Ameryka według Chestertona

Gilberta K. Chestertona nie trzeba nikomu przedstawiać. Ekstrawagancją bycia, życiowym zapałem, intelektualnymi horyzontami, nieszablonową religijnością – zyskał sobie wielką popularność w Europie międzywojennej i nie stracił jej chyba po dzień dzisiejszy.

Wszyscy jego czytelnicy – pisał polski literaturoznawca Wacław Borowy w poświęconej Chestertonowi monografii – i liczni spośród tych, którzy go nigdy nie czytali, wiedzieli o jego ogromnym wzroście, wielkiej tuszy, binoklach, szerokim płaszczu, kapeluszu z wielkim rondem, o jego przesiadywaniu w kawiarniach i długich toczonych tam rozmowach, o jego głośnym śmiechu i roztargnieniu, o jego guście do londyńskich dorożek i do burgunda.

Czytelnicy jego – tak entuzjaści jak i krytycy – znają też styl pisarstwa Chestertona. A jest to styl niezwykle pasujący do osoby, która nim operowała: chaotyczny, pełen dygresji, posługujący się rozległymi metaforami, raz gwałtowny, to znów flegmatycznie, po angielsku powściągliwy, zarazem śmiertelnie poważny i pełen humoru. Zadziwia też skala tej twórczości, zdawałoby się, zbyt rozległej nie tylko dla jednej osoby, ale i całego zespołu ludzi. Dość powiedzieć, że przez ostatnie jedenaście lat życia Chesterton wydawał (i zapełniał w większości swoimi tekstami) tygodnik „G.K.’s Weekly”. A była to przecież aktywność poboczna, uprawiana równolegle z twórczością książkową, do której należy zarówno głośna eseistyka (jak Heretycy czy Ortodoksja), seria filozoficznych kryminałów z legendarną postacią ojca Browna, rozległa biografistyka (książki poświęcone m. in. Robertowi Browningowi, Charlesowi Dickensowi, Św. Franciszkowi z Asyżu i św. Tomaszowi z Akwinu).

Jakoś tak jest z Chestertonem, że chcąc pisać o jednej jego pracy – jak w tym tekście, który miał dotyczyć przede wszystkim książki Co widziałem w Ameryce – uruchamia się w głowie ciąg dygresji związanych z osobą Anglika. Niech więc wybrzmią owe dygresje, przynajmniej w części – a później już do konkretów.

Chesterton dał się poznać jako wielbiciel Polski. Wspominał o niej niejednokrotnie w najróżniejszych swoich książkach. Walczył o jej sprawy i dobre imię na łamach angielskiej publicystyki przy okazji wydarzeń 1920 roku, pisał: „Polska to jedyny realny wał obronny przeciw barbarzyństwu […] I jeśliby Polska upadła, wraz z nią runąłby szaniec pokoju całego świata”. Spędził w Polsce miesiąc w 1927 roku, relację ze śniadania u ministra Zaleskiego, w którym uczestniczył, pozostawiła we wspomnieniach Anna Iwaszkiewiczowa. Opublikował poemat pt. Poland i wstęp do angielskiego wydanie Nie-Boskiej komedii. W Polakach cenił przede wszystkim przednowoczesny styl życia, umiłowanie wolności oraz ich „stosunek do psów, koni, do pospolitych okoliczności życiowych”. Przyznać trzeba, że godnie odpłacili się Polacy za tę sympatię Chestertona. Czytano go w latach dwudziestych, czego dowodem niech będzie kilka przekładów wydanych w tamtym czasie (m. in. Napoleon z Notting Hill czy Latająca gospoda) czy cytowana już monografia napisana przez Borowego (1929). Trochę mniej czytano po wojnie, choć i wtedy opublikowano kilka wydań Św. Franciszka z Asyżu. Jednak prawdziwy renesans tej twórczości dzieje się na naszych oczach. Od bodaj 2005 roku ukazało się w polskich przekładach kilkanaście książek Chestertona, zarówno tych ważnych, programowych, jak i na przykład zbiorów przeróżnej publicystyki.

