicznym czasem narodzin najważniejszej, z punktu widzenia Polski, formacji pierwszej wojny. Tak wspominał okres kielecki Józef Piłsudski:

W Kielcach odbywała się ciężka, trudna praca organizacyjna. Strzelec ze Związków i Drużyn Strzeleckich, zatem na trzy czwarte cywil, przerabiał się na żołnierza. Obok tego szła praca zagospodarowania oddziału. Więc zakładaliśmy warsztaty wszelkiego rodzaju, formowaliśmy tabory itd. Pozatem dokonywałem w Kielcach, jako pierwszem większem mieście Królestwa, próby politycznego związania ludności z nami. Kielce, jednem słowem, były bazą strzelecką, skoro Kraków, niestety nią w owe czasy prawie nie był. Stamtąd przyszli ludzie, no i pierwsza licha broń — reszta musiała być stworzona własnemi siłami.Wobec tego nic dziwnego, że Kielce miały dla mnie pierwszorzędne znaczenie wojenne, tak, jak każda podstawa wojny dla wojska.

Dodawał do tego Michał Sokolnicki, bliski współpracownik i sekretarz Piłsudskiego, a wtenczas komisarz cywilny Legionów: „Przecież tu, na tym miejscu, w tym mieście niewielkim spróbowaliśmy stworzyć Polskę, stworzyć ją z nas samych, ale w tym zamiarze i w tej wierze, że stanie się od razu Polską wszystkich Polaków”.

Myślę, że jest coś ogromnie ważnego w tych słowach Sokolnickiego. I symbolicznego – gdy przychodzi mówić o historii i roli Kielc. Gdy patrzy się na ich dzieje z pewnego oddalenia, gdy próbuje się widzieć je w jakimś szerszym, może metafizycznym porządku – to spostrzega się miejsce, gdzie ciągle próbuje tworzyć się Polska. Tutaj były i są wszystkie piękne karty tego procesu, a zarazem wszystkie jego najciemniejsze strony. Albowiem tak tworzy się nieustannie Polska rozpięta pomiędzy przednowoczesnością a postępem, zachowawczością a przedsiębiorczością, otwartością a szowinizmem, pomiędzy konserwatywnymi elitami a rewolucyjną młodzieżą. Tworzy się w Rynku podczas dnia targowego, w sklepach Kotowskiego i Róży Kestenberg, przy stoliku Dunina, na lekcjach Rogójskiego, w fabryce „Henryków”, nocą na Karczówce w przeddzień powstania i na balu maskowym w Teatrze Polskim. Tworzy się w solidarności strajku szkolnego i nieludzkim okrucieństwie pogromu Żydów. I taki jest portret Kielc. Taki jest obraz prowincji. Zaś prowincja to, dziś przynajmniej, najwierniejszy nośnik polskiej tożsamości. A ucieczka od prowincji jest ucieczką od tożsamości ku miejscu być może wygodniejszemu i ładniejszemu – jak obietnice wczesnego kapitalizmu – miejscu wszelako pustemu, pozbawionemu treści, naznaczonego Musilowskim brakiem właściwości. Czy więc Kielce na pewno powinny od prowincji uciekać? A nawet jeśli zechcą, czy taka ucieczka jest w ogóle możliwa?

***

„Co powiedzieliśmy mamy na to dowody; co pominęliśmy, to o tem inni już pisali, w czem pobłądziliśmy, co przez nieświadomość rzeczy opuściliśmy to naprawi obszerniejszy…” – tak kończył swój Opis historyczno-statystyczny miasta Kielc jego domniemany autor Tomasz Ujazdowski w 1829 roku. Nie sposób powtórzyć to samo na zakończenie tego tu szkicu. Bo z jednej strony, trudno o taką pewność w obecnych czasach, z drugiej zaś przez 200 lat zdarzyło się jednak w Kielcach co nieco. Pośród tych zdarzeń wiele jest takich, które trudno byłoby jakkolwiek umieścić w klamrze historyczno-statystycznej. A przecież również one tworzą ten portret, który próbowałem naszkicować. Bliższa jest więc mi chyba puenta, tyle razy powtarzana w myślach podczas pisania, może sentymentalna nieco i rzewna, a jednak jakoś ważna – czyli pewien fragment z Dzienników Żeromskiego. Niech więc on tu wybrzmi jako zdanie ostatnie:

Kielce! Tyle lat, taka nieskończoność przypomnień, epizodów – śliczne sny i gorycze – wszystko zapisane na kamieniach, na wieżach kościołów, na panoramach krajobrazów, na chodnikach ulic.

