Notatnik łódzki

Mój brat Marcin, który wiele już lat pracuje w Wiedniu, mieszka od kilku miesięcy w pobliskim Baden – co zresztą nie jest tajemnicą, bo nie raz o tym Baden na łamach „Sumy” pisał. Opierałem się dotąd, wyobrażając sobie to miejsce, na tych właśnie opisach i innych opowieściach Marcina. Ale przyszła okazja, a mianowicie chrzciny małej Elisee, że całą rodziną wybraliśmy się do Baden. Bardzo niezwykłe jest to miejsce. I nie myślę tu o starym rynku zabudowanym małymi kamieniczkami, z fontanną na środku, ani o kościele wkomponowanym w pierzeje tej zabudowy (w którym odbył się chrzest celebrowany przez polskiego księdza znającego chyba wszystkie języki świata) – o tym Marcin kiedyś na pewno napisze, ładniej i dokładniej, bo wszystko to widzi codziennie z okna. Ja o czymś innym. Ma bowiem Baden również wyjątkowy park kuracyjny, wszak jest to miejscowość uzdrowiskowa, rozciągnięty na wzgórzu, poprzerzynany wielością alejek żwirowych i piaskowych, zadbanych i zarzuconych gałązkami, szerokich i wąskich, że jedna osoba ledwo przejdzie. Na obrzeżach tego parku stoją ogromne wille, nieco zapuszczone, niektóre wyglądają na nieużytkowane. Chodziłem po tym parku wczesnym rankiem, powietrze było rześkie i bardzo świeże, cicho, jedynie odgłosy lasu, żwir skrzypiący pod nogami i kołami wózka. Gdyby nie ten wózek i Franek, gdyby nie Ksenia i Staś czekający w pensjonacie – byłbym się poczuł w tym miejscu, jak Hans Castorp, bo sama sceneria jest jakby żywcem wyjęta z Czarodziejskiej Góry. Miałem więc przez te kilka dni swoje Davos, lecz bez rozterek młodego Castorpa, za to z przypomnieniem własnych dawnych rozterek, bo czytałem wśród tych alejek powieść Zbigniewa Masternaka, pisarza z ziemi świętokrzyskiej. I może dlatego przypomniała mi się puszcza jodłowa, w której Żeromski pragnął widzieć pensjonat dla polskich artystów. To byłaby nasza prawdziwie Czarodziejska Góra.

***

Zasadniczo nie mam nic przeciwko mądremu feminizmowi. Uważam, że większe znaczenie kobiet na przykład w życiu publicznym działa ożywczo i dopełniająco, wnosi inne rodzaje wrażliwości, także większą sumienność, systematyczność czy pracowitość. Dobrze to widać w rodzinach, których sprawne funkcjonowanie trudno sobie bez kobiet wyobrazić. Zresztą w tym obszarze – wbrew temu, co powiadają różni ideolodzy walczący z patriarchatem – żony mają od dawien dawna dużo większą władzę niż ich mężowie.

Jednak to, co przyniosła akcja #metoo, w której kobiety ujawniały prawdziwe lub rzekome molestowanie będące ich udziałem – budzi moją daleko idącą obawę i smutek. Potrafię uwierzyć, że taki na przykład Hollywood (od którego wszystko się zaczęło) pełen jest sprośnych i zdegenerowanych producentów filmowych wykorzystujących młode aktorki. Z tych kilku oskarżeń zrobiło się jednak kilka milionów. Okazało się, że właściwie każda kobieta przeżyła w życiu coś takiego, co można by nazwać molestowaniem. Bo gdyby ktoś nie wiedział, molestowaniem są nie tylko działania, że tak powiem fizyczne, ale również słowa, a nawet spojrzenia czy miny. Tak przynajmniej wynikało z głośnych i pełnych świętego oburzenia medialnych tyrad wygłaszanych przez wojujące feministki. Nie miały one chyba jednak pojęcia, jak bardzo cała ta akcja – opisywana jako sukces, rewolucję, przełom w dziejach świata – szkodzi równouprawnieniu kobiet. Wynosi bowiem na światło dziennie wszystkie ciemne strony ich obecności w życiu publicznym: bezwzględność w wydawaniu wyroków (bez sądu), dehumanizowanie oskarżonych mężczyzn, spotęgowaną emocjonalność i swoiste barbarzyństwo.