Doskonale wpisuje się w tę falę popularności – ale i w samego ducha Chestertonowskiej myśli – inicjatywa „chestertonpolska.org” upowszechniająca dorobek intelektualny potężnego (w każdym znaczeniu tego słowa) Anglika. To jej zawdzięczamy tłumaczenie książki – wykonane pro bono i udostępnione ad publicas – której poświęcona jest ta recenzja.

Co widziałem w Ameryce to rzecz napisana w konwencji wspomnień z podróży. Opublikowana została w 1922 roku, po pierwszym pobycie Chestertona na wykładach w Ameryce. Poprzedziły ją dwie podobne książki, jedna poświęcona Irlandii (1919), druga Palestynie (1920). Układają się one w swoistą trylogię podróżniczą. Są, jak się rzekło, wspomnieniami z podróży, choć bardzo osobliwego rodzaju. Nie znajdziemy w nich szczegółowego itinerarium turysty czy dokładnego opisu odwiedzanych miejsc, albo też portretów spotkanych osób. Pojawiają się one, owszem, ale jedynie jako przyczynek, punkt wyjścia do rozważań, które Chestertona najbardziej interesują, to jest do zagadnień filozoficznych, światopoglądowych, politycznych czy społecznych.

Owa dygresyjność książki ma oczywiście dużo zalet, na czele z tą, że stanowi pojemną formułę, która pozwala na płynne przejścia od historii średniowiecznych miast do XIX-wiecznego amerykańskiego niewolnictwa, stąd do angielskich przywar narodowych, to znów do francuskiej tożsamości czy relacji łączących bolszewizm i kapitalizm (wcale, jak dowodzi autor, nie tak od siebie odległych). Czytając poruszamy się więc niejako po wnętrzu umysłu autora, a że jest to umysł niepospolity, istny labirynt złożony z erudycji, krytycznego myślenia, śmiałych hipotez i umiejętności syntezy – to i przyjemność lekturowa płynie stąd nie byle jaka. Miewa się jednak momentami odczucie, że niektóre ścieżki tego labiryntu zaśmieca warstwa mało aktualnych odwołań, nieszczególnie istotnych nazwisk, bardzo odległych analogii. Inaczej odbiera się styl Chestertona, czytając jego krótkie teksty publicystyczne, gdzie paradoksy i rozmaite językowe wolty dodają świeżości i przyciągają uwagę – a inaczej, gdy brnie się przez takie zabiegi przez ponad 200 stronicową książkę. Tok publicystyczny w nadmiernym stężeniu bywa męczący. Sprawia też chwilami wrażenie, że wydając książkę, zapomniano o jej uprzedniej redakcji, która dokonałaby skrótów, pozwoliła uniknąć powtórzeń, jakoś uporządkowała materię wywodu.

Nie oznacza to oczywiście, że Chesterton przestaje być, równocześnie z powyższymi niedociągnięciami, inspirujący, że jego refleksje nie pobudzają czytelnika do myślenia, że jego obserwacje nie brzmią jak objawienie, a niekiedy, nawet proroctwo.

Co widziałem się w Ameryce? zaczyna się, by tak rzec, propedeutycznie. Jakby autor chciał wyprzedzić wszystkie te uśmieszki swoich rodaków, które odmalują się na ich twarzach, gdy padnie słowo: „Ameryka”. Bo wiadomo przecież, co jest za oceanem. Nadpobudliwość w działaniu, płytkość w myśleniu, kult pieniądza i brak dobrych manier. Tym, którzy tak sądzą, Chesterton odpowiada:

Każdy jest absolutnie usprawiedliwiony, jeżeli śmieje się z rzeczy, której zdarzy mu się nie rozumieć. Czego nie ma prawa robić, to najpierw śmiać się z niej jako z niezrozumiałej, potem zaś – krytykować tak, jak gdyby ją zrozumiał. Sam fakt jej obcości i tajemniczego charakteru powinien skłonić go do przemyśleń na temat głębszych przyczyn, które sprawiają, że niektórzy ludzie są do tego stopnia inni, niż on – i to przemyśleń nieco bardziej skomplikowanych od prostego założenia, że są z tego powodu gorsi, niż on.