Odpolitycznić literaturę. Casus Iwaszkiewicza

Profesor Andrzej Nowak, wysokiej próby historyk, wieloletni redaktor naczelny „Arcanów” i osoba publiczna w wielu miejscach obecna – objawił się ostatnio także jako znawca literatury. Natknąłem się na to nowe wcielenie profesora w odsłuchanej niedawno audycji radiowej zatytułowanej „Lechoń i Iwaszkiewicz. Polityka silniejsza od poezji”. Znamienny to tytuł i bardzo dobrze oddający istotę gawędy Andrzeja Nowaka, gdzie owa determinanta polityczna wiedzie prym nad poezją i literaturą w ogóle, a sądy o tych ostatnich wydawane są właśnie przez pryzmat polityki i swoiście widzianej historycznej racji.

Tak się złożyło, że mniej więcej w tym samym czasie odsłuchałem drugiej rozmowy, także Iwaszkiewiczowi poświęconej – z poetą Bronisławem Majem. I właściwie ten kontrast między pierwszą rozmową a drugą (choć ta druga jest chronologicznie pierwsza, bo pochodzi bodaj z 2014 roku), między optyką historyka i optyką poety, między dwoma tak odległymi spojrzeniami na tę samą twórczość – to wszystko leży u podstaw mojego wzburzenia, a tym samym u podstaw tego tekstu.

***

„Byłoby dobrze – mówił Bronisław Maj przed kilku laty – gdyby te oceny natury politycznej, czyli te, które są stawiane z bardzo określonego stanowiska, żeby one nie zakłócały, nie zaciemniały i nie zniekształcały oceny twórczości Iwaszkiewicza”. I dodaje zaraz, że „takie myślenie i taka rozmowa o Iwaszkiewiczu […] już się właściwie zaczyna”. Bronisław Maj ma tu na myśli oczywiście pewien przełom w studiach nad dziełem Iwaszkiewicza, który zaczął się dokonywać (jak to wątle brzmi) po długim okresie przebywania poety na patriotycznym indeksie ksiąg zakazanych, bo wiadomo: nadworny twórca PRL, wieloletni prezes Związku Literatów itd. Nie przewidział jednak Bronisław Maj, że coś, co się „już zaczyna”, może zaraz dobiec końca. Albowiem profesor Nowak praktykuje już zgoła inną „rozmowę” i inne „myślenie”.

Choć może jednak nie? Wychodzi przecież z podobnych pozycji. Na pytanie bardziej gorliwej i mniej subtelnej dziennikarki o ocenę politycznej roli Iwaszkiewicza, profesor nie odpowiada wprost, napomyka tylko „na pewno nie był człowiekiem odważnym […] ale to słowo nie wystarczy”, lecz zaraz dodaje: „Warto zastanowić się [raczej] nad bilansem pozycji Iwaszkiewicza w historii literatury polskiej”. To uczciwe – myśli sobie słuchacz – to wielkoduszne, choć gdzieś w tle pojawia się przeczucie, co to może być za metoda, która ścieżka intelektualnej argumentacji za dobrze znaną tezą. Jednak, zawstydzony, zrazu odrzuca te niegodne pomówienia. I słucha dalej w dobrej wierze.

