Notatnik łódzki

Łódzki Teatr Logos wystawia Krzesła Eugene Ionesco. Nie widziałem, bo mało co teraz z takich rzeczy widuję, ale K. widziała i mi opowiedziała. A że K. bardzo dobrze opowiada książki, filmy, spektakle, to czuję się trochę tak, jakbym siedział wśród publiczności. Fabuły opowiadać nie będę, bo powszechnie znana, a kto nie zna, wie gdzie znaleźć, bo to przecież klasyka i warto. Zresztą dla teatru absurdu fabuła może nie najważniejsza. Wystarczy powiedzieć, że są typy ludzkie, raczej przerysowane, raczej umniejszone, takie z których można się trochę pośmiać, nad którymi można trochę popłakać. Rozmawiając o nich z K. doszliśmy do wniosku, tyleż efektownego, co uproszczonego, chyba jednak wartego odnotowania. A brzmi on tak: o ile teatr antyczny, i wszystkie późniejsze, które były jego kontynuacją dążyły do wywołania w odbiorcy litości i trwogi, z których miało rodzić się katharsis, o tyle ten współczesny (chyba już od powojnia) zostawił sobie z tej triady tylko litość i trwogę. Potęguje je nieustannie – mam tu na myśli wszystkie teatry brutalistyczne etc. – celując w coraz mocniejszych poruszeniach, bo niczym poza nimi już nie dysponuje. A może – jak na zdolności dzisiejszej sztuki do wywoływania emocji – to i tak dużo? Tylko czy samo poruszenie, bez moralnego uzasadnienia, nie jest raczej przewiną niż zasługą? Aha, gdyby ktoś nie wiedział – Teatr Logos to teatr chrześcijański, działający przy Kościele Środowisk Twórczych.

*

Dawno już temu mówiliśmy z Marcinem, że nauczyciele powinni dobrze zarabiać. Zarabiać godnie – tak się teraz mówi. Co znaczy godnie? Marai pisał, że mężczyzna musi zarabiać – w przeliczeniu na nasze czasy i naszą walutę – około 8 tysięcy na miesiąc, żeby móc prowadzić w miarę przyzwoite życie. Czyli, żeby na łaźnię było, i na cygaro, i na garnitur u dobrego krawca. Nauczyciel cygar może nie pali – ale te godne 8 tysięcy też by mu się chyba należało. Bo książkę czasem kupi, do opery się wybierze, a i jakiegoś dobrego Chianti od czasu do czasu też by się mógł napić z pożytkiem dla własnych nerwów, a więc i dla uczniów. Podtrzymuję zatem to moje zdanie sprzed wielu lat. Ale. I tu zaczyna się problem. Bo przecież nadarza się okazja – nauczyciele żądają podwyżki. I słusznie – zawoła ktoś. I że się należy. Ja też powiedziałbym, że się należy. Lecz jak widzę te strajki polegające na siedzeniu i gadaniu, strajki odpowiednie może dla fabrycznych robotników, którzy nie mają innej obrony niż odejść od maszyn, kiedy widzę te ciotki i wujków z ZNP – to mi się zmienia pogląd. I nabieram wątpliwości, czy to aby na tę operę i na te książki. Na Chianti może i tak, ale samo Chianti bez opery i książek – to słaba nuta, jak to mawiał kiedyś mój przyjaciel. O gdyby tak nauczyciele, w ramach strajku, wystawili jakiś happening, coś, powiedzmy, w duchu Gogola, jakiegoś Rewizora albo chociaż Płaszcz, albo by Gombrowicza odświeżyli, niechby nawet i Mrożka (choć to nie ta liga) – wtedy, to co innego. Wtedy to nawet dwukrotność Maraiowskiego pensum bym im zaordynował. Tylko jak tego wymagać, skoro nie było ani na książki, ani na operę…

*

Myślę sobie często, że jednym z elementów współczesności jest obiecywanie czegoś więcej, niż możemy dać. Czy nie na tym bazuje nieodzowna na tzw. rynku pracy sztuka autoprezentacji, tworzenie wspaniałych CV, opowiadanie o swoich zaletach? Czy nie tym żywi się reklama obiecująca lepsze życie, które niechybnie stanie się naszym udziałem, jeśli tylko użyjemy lepszego proszku do prania? Czy nie tak działa kultura masowa mamiąca swoich odbiorców taką dynamiką, nadmiarem, efektami – by nie przyszło im do głowy szukać czasem jakiejś treści? Jedną z nielicznych rzeczywistości – pomyślałem jednego razu u jezuitów – które dają więcej, niż możemy się spodziewać, są różnego rodzaju wspólnoty kościelne, rekolekcje, spotkania duchowe. Reklamowane w tak nieatrakcyjny sposób, gdzieś pod koniec parafialnych ogłoszeń, gdy już wszyscy ziewają, na samym dole gabloty w kruchcie, do której nikt nie zagląda – niejednokrotnie ustawiają ludziom życie od nowa, a w najgorszym razie – dają kilka godzin wytchnienia i intelektualno-duchowej wieczerzy.

*

Chyba nie przebrzmiała jeszcze do końca moja euforia dotycząca wspomnianych wspólnot, gdy pojawił się film o pedofilii w kościele i cała dyskusja, którą ów film rozpoczął. Ot i masz – pomyślałem znowu – swoją rzeczywistość, która więcej daje niż obiecuje. Oczywiście, można pożartować. Tylko, że sprawa jest trochę za poważna. I smutna. I przygnębiająca. I wprowadzającą w rozpacz. Jacyś hochsztaplerzy od PR-u powiadają, że kościół będzie próbował tę całą sytuację przemilczeć, przeczekać, trochę rozmydlić, trochę ukryć. Może i będzie. Ale to są dylematy bezbożnych politykierów kościoła. Bo rzecz nie da się ukryć. Ani rozmydlić, ani nawet przeczekać. Stało się ogromne, ogromne zło – to trzeba wprost powiedzieć. Zło przeciwko bezbronnemu człowiekowi, zło przeciwko Bogu, z niepomijalnym świętokradczym wątkiem, dla którego zaprawdę trudno znaleźć odpowiedni dantejski krąg, dla którego ów ewangeliczny kamień młyński wcale nie wydaje się za surowy. To jest zło, za które przyjdzie teraz zapłacić. I nie chodzi mi tu o większość kościelnej góry, bo to „sami niewierzący”, jak powiedział jeden jezuita po wyjściu ze spotkania episkopatu Polski. Chodzi o zwykłych ludzi kościoła, którzy w jednej chwili stracili wiarę w coś, co wydawało się im punktem odniesienia. Takim zwykłym ludziom pozostają dwie drogi. Albo odejść i próbować na własną rękę ocalić resztki szlachetności – co, znając ludzką zdolność do ocalania szlachetności, wydaje się co najmniej karkołomne. Albo zostać i próbować kościół odbudować, lecz z tą świadomością, że z tego, co było, niewiele się już ostanie.