Stanowisko to nie powstrzymuje go jednak od uśmiechu podczas lektury formularza konsulatu amerykańskiego, który dano mu do wypełnienia przed wyjazdem – gdy w owym formularzu pojawiają się szczerze naiwne pytania w rodzaju: „Czy jesteś anarchistą?” lub „Czy jesteś poligamistą?”. Chesterton zastanawia się, ile osób odpowiada na takie pytanie twierdząco – nawet (albo tym bardziej), jeśli celem ich podróży jest rewolucyjne obalenie amerykańskiego rządu albo poślubienie całej żeńskiej części miasteczka z południa Stanów – skoro treść formularza decyduje o tym, czy delikwent dostanie zgodę na wjazd do kraju (wierne do dziś tej samej logice amerykańskie władze, współcześnie pytają dziś przyjezdnych, zdaje się, o to, czy są terrorystami) . Ale jednocześnie Anglik wyciąga z tego faktu znacznie głębsze wnioski:

Ameryka pragnie, aby wszyscy jej mieszkańcy stali się obywatelami; ale samo to implikuje dogmat, że istnieje coś takiego, jak obywatelstwo. Tylko że, przynajmniej w wypadku pierwotnego ideału, ekskluzywizm amerykański ma charakter religijny, a nie rasowy. Misjonarz może potępić kanibala dokładnie dlatego, że nie może potępić mieszkańca Wysp Kanapkowych. I w podobnym poniekąd duchu, Amerykanin może wykluczyć poligamistę, ponieważ nie może wykluczyć Turka.

Kult obywatelstwa pochodzi zaś z idei demokracji. A idea demokracji – jak dowodzi Chesterton (który jest zresztą wielkim zwolennikiem demokratyzmu) – leży u samych podstaw Ameryki. Jest traktowana serio, z zapałem, szczere i „płomiennie”. Rozróżnia jednak autor ideał demokratyczny, który pozostaje aspiracją Amerykanów, i praktykę życiową, która bywa od tego ideału jak najdalsza. Pośród czynników przeciwnych demokracji prym wiedzie industrializm:

Innymi słowy, ideał demokratyczny krajów takich, jak Ameryka, choć ciągle zachowuje swoją szczerość, a czasem nawet – płomienność, wchodzi w konflikt z inną tendencją: postępem przemysłowym, najbardziej niedemokratyczną spośród niedemokratycznych rzeczy świata.