„Żeby coś zrobić trzeba być w środku” – te słowa z epilogu Sławy i chwały profesor Nowak podaje jako (być może) credo samego Iwaszkiewicza. Następnie wspomina jego wiersz do towarzysza Bieruta, cytuje kilka wersów (żaden inny cytat się w tej blisko godzinnej audycji nie pojawia). Dostajemy pewne wskazówki, insynuacje. Podejrzenia słuchacza powracają, lecz – myśli zaraz, znów z zakłopotaniem – są to przecież fakty z biografii poety, dlaczego mamy o nich zapominać, czemu się z nimi nie zmierzyć? I znów zostawia te domysły, tym bardziej, że wracamy na powrót do rozważań krytycznoliterackich.

Kilka komplementów pod adresem opowiadań Iwaszkiewicza, kilka znanych tytułów, dobre słowo o wczesnych tomach wierszy zaklasyfikowanych przez Andrzeja Nowaka jako „elementy trwałe w naszej literaturze”. Uwadze historyka nie mogą umknąć również Czerwone tarcze.

Mawia się jednak, że w zdaniu złożonym, to co występuje przed „ale” tak naprawdę się nie liczy. A tu – zaraz po tych wszystkich komplementach – pojawia się mocne, kategoryczne „ale”. Posłuchajmy znów profesora:

Mam wrażenie, że wiele wierszy Iwaszkiewicza, poza wymienionymi przez mnie tomami [tzn. dwoma pierwszymi i dwoma ostatnimi] gdzieś zgubiło swoich czytelników po drodze, że to zapatrzenie we własny pępek autora sprawia, że rozmija się ta poezja tak silnie egocentryczna z potrzebami kolejnych pokoleń odbiorców.

Robi się ciekawie. Nawiasem mówiąc, gdyby powyższe stwierdzenie było prawdziwe, Iwaszkiewicz powinien cieszyć się dziś nadzwyczajną sławą, ponieważ nigdy wcześniej nie byliśmy świadkami takiej popularności literatury bardzo osobistej, żeby nie powiedzieć egocentrycznej, bo też nigdy wcześniej nie osiągnęliśmy takiego poziomu egocentryzmu. Ale mniejsza o to. Uwagę przykuwa coś innego, a mianowicie sposób kategorycznego zaszeregowania poetyckiego dorobku Iwaszkiewicza. Dwa pierwsze tomy świetne, dwa ostatnie wyśmienite, wszystko co pomiędzy – do kosza. Doprawdy interesująca kwestia z dziedziny psychologii twórczości – jest poeta, później długo długo nie ma, i znowu jest. Nie twierdzę, że to nierealne, ale jakoś mało przekonujące. Ale jest rzecz, która dziwi mnie jeszcze bardziej – konia z rzędem temu, kto mi wytłumaczy, w jaki sposób marsowego profesora Nowaka zachwyciły Wilde’owskie z ducha Oktostychy i Dionizje (i to zachwyciły na tyle, że gotów im przyznać tak poczesne miejsce w historii naszej literatury), weźmy na przykład taki fragment:

Złamię sylab rząd w ciężar kolumn szczerozłoty,
U wylotu położę z lazuru emalie.
I w chrzęstny, miękki warkocz – perlane uploty.
Strzyżony płotek niski – krwawiące azalie.

Jeśli krytycy przyznają ważne miejsce dwóm debiutanckim tomom poety, to głównie dlatego, że otwierają one pewien nowatorski nurt w polskiej poezji. Wilde’owski właśnie, impresjonistyczny, coś, czego wcześniej u nas nie było. A Iwaszkiewicz to coś wprowadza, od razu na bardzo wysokim C. Tylko, jeśli przyjmiemy takie uzasadnienie, to musimy przyjąć również jego naturalną konsekwencję, to znaczy fakt, że Iwaszkiewicz pozostaje potem wiernym (choć twórczym) kontynuatorem tego nurtu, że tymi tomami daje początek swojej „bardzo oryginalnej” – jak mówi Bronisław Maj – ścieżce w historii polskiej poezji. Kto chce uczciwie nią przejść jako czytelnik, musi zauważyć jeszcze co najmniej kilka kamieni milowych po drodze, a nie tylko bujny dionizyjski początek i koniec z Mapy pogody i Muzyki czasu, piękną codę, uspokojenie – które jednak wybrzmiewa w pełni tylko, gdy zna się treści wcześniejsze.

Nie sposób tu i nie miejsce, aby wykazywać wybitność poszczególnych tomów poetyckich Iwaszkiewicza. Jako przykład można wspomnieć jednak choćby tomy wierszy z wczesnych lat trzydziestych (np. Lato 1932), wierszy ciemnych, wierszy tonu minorowego, należących do nurtu międzywojennej poezji katastroficznej. Bo Iwaszkiewicz zaczął ów nurt, który zaznaczył się tak słyszalnym i docenionym głosem w wierszach młodego Czesława Miłosza i Józefa Czechowicza. Najpierw wybrzmiały słowa: „Ziemia kłosami się pochyla,/ Niebo gwiazdami się rozżarza,/ Przednocna, przezroczysta chwila/ Czeka na swego gospodarza.” (Iwaszkiewicz), a dopiero po nich: „Ziemia odpływa od brzegu, na którym stoję,/ i coraz dalej świecą jej trawy i drzewa./ Pączki kasztanów, światła lekkiej brzozy,/ już nie zobaczę was.” (Miłosz) i „Siano pachnie snem/ siano pachniało w dawnych snach/ popołudnia wiejskie grzeją żytem/ słońce dzwoni w rzekę z rozbłyskanych blach/ życie – pola – złotolite” (Czechowicz). Czemuż prekursorowi tego nurtu nie należy się miejsce w historii literatury, które przyznajemy jego następcom?

Podobnie rzecz ma się z tomami powojennymi. Owszem, był i wiersz do Bieruta z 1952 roku, ale to przecież nie wiersz jedyny, ani najważniejszy, może nawet mało ważny, napisany na odczepnego, trybut niechętnie płacony. A obok tego wiersza, ile takich, które czytamy z głębokim przejęciem, ile pełnych wielkich uczuć, skondensowanej emocji.

Nie zapomina się tak łatwo życia
Ani odwraca wzroku od mogił i krzyżów,
Czy czujesz jeszcze zapach płonącego getta,
Ty, który alejami przechodzisz Paryża?

Krocząc plamami słońca jak stary atleta,
Nie znasz smaku nowego lipcowego miodu,
Ale gdy śpisz, czy jeszcze wychodzą z ukrycia
Twarze młodych poetów poległych za młodu?

Bo dla mnie co południa, gdy siadam do stołu,
Zmęczony pracą, karmiony nadzieją,
Odczuwam, pełen kwiatów, co czerwcem się śmieją,
Radość nowej potrawy zmieszanej z popiołem.

Andrzej Nowak widzi jednak w tych wierszach przede wszystkim „zapatrzenie we własny pępek” i dodaje: „ten wielki egotyzm Iwaszkiewicza jest chyba przeszkodą w uznaniu go za wielkiego, tzn. rozumiejącego naturę ludzką, a nie skupionego tylko na własnych sprawach, twórczości”. No cóż. Zdaje się, że to już jest cecha poetów – ten „wielki egotyzm” – czy chcemy tego, czy nie chcemy. Słowackiemu, który był chyba królem egotyków (w jednym z listów pisał na przykład: „Mówią, że się Szopen z Marią Wodzińską, a niegdyś moją Marią, ożenił – może poszła za niego trochę z przyjaźni do mnie, bo mówią ludzie, że Szopen do mnie jak dwie krople wody podobny”), nie przeszkodziło to w „rozumieniu natury ludzkiej”, choć nie mam pewności, czy jedynie ta umiejętność świadczy o wielkości pisarza. A Gombrowicz? Czy był zawsze tylko cichym urzędniczyną argentyńskiego banku? A Miłosz, a Herbert? Czy uważali swoje poetyckie zajęcie za miły przerywnik w poważnym codziennym życiu? Jakoś nie bardzo chce się ta teza o egotyzmie – obronić. Myślę, że nawet Lechoń mówiący o swoim starszym koledze ze Skamandra: „gdyby go w gruncie rzeczy obchodziło coś poza nim samym i jego wrażeniami” (które to słowa zostały skrzętnie w audycji przytoczone), też zajmował się głównie swoimi wrażeniami, co nie przeszkadzało mu pisać o wielu innych sprawach.

Budzi się więc znów w słuchaczu podejrzliwość (i już nie tak prędko znika) po tym gruntownym studium o poezji Iwaszkiewicza kreślonym słowami profesora. Ale to nie wszystko, przechodzimy bowiem do prozy. Padł już gdzieś mimochodem cytat ze Sławy i chwały. Mimochodem, lecz nie przypadkiem, bo to na tę powieść ma odbyć się frontalny atak: „w dziedzinie prozatorskiej – mówi Andrzej Nowak – to była wielka katastrofa, mam na myśli jego Sławę i chwałę, jego kilkutomową epopeję kresową, społeczno-polityczną, która powstała już po 1954 roku, która układa się raz jeszcze w ten sam wzór – zaangażowanie w historię nic nie przynosi”. Dużo w tym zdaniu myśli i chyba kwintesencja całego wywodu, w końcu także obnażenie sposobu argumentacji. Wypada więc się tym zająć, po kolei i metodycznie, tego przynajmniej domaga się ten bardzo już podejrzliwy słuchacz, który we mnie siedzi.

Najpierw trzeba się jakoś zabrać za mit „katastrofalności” Sławy i chwały. Dla porządku należy wyjaśnić też, że jeśli jest to „epopeja kresowa”, to jedynie w jakimś wąskim wycinku, bo – choć główni bohaterowie z kresów (albo nawet z Rosji) się wywodzą – to większość akcji rozgrywa się w Warszawie, Krakowie, Paryżu i na terenach, które z kresami mają tylko tyle wspólnego, że stanowiły wspólnie jedno państwo za czasów Drugiej Rzeczypospolitej. Byłoby więc może zgrabniej nazwać największą powieść Iwaszkiewicza historią o międzywojniu (z nieredukowalnym prologiem wcześniejszym oraz epilogiem wojennym) lub o pokoleniu ludzi (głównie inteligentów, artystów), które w czasie międzywojnia przeżywało swe najaktywniejsze lata, ergo o pokoleniu Iwaszkiewicza. A więc powieść pokoleniowa? Powieść inteligencka? To chyba za wąskie kategorie.

Dalej – czy jest to rzecz społeczno-polityczna? Społeczna z pewnością, jak każda powieść, choć więcej gustująca w mikro-zbliżeniach, prześwietlaniu ludzkich relacji, wewnętrznych przeżyć bohaterów – niż w szerokich panoramach, więc tego wymiaru społecznego znacznie tu mniej, niż na przykład u Żeromskiego. Polityczna – w bardzo małym stopniu, polityka występuje tu (bo nie może nie występować w takich czasach) jako mimo wszystko dość odległe tło, dużo mniej istotne – niż, dajmy na to w często porównywanej do Sławy i chwały powieści Marii Dąbrowskiej, Żywocie człowieka myślącego.

Czy jest to w końcu rzecz o historii i zaangażowaniu w nią? I to także, ale znów na dalszym planie. Ta trudność klasyfikacji Sławy i chwały jest, myślę, bardzo znamienna i wiele nam o tym dziele mówi. Choćby to, że trudno wpisać je w jakiś szerszy nurt polskiej prozy, który byłby potwierdzony czymś przed i czymś po, który z czegoś by wyrastał i w coś przechodził. Bo gdyby tak mieć do czynienia, powiedzmy, z twórczością psychologiczną Kuncewiczowej – to z grubsza wiadomo, przed nią Nałkowska, później Choromański, Otwinowski, Rudnicki; albo z jakąś porządną powieścią realistyczną zrodzoną z Prusa, przechodzącą w Andrzejewskiego, Brandysa, Myśliwskiego. A tu inaczej – osobne zjawisko.

Jest to zresztą – jak sądzę – jeden z powodów, które stanęły u podstaw złego przyjęcia Sławy i chwały. Trudno ją było z czymś połączyć, to znaczy trudno ją było zrozumieć. Wydawała się obca polskiej optyce, zarówno tej mesjanistycznej lub martyrologicznej, jak i tej oświeceniowej. Nie wpisywała się w żaden z nurtów polskiego myślenia o nas samych. Bo była nurtem indywidualnym, przeżyciem artysty, bez uproszczeń, bez łatwych kategorii.

Nie oznacza to oczywiście, że powieść Iwaszkiewicza stoi poza wszelkimi tradycjami literackimi. Dużo z pewnością czerpie z Prousta, nie w narracji, nie w „egotyzmie” nawet, ale w pewnym sposobie widzenia świata, w pewnej wrażliwości bohaterów. Wrażliwości, która uniemożliwia im głębokie zadowolenie z własnego życia, pogodzenie się z przemijalnością, z utratą, z nie dającym się zaspokoić dążeniem do piękna. W tle – niepodległa Polska, entuzjazm wyzwolenia – a w sercach bohaterów – smutek, niespełnienie. A później w tle – powstanie i wojenna hekatomba – a bohaterowie pozwalają sobie na miłosne rozterki, na „normalne życie”. Może to przeszkadza profesorowi Nowakowi. Może to przeszkadzało powojennym czytelnikom Iwaszkiewicza, zarówno tym zapatrzonym z nostalgią w dwudziestolecie, jak i tym, którzy przeżyli wojnę i na sztandarach nosili swój heroizm.

Być może prawdą jest, że to Iwaszkiewiczowe „normalne życie” zostało skreślone na miarę jego wrażliwości, jego priorytetów – i wielu ludzi nie odnajdzie tam swojego „normalnego życia” – choć chyba właściwiej byłoby powiedzieć, że przynajmniej odnajdzie jakiś jego aspekt. Bo bardzo możliwe, że niektórzy w większym stopniu, niż on i jego bohaterowie, żyją jakimś określonym wyższym celem albo sprawami szerszej wspólnoty, a przez to i inaczej przeżywają sprawy codzienne. Taki zarzut – że Iwaszkiewicz filtruje świat przez swoją wrażliwość (znów ten egotyzm!) – można chyba postawić, ale można postawić go właściwie każdej literaturze, także tej, która z kolei na pierwszym miejscu stawia sprawy bardziej wspólnotowe, kategorie bardziej pryncypialne. Najlepiej chyba po prostu powiedzieć, że siłą rzeczy wizja Iwaszkiewicza nie jest pełna, że jest jakoś subiektywna, że ukazuje tylko, jak to określiłem, jakiś aspekt normalnego życia, tylko pewien – choć szeroki – wycinek ludzkich doświadczeń. Rzecz w tym, że Iwaszkiewicz jako adwokat choćby tego wycinka ma ważne miejsce w naszej literaturze, a dziś jest na czasie może bardziej niż kiedykolwiek.

Recepcja Sławy i chwały wyglądałaby – jestem o tym przekonany – zgoła inaczej, gdyby rzecz ukazała się u kresu międzywojnia, ewentualnie zaraz po wojnie. Te dziesięć lat – przypomnijmy lata wydania, 1956-1962 rok – uczyniły wielką różnicę w problematyce, która zajmowała społeczeństwo. W świetle Stalinowskich represji, aresztowań AK-owców, codziennego terroru, a następnie tzw. odwilży 1956 roku i idącej po niej „małej stabilizacji” – subtelne rozważania Iwaszkiewicza musiały wydawać się w najlepszym razie mało ważne. Egzystencjalne rozterki Janusza Myszyńskiego czy estetyczne rozedrganie Edgara Szyllera – czym mogły być wobec codziennych mordów, donosicielstwa, zatkanych ust i skrępowanych myśli? Tak to już chyba jest, że epoki grubo ciosane nie interesują się niuansami egzystencji. Lecz, czy to oznacza, że owo niuansowanie przestaje nam być potrzebne? Czy nie jest raczej tak, że wydobywanie się z takiej jak tamta epoki mroku odbywa się także za sprawą przechodzenia od dylematów biało-czarnych do dylematów w różnych odcieniach szarości? Dlatego nie jestem aż tak pewien, czy powinniśmy dziś – w czasach szarości, mimo wszystko – zadowalać się tą opinią krytyków, która onegdaj umieściła powieść Iwaszkiewicza w „czytelniczym czyśćcu” (to określenie samego autora), powielać tę opinię (często bez czytania) i schować Sławę i chwałę do pudła.

