Ameryka, dżentelmeni i literatura

Amerykańska szkoła psychologii rozgościła się w Polsce na dobre. Nikogo nie dziwi już ogrom poradników o tajemniczych tytułach, jak Zmień myślenie, a zmienisz swoje życie, Sztuka bogacenia się, Potęga pewności siebie czy Bycie miłym to przekleństwo. Być może są w tych publikacjach rzeczy ciekawe i wartościowe, lecz jeśli tak, to giną one w morzu banalnych, okraszonych niezbyt ambitnymi metaforami i nadmiarem wykrzykników, treści, których sens trudno odgadnąć. Dla przykładu – taki oto fragment:

To potężny zamek. Gdy jest zamknięty, trzyma ludzi w mentalnym więzieniu — ciemnej klitce, w której nie ma miejsca na szacunek; zamkniętej, ciasnej celi, która zabija wszelkie marzenia i deprymuje mądrych, kochających i ambitnych ludzi. Widzisz ją? Myślę, że tak! Ten zamek znajduje się w ludzkim umyśle; to paradygmat. Książka, którą trzymasz w ręce, pokaże Ci, jak go otworzyć… jak wydostać się na wolność. Klucz do sekretu. […] Znajdziesz tu odpowiedzi na nurtujące Cię pytania, takie jak: dlaczego nie dostajesz od życia tego, co Twoim zdaniem Ci się należy? Ta książka zawiera poważne, wypróbowane, praktyczne strategie, które pomogą Ci otworzyć