Chesterton widzi w tym splocie procesów niedemokratycznych z ideami demokratycznymi – swoistą dynamikę współczesnej mu Ameryki: „rzeczywistość współczesnego kapitalizmu walczy z tym ideałem [ideałem równości] sprytną mieszaniną gróźb i cacek, która z powodzeniem może osłupić chwiejnego i podatnego na wpływy ducha nowoczesności. Od wyniku tych zmagań zależy, czy ta nowa, wielka cywilizacja będzie dalej istnieć, a nawet – czy ktokolwiek będzie dbał o to, czy istnieje, czy nie”. Z perspektywy niemal sto lat późniejszej wiemy, że szala zmagań przechylona jest dziś mocno na korzyść kapitalizmu i konsumpcji, choć ciągle pojawiają się ogniska sprzeciwu wobec nich, sprzeciwu, który Chesterton uznałby niechybnie za ducha prawdziwej Ameryki. A tej szukać należałoby – przynajmniej w początkach XX wieku, ale być może także współcześnie – w rolniczych osadach amerykańskiego południa, bo tam, „gdzie rolnictwo, tam i trwała tendencja do względnie równej czy po prostu dobrej dystrybucji własności, takiej, jaką widuje się w większości tradycyjnych społeczności wiejskich”. Tamte społeczności wiejskie porównuje Chesterton do wsi europejskiej, dostrzegając wiele podobieństw, jakkolwiek i jedną ważną różnicę – wieś europejska jest depozytariuszem katolicyzmu, jej amerykański odpowiednik pielęgnuje zaś tradycje purytańskie. Nie zmienia to faktu, że dla Chestertona wieś jako taka – ze swą lokalnością, ograniczoną liczbowo wspólnotą, względną równością majątkową członków tej wspólnoty – stanowi podglebie dla pewnego ideału życia, który jest autorowi bliski. Ważną w nim rolę odgrywa obyczaj, kultura karczmy i pubu („Kino szczyci się tym, że zastępuje ludziom gospodę – sądzę wszakże, że to bardzo marne zastępstwo”), wspólnej pracy, ale i wspólnej zabawy, która, jak pisał w kanonicznej książce Homo ludens… Johan Huizinga, staje się początkiem kultury. Nietrudno dostrzec – i wiemy to też z wielu innych tekstów Chestertona – że dużo bliższy ideału wydaje mu się człowiek przednowoczesny, średniowieczny. Z rozmysłem twierdzi więc: „Nieustannie mówi się nam w gazetach, że to, czego potrzebujemy, to silny człowiek, który umie pchnąć świat do przodu. Tymczasem tak naprawdę potrzebujemy silnego człowieka, który umie pchnąć świat do tyłu; i to będzie właśnie prawdziwa próba jego siły”. Dlatego uważa, że największym nieszczęściem, jakie przydarzyło się cywilizacji, był hołubiony przez postępowców wiek „pary i elektryczności”.

Wiek dziewiętnasty stanowił całkowitą odwrotność normalności. Cierpiał z powodu absolutnie nienaturalnego napięcia, wywołanego połączeniem równości politycznej w teorii z niespotykaną nierównością ekonomiczną w praktyce. Kapitalizm nie był „normalką”, tylko „nienormalką”. Własność to rzecz normalna – tym normalniejsza, im bardziej powszechna. Niewolnictwo może być normalne, a nawet naturalne – w tym sensie, w jakim zły nawyk może być druga naturą. Kapitalizm wszakże, nigdy nie był czymś równie ludzkim jak nawyk; moglibyśmy powiedzieć: niczym równie dobrym, jak zły nawyk. Nie był kwestią zwyczaju; bo ludzie się do niego nigdy nie przy-zwyczaili. Nie był nawet nigdy konserwatywny; bo jeszcze przed jego kreacją mądrzy ludzie dostrzegli, że nie da się go konserwować. Od początku był problemem; ci zaś, którzy nie chcą dostrzec kapitalistycznego problemu zasługują najwyżej na bolszewickie rozwiązanie.

Epoka Chestertona dawała jednak nadzieję na przezwyciężenie tego, co przyniósł kapitalizm. Początek XX wieku był wszakże reakcją na wielką industrializację wieku poprzedniego, która pociągnęła za sobą zupełnie nowe problemy społeczne, na czele z nieludzko traktowaną rzeszą pracowników fabrycznych. Oczywiście, pierwsze jaskółki tej reakcji były znacznie wcześniejsze. Żeby nie wspominać już sławnego Manifestu komunistycznego (1848) Marksa i Engelsa, można posłużyć się przykładem – z pewnością bardziej Chestertonowi bliskim – Charlesa Dickensa i przywołać choćby jego Opowieść wigilijną (1843), albo też wspomnieć zaangażowaną społecznie twórczość Johna Ruskina.  W pierwszych latach XX wieku powstaje angielska Partia Pracy. W Anglii lat 20. szeroką popularnością cieszą się idee socjalistyczne. Powstaję krytyczne studia o kapitalizmie, jak Zachłanne społeczeństwo (1920) Richarda Tawneya. W 1924 powołano pierwszy rząd pod przewodnictwem polityka Partii Pracy, Ramseya MacDonalda (ten mniejszościowy rząd utrzymał się przy władzy zaledwie kilka miesięcy, „wsławiając” się między innymi niechlubnymi negocjacjami ze Związkiem Radzieckim, ale MacDonald powrócił na stanowisko premiera po kilku latach). Podobne tendencje polityczne (choć nie w polityce wschodniej) daje się zresztą zaobserwować w Polsce tamtego czasu, wszak niepodległa władza w 1918 roku zaczęła się od lewicowego rządu z premierem w osobie Ignacego Daszyńskiego, a następnie Jędrzeja Moraczewskiego. Manifest pierwszego z tych rządów głosił: „W gruzy walą się rządy kapitalistów, fabrykantów i obszarników, rządy militarnego ucisku i społecznego wyzysku mas pracujących. Wszędzie lud pracujący dochodzi do władzy”. Najsilniejsze były więc ruchy socjalistyczne, ale nie tylko one krytykowały kapitalizm. Chesterton i jego wieloletni przyjaciel Hillarie Belloc (mówiono o nich żartobliwie jako o jednej osobie – „Chesterbelloc”) czynili to z innych pozycji, sytuując siebie pomiędzy kapitalizmem i socjalizmem, proponując inną, trzecią drogą, która zyskała sobie z czasem miano „dystrybucjonizmu”.

Wszelako w początku lat. 20 ostrze krytyki Chestertona zwrócone jest w większym stopniu na kapitalizm. Widział on bowiem, że walka o przyszłą tożsamość rozegra się pomiędzy wsią (z jej tradycyjny sposobem życia) i miastem (z jego industrialną nowoczesnością): „Musimy przyjąć, że kraje rolnicze zgniotą kraje przemysłowe albo vice versa; i że albo jedna albo druga z tych tradycji stanie się dla Europy tradycją jedyną, na zgubę tej drugiej”. I chociaż, antycypując tę walkę, dostrzegał okruchy nadziei dla społeczności tradycyjnych (m. in. obserwując amerykańską prowincję, a nawet stare drewniane domki na przedmieściach Nowego Jorku), wiedział przecież, po której stronie leżą większe szanse na zwycięstwo. Jego przewidywania w tej materii brzmią dzisiaj niepokojąco i proroczo:

Nie zobaczyliśmy bowiem jeszcze końca owego wielkiego eksperymentu, jakim był industrializm; a już pojawiają się znaki, że nie skończy się on dobrze. Może skończyć się bolszewizmem. Bardziej prawdopodobne, że skończy się ustanowieniem państwa niewolniczego. Istotnie, te dwie rzeczy nie są tak różne, jak się wielu wydaje – i z każdym dniem stają się jakby nieco mniej różne. […] Trocki i magnat trustowy dojdą do jakiegoś praktycznego kompromisu, kompromisem tym okaże się właśnie państwo niewolnicze. Będzie to wszakże również najdojrzalszy, i zdecydowanie najbardziej konstruktywny i konkluzywny owoc przemysłowego postępu w dziejach; władzy maszyny i mamony; niekontrolowanego wzrostu populacji współczesnych miast; naukowych wynalazków i naukowo pozyskiwanych zasobów; tego wszystkiego, przed czym runęło w proch rolnicze społeczeństwo Południa.

Czy nie widać w tym opisie zarysów powojennej historii Europy? Chesterton uzupełnia ten obraz rozważaniami o sprawach jeszcze bardziej dziś aktualnych. Spór o internacjonalizm – nietracący widać na sile – rozstrzygał jednoznacznie:

Internacjonalizm to rzecz w każdym wypadku wroga demokracji. Nie twierdzę, że z nią sprzeczna; niemniej, każda kombinacja jednego z drugim z konieczności będzie kompromisem. Jedyny czysto demokratyczny rząd to rząd lokalny, oparty na lokalnej wiedzy. Mieszkańcy jakiegoś miasta mogą nim rządzić, ponieważ je znają; niemniej, mieszkaniec jakiegoś miasta roszczący sobie prawo do rządzenia dziesięcioma miastami, do tego bardzo odległymi i zupełnie obcymi, zawsze będzie figurą wyjątkową.

Demokracja, tak jak ją rozumie Chesterton – a rozumie ją przeciwnie do współczesnej, pustej w gruncie rzeczy, definicji tego pojęcia – ma silny związek z lokalnością, ze wspólnotą. Zbyt daleko idące rozszerzanie tej wspólnoty – gdy de facto przestaje być ona jakąkolwiek wspólnotą – skazuje na porażkę wspólnotowe stanowienie o sobie samych. Nie będzie też demokracji – powiada autor, a powiadając to musi wydać się dzisiejszym demokratyzatorom jakimś zupełnie już egzotycznym i średniowiecznym typem – bez jej chrześcijańskiego zakorzenienia:

Jeśli demokracja pozostanie katolicka i chrześcijańska – pozostanie demokratyczna. Jeśli nie – stanie się szkaradnie i szalenie niedemokratyczna. […] Ludzie będą sobie coraz mocniej i mocniej zadawać sprawę z faktu, że jeśli nic nie ma sensu, to demokracja również nie ma sensu; nic zaś nie ma sensu, jeśli wszechświat nie ma centrum autorytetu i odniesienia – autentycznego autora naszych praw.

Mrzonką jest także próba stworzenia jakiejś ponadnarodowej wspólnoty, modelowych mieszkańców państwa światowego. „Bo kompletną głupotą jest sądzić, że wszystkie narody będą się kochać za to, że są do siebie podobne. Nie stanie się to nigdy, przynajmniej dopóki autentycznie się do siebie nie upodobnią; tylko że wtedy nie będą już narodami. Narody mogą się kochać wyłącznie tak, jak kochają się kobiety i mężczyźni – nie ze względu na podobieństwa, ale różnice”. Ileż doświadczeń – szczególnie tych najbardziej aktualnych – jednoczącej się przez ostatnie dziesięciolecia Europy potwierdza te rozpoznania. Być może trudności we wzajemnym zrozumieniu wynikają też stąd, że dany kraj poznajemy zazwyczaj za pośrednictwem tych jego obywateli, którzy podróżują. Chesterton mówi zaś: „najlepsze sprawy świata nie podróżują […] możemy również spokojnie stwierdzić, że najlepsi ludzie również nie podróżują. Zarówno w Anglii, jak i w Ameryce, ludzie normalni to ludzie narodowi”. Zdaję sobie sprawę, że Polacy nazywający siebie Europejczykami wydają się sobie samym najlepszymi reprezentantami Polski za granicą – lecz przekonany jestem, że spotkanie obcokrajowca z „zasiedziałym” mieszkańcem naszej prowincji dałoby mu dużo lepsze pojęcie o naszym kraju. I dostrzegłby w nim może polską barwność, swoistość, oryginalność – których u kosmopolitów nie doświadczy, bo wszyscy kosmopolici świata są do siebie podobni jako sui generis ludzie bez właściwości.

Mając na uwadze, powtarzające się w książce jak mantrę, umiłowanie lokalności, związanie wspólnoty z konkretnym krajobrazem, swoistość obyczaju i kultury – dziwi decyzja tłumacza, aby przekładać angielskie imiona na polski. Stara to metoda, dość często spotykana przed wojną, ale chyba niezbyt fortunna, za czym może przemawiać też fakt, że się nie przyjęła – a na pewno idąca wbrew duchowi Chestertona. Dotyczy to zwłaszcza osób jakoś tam obecnych w swoich obcobrzmiących imionach w polskiej kulturze – gdy na przykład natknąłem się na Mateusza Arnolda, nie wiedziałem z początku, o kogo chodzi.

Czytając Co widziałem w Ameryce warto zwrócić też uwagę na te obserwacje Chestertona, które czyni on w odniesieniu do zjawisk rodzących się dopiero w jego epoce, a dziś – w naszej epoce – będących w pełnym rozkwicie. Tak ma się sprawa na przykład z feminizmem. Trzeba naprawdę dużej przenikliwości, żeby w jego początkach – dość przecież niewinnych i zasadniczo słusznych w swoich postulatach – dopatrzeć się zagrożeń, które dziś dopiero widać wyraźnie.

amerykańska feministka to zupełnie inny człowiek, niż amerykańska femina. Można powiedzieć, że przytłaczająca większość amerykańskich dziewcząt śmieje się z amerykańskich kobiet-polityków przynajmniej w takim stopniu, w jakim przytłaczająca większość Amerykanów nienawidzi tutejszych mężczyzn-polityków. Lecz choć agresywne feministki to zdecydowana mniejszość, to działają one dokładnie w atmosferze, którą starałem się wyżej przeanalizować; w atmosferze swego rodzaju nabożeństwa do mniejszości. I to właśnie ów przesąd bezwzględnej powagi stanowi główny wyjątek społeczny i najpoważniejszą przeszkodę dla niemalże konwencjonalnej presji opinii publicznej. […] Na reformatorkę społeczną, z pełną powagą wygłaszającą najdziwniejsze spostrzeżenia na temat ogólnej szkodliwości piwa czy guzików, patrzy się tutaj tak, jakby była odziana w światło, niczym prorokini. Być może to rzecz podobna do owej świętej aureoli, którą Wschód widzi nad głową idioty. […] I tak, trzeba być istotnie kompletnie ślepym, by nie widzieć, że dzisiaj naprawdę grozi nam niebezpieczeństwo wynajdywania różnorakich naukowych lub pseudonaukowych usprawiedliwień dla najpodlejszych nawet sztuczek szaleństwa władzy i ingerencji w życie prywatne.

Jeszcze bardziej prorocze wydają się takie oto spostrzeżenia, zwłaszcza gdy czyta się je w momencie, gdy na naszych oczach rozgrywa się prekursorska w swojej barbarzyńskości (a w istocie bardzo smutna) akcja pod kryptonimem metoo (dla niewtajemniczonych: jest to akcja , podczas której miliony kobiet ogłosiły publicznie, że były w przeszłości molestowane przez mężczyzn) „Kobiety zazwyczaj nie traktują mężczyzn jak obywateli, ale jak dzieci. Kobieta może, jeśli ma humanitarne usposobienie, kochać całą ludzkość; na pewno jej jednak nie szanuje. I tym mniej jej głosy wyborcze”.

Jakąś naiwnością Chestertona – ale i jego dobroduszną wielkością – jest fakt, że szuka on w Ameryce lekarstwa na te zagrożenia. Skutkiem tego prezentowani przezeń Amerykanie jawią się nam znacznie lepiej niż – jak sądzę – na to zasłużyli. I tak na przykład z niepunktualności tamtejszych obywateli autor wyciąga wniosek, że „Amerykanin nie jest punktualny – bo nie jest pedantyczny. To człowiek impulsywny – i zdarzają się mu impulsy przynaglające zarówno do wyjścia, jak i do pozostania na miejscu. Bo, tak poza tym, punktualność należy do tego samego porządku, co interpunkcja; w telegramach zaś, nie ma interpunkcji”. Rzecz tę można by ocenić równie dobrze w sposób całkowicie przeciwny, kiedy się weźmie pod uwagę, jak to Ameryka – wraz z amerykanizacją całego świata – nauczyła nas pospieszności, bylejakości, chałturnictwa.

Odrobiny tego braku dokładności nie udało się ustrzec także wydawcom tłumaczenia Co widziałem w Ameryce?, w którym trafiają się co jakiś czas literówki, powtórzenia wyrazów lub ich brak. Ale jest to nie tyle uwaga pod adresem wydawców – którym należą się ukłony za przyswojenie polskiemu czytelnikowi kolejnej książki Chestertona – co ogólna refleksja na temat publikowania w zbyt pośpiesznej, internetowej formule, do której być może zbytnio się przywiązaliśmy.

W nieco idealizujący sposób zapatruje się Chesterton także na biznesową determinantę amerykańskiego życia:

dla wielu Amerykanów biznes to całe życie. To również, jak już wspomniałem, cały romantyzm ich życia. Będziemy takiego ducha albo podziwiać, albo nim pogardzać – w zależności, czy cieszy nas widok handlu podobnie nasyconego poezją, czy też smuci widok poezji w takich ilościach marnowanej w handlu. A jednak, duch ten czyni bardzo wielu ludzi bardzo szczęśliwymi – jak każde inne hobby; i, kusi człowieka, by dodać – podnieca ich wyobraźnię, jak każda inna iluzja.

Porównanie biznesu do poezji to jest już – nawet jak na standardy Chestertonowskie – gruba przesada. Faktem jest jednak i to, że bardzo blisko tych spraw, biznesu i poezji, może pomiędzy nimi leżą rzeczy tak wzniosłe, metafizyczne – jak godność pracy. „To rzeczywiście wielkie osiągnięcie cywilizacji amerykańskiej, że w tym kraju mówić o godności pracy to nie tylko czcza gadanina. Istnieje tu nawet coś, co można by nazwać wręcz świętością pracy”. Jednocześnie świętość owa bywa w praktyce kapitalistycznej co chwila poniewierana: „Pracodawcy chcą, by robotnicy uprawiali sport – bo to pozwoli im więcej pracować. Ba, pragną nawet, by ich robotnicy mieli więcej czasu wolnego; jako iż inteligentni kapitaliści zdają sobie sprawę, że to również pozwoli ich robotnikom więcej pracować”. Czy pracodawcy tamtego czasu dostrzegali świętość pracy swoich podwładnych? Czy ich dzisiejsi odpowiednicy nie traktują pracowników jeszcze bardziej instrumentalnie, choć w sposób subtelny i wyrafinowany, pozwalając „by robotnicy uprawiali sport”?

Industrializacja, masowość produkcji daje też początek umasowieniu, a więc ujednoliceniu sposobów życia:

Indywidualizm to śmierć indywidualności. Tak to właśnie wygląda, choćby tylko dlatego, że jest „izmem”. Wielka rzesza Amerykanów staje się w swoim kulcie osobowości kompletnie bezosobowa. Choć ich naturalne „ja” mogą się różnić, ich „ja” idealne są właściwie identyczne. Każdy może zobaczyć, o co mi chodzi, jeśli tylko rzuci okiem na owe świecące siłą i samoświadomością fotografie biznesmenów, które można napotkać w dowolnym amerykańskim magazynie. Każdy z nich zapewne uważa się za kogoś tak samotnego, jak Napoleon na Wyspie św. Heleny; skutek jest jednak taki, że na Wyspie św. Heleny zamieszkuje po prostu cała armia Napoleonów.

Zdaje się, że dziś niepokojące podobieństwa można zauważyć nie tylko oglądając fotografie biznesmenów. Bo z całego świata zrobiliśmy sobie wyspę św. Heleny. Zaimportowawszy z Ameryki już chyba wszystko, co tylko było do zaimportowania, możemy przeczytać sobie post factum (żeby nie powiedzieć post mortem) taką oto formułkę:

Od Ameryki możemy nauczyć się naprawdę bardzo wiele; póki co jednak, słuchamy tylko tych Amerykanów, którzy sami się tego nie nauczyli. Tak też, na przykład, importujemy nie małą farmę, ale wielki sklep. Innymi słowy, nie słyszymy nic zgoła o demokracji Środkowego Zachodu, ale wszystko, co tylko możliwe, o plutokracji pośrednika, persony tak niepopularnej na Środkowym Zachodzie jak młynarz w wiekach średnich.