Osobiście nie wyobrażam sobie duchowej, emocjonalnej, intelektualnej formacji bez przynajmniej kilku fragmentów tej powieści. Mam je w pamięci, wraz ze wspomnieniem niepokojąco cichej lektury w ciężką lipcową noc, gdy orzeźwiające powietrze wpada przez otwarte okno (to już chyba egotyzm, tak wspominać scenerię swoich ważnych lektur). Pamiętam Andrzeja Gołąbka siedzącego w oknie dworu w Pustych Łąkach, jego namacalnie odczuwalne dojrzewanie, przeżycie przyrody, zrozumienie natury, własne emocje w nie wkomponowane, fascynacje młodości i zaraz ciężkie doświadczenie przemijania, przychodząca ze śmiercią babci.

Andrzej poszedł do swojego pokoju. Rozebrał się i umył. Nie było późno, nad parkiem stało zielone, przejrzyste, mokre niebo. Ale sen go ogarniał mimo wszystko. Nago usiadł na oknie i wdychał w siebie woń wilgotnego wieczoru, szczebiot ostatnich ptaków. Zamilkły powoli, tylko jakaś niespokojna kukułka kukała daleko. Jej mokry głos rozlegał się jeszcze długo, gdzieś w lesie, nawet wtedy, kiedy się już zupełnie ściemniło.

Eustachy Rylski napisał kiedyś: „Nie znam pisarza, który pisałby równie przejmująco o przemijaniu jak Iwaszkiewicz”. I to jest bardzo prawdziwe. Ale owo Iwaszkiewiczowe pisanie o przemijaniu nie odbywa się wprost, ono przeplata się przez każde zdanie, każdą, na pozór najzwyklejszą scenę, wisi nad tym światem stworzonym przez poetę.

Pamiętam też jakiś wielki ożywczy powiew (to może przez tę lipcową noc), którym tchną postaci Iwaszkiewicza. Jakieś połączenie powagi egzystencji, przejęcia się jej największymi sprawami – miłością, śmiercią, przemijaniem – a zarazem szlachetności codziennego działania, dobrego tonu, dobrych manier, empatii, no i dystansu do siebie samych; jeśli nieraz mitologizuję ludzi międzywojnia, to jest to zawsze ich główny, charakterystyczny rys, chyba najpełniej przez Iwaszkiewicza wyrażony.

Pamiętam również kompozytora Edgara Szyllera siedzącego nad sadzawką w podłowickiej Arkadii, myślącego o Marii Bilińskiej, gdy przychodzi do niego stary organista Jarzyna. I łowicką farę, i syna organisty, garbatego Rysia obdarzonego niezwykłym muzycznym talentem, improwizującego na organach w pustym kościele. I młodą śmierć tego chłopca, i jego smutne życie we wspomnieniach Edgara.

Pamiętam także fragmenty wojenne i te o powstańczej Warszawie. Jakże inny to obraz, niż z Pamiętnika Mirona Białoszewskiego, choć tamtego obrazu nie unieważniający. Ale jakoś krzepiący, nie dlatego, że powstanie nie było straszne, nie dlatego, że umniejsza to jego nieludzki i okrutny rys – ale dlatego, że człowiek nawet w tak skrajnych warunkach może być – zdaje się mówić Iwaszkiewicz – choćby chwilami, człowiekiem; że nie zanikają jego emocje, jego potrzeby, jego refleksja nad sensem; że to wszystko straszne dookoła nie redukuje nas do poziomu zwierząt. Choć jednocześnie bezduszne, odczłowieczone oblicze wojny jest przecież u Iwaszkiewicza obecne, jest niszczące (i w tym samym czasie jakoś budujące) dla całego pokolenia najmłodszych bohaterów Sławy i chwały, jak to czytamy w liście Aleksego Bilińskiego:

Oduczyłem się patosu od Monte Cassino. Nie tylko patosu, ale w ogóle wszystkiego, co o sobie i o ludziach myślałem. Jeżeli ludzie mogą przeżyć takie sprawy, sprawy, które ich twarzą w twarz z innym człowiekiem postawiły, to w ogóle wszystko inne upada czy odpada.

Pamiętam w końcu słowa Janusza Myszyńskiego, które w tym tekście muszą się pojawić, z wielu powodów:

Wszystko wydaje się oparte na jakimś nieporozumieniu, na jakiejś nieprawdzie. – Jakże: to wszystko? – No, wszystko. Ta Polska cała. […] Widzisz, jak cały olbrzymi świat, szeroki, wysoki, głęboki. I takie małe miejsce na nim. Jak to miejsce może ostać się i istnieć, trwać? Ze wszystkich stron fale. A żeby między ludźmi istniała jakaś prawda…

Są to chyba obrazy – i nie tylko te, każdy czytelnik ma pewnie swoje – bez, których bylibyśmy jakoś ubożsi, a których – wydaje mi się – nie znajdziemy nigdzie poza powieścią Iwaszkiewicza. Zacytujmy ponownie Rylskiego:

Znam kilkoro wrażliwych młodych ludzi, nie sięgają po Iwaszkiewicza, a po Hrabala i Kunderę jak najbardziej. I mogą do niego już nie dorosnąć, bo kiedy dorosną, jego nie będzie, a wraz z nim jego bohaterów. Tych wszystkich młodych na ogół, zmysłowych, nadaremnych mężczyzn z wiszącą nad nimi gruźlicą i melancholią, tak bardzo obcych naszym szybkim, kategorycznym, wycwanionym i rozwrzeszczanym czasom.

***

Ale to wszystko widać dopiero, gdy wczytamy się w twórczość Iwaszkiewicza. Gdy z dobrą wolą i uczciwie zastanowimy się nad „bilansem jego pozycji w historii literatury polskiej” – jak rzekł Andrzej Nowak, nie chcąc jednak tego tak naprawdę robić. Bo w wywodzie profesora chodziło chyba o coś innego. Chodziło o wykazanie, że nie tylko życiorys Iwaszkiewicza (bo tego, w domyśle, nie trzeba udowadniać, zresztą byłoby to może zbyt proste), ale nawet jego twórczość nie zasługują na uznanie potomnych.

Myślę, że jest to bardzo niebezpieczna metoda. Owo instrumentalne traktowanie literatury do argumentowania wielkich narracji. Zresztą rozumiem historiozoficzną narrację profesora Nowaka, podzielam ją nawet w niektórych punktach, szanuję jej patriotyczny wymiar. Wydaje mi się jednak, że prowadzenie szeroko zakrojonej narracji (choćby najbardziej szlachetnej), nie upoważnia nikogo do nieuczciwego traktowania części polskiej kultury, dorobku intelektualnego, poszczególnych ludzi. To zawęża nasze spojrzenie, ale także przekłamuje naszą tożsamość. Bo nie będziemy nigdy tylko z ducha Mickiewicza, Herberta i Rymkiewicza, nawet jeśli ktoś będzie o to usilnie zabiegał. Zawsze zapląta się gdzieś ten Gombrowicz czy ta Dąbrowska. A Skamander nie stałby się symbolem międzywojnia, gdyby obok Lechonia nie należał do niego Iwaszkiewicz, a jeszcze jakże różni od tych dwóch i od siebie nawzajem: Wierzyński, Słonimski, Tuwim. I bardzo dobrze, że tak jest.

A o twórczość Iwaszkiewicza jestem mimo wszystko spokojny, sądzę, mówiąc za Bronisławem Majem, że „sądzony jest jej nieśpieszny, długi i trwały żywot w naszej literaturze”.