Więc coś jest na rzeczy – pisze o tym Agnieszka Kołakowska – zmienia się nasze podejście do pojęcia dowodów, sądów, wymierzania sprawiedliwości. Ale tutaj działa coś innego: kobiety, i nie tylko skrajne feministki szóstej fali, mówią o „toksycznej męskości”, sugerując, że każdy mężczyzna jest z natury, zawsze i wszędzie, zagrożeniem dla kobiet, dziką bestią, nie zasługującą na normalny proces sprawiedliwości. Kobieta zawsze ma rację; nie wolno tego kwestionować. […] wraz z lawiną oskarżeń i natychmiastowych wyrzuceń z pracy, gwałtownych i definitywnych końców kariery itd., bez procesu, bez dociekań, bez dowodów, następuje cenzura i wymazywanie z historii w sowieckim stylu: wycofuje się z kin i z telewizji filmy, w których oskarżone osoby występują. Stare i nowe (filmy, nie osoby). […] Podobnych przypadków był już cały szereg. Czy więc znikną z obiegu filmy wszystkich oskarżonych o molestowanie seksualne, aktorów i reżyserów? A jeśli tak, to co z książkami? Dlaczego autorów mielibyśmy traktować ulgowo? Już od kilku lat studenci – na razie tylko w Anglii i w Ameryce, ale to już obejmuje sporą liczbę uniwersytetów, w tym większość najlepszych na świecie – domagają się cenzurowania książek, zdejmowania obrazów, burzenia pomników napisanych, namalowanych, rzeźbionych przez ludzi związanych z rasizmem, kolonializmem, niewolnictwem – z czymkolwiek, co im się nie podoba. Wydaje się, że naturą rzeczy autorzy, na których ciążą oskarżenia o molestowanie seksualne czy którzy są lub byli z tego znani, też powinni zostać wymazani z historii. A potem chyba nieuniknione będzie wycofanie ze sprzedaży i z bibliotek książek palaczy, książek pisarzy, którzy nie wierzą w globalne ocieplenie… I w końcu, gdyby wygrały feministki szóstej fali, wszystkich książki napisanych przez mężczyzn.

Jest to, trzeba przyznać, jedno z szaleństw współczesności. Naprawdę nie chcielibyśmy żyć w świecie, który zostanie zaprojektowany przez takie kobiety.

***

Jeżdżąc samochodem, słucham sobie zazwyczaj różnych książek. Najchętniej literaturę polską, bo w głośnym czytaniu dużo mocniej wyczuwalne są niedostatki tłumaczeń. Najchętniej klasykę, bo w głośnym czytaniu jeszcze lepiej dostrzega się stylistyczne słabości najnowszej prozy. Idąc tym kluczem słuchałem w adwencie Meira Ezofowicza Elizy Orzeszkowej, czytanego kiedyś, dość pospiesznie, podczas studiów. Zdumiałem się, jak wielka to jest powieść. Ile wątków z historii polskiego społeczeństwa, jaki koloryt lokalny, jaki przy tym uniwersalizm, jaki język konkretny i ogólny zarazem, jak poprowadzona fabuła, jak zarysowane postaci. Po raz kolejny przekonuję się, że nie udało się w polszczyźnie stworzyć nic ponad poezję romantyczną (w zakresie obrazowania, poetyki) i pozytywistyczną prozę (co do frazy i sposobu prowadzenia opowieści, stylu utworu prozatorskiego). A to – biorąc pod uwagę ówczesne warunki polityczne – może prowadzić do wniosku, być może niebezpiecznego z punktu widzenia imperialistycznych zapędów państw, o wielkości słabych i małości silnych.

***

W konsekwencji nagłego powrotu do spraw polsko-żydowskich – powiedziano i napisano już nadzwyczaj dużo. Wśród tych licznych głosów pojawiło się wiele takich, które postulują ostudzenie emocji (co słuszne) i unikanie mocnych rozstrzygnięć, bo każda strona ma swoje racje. Wydaje mi się jednak, że w kwestii odpowiedzialności i winy sprawa jest, wbrew takim głosom, dość prosta.

Jeśli wspólnota jest, w sensie metafizycznym, pewną nieograniczoną w czasie przestrzenią dobra i zła, za które odpowiadają jej członkowie, to każda wina i każda zasługa – pozostaje w tej przestrzeni na stałe. Oczywiście, dobrem można zadośćuczynić za zło, ale nie zostaje ono wymazane. Podobnie, jak we wspólnocie Kościoła, gdzie dobro płynące z modlitwy w klauzurowych zakonach, próbuje równoważyć grzechy innych wiernych, ale przecież tych grzechów nie unieważnia. Dlatego – jeśli tak samo postrzegać wspólnotę Polaków – musimy uznać, że nawet jeśli jeden Polak przyczynił się kiedykolwiek do śmierci choćby jednego Żyda, to jego wina pozostaje winą całej wspólnoty, winą nieusuwalną i wieczną. Należy przyjąć to z pokorą i godnością. Natomiast reakcje w rodzaju: „my, prawda, zrobiliśmy trochę złego, ale inni byli jeszcze gorsi” brzmią jak obrona szkolnych skarżypytów, i są tu zdecydowanie nie na miejscu. Co nie oznacza, że inne wspólnoty nie mają swoich win, oczywiście mają, lecz to już jest sprawa ich rachunku sumienia.

Z drugiej strony – ile jest niedobrych słów w mówieniu o naszych winach związanych z Holocaustem, ile wskazywania palcem na sprawców, ile pewnego siebie oceniania, ile dzielenia społeczeństwa na „ciemnych polskich chłopów” i „nowoczesnych Polaków”. To też jest niegodne i nie na miejscu. Bo nowocześni Polacy – jeśli chcą być częścią polskiej wspólnoty – te same winy muszą na plecach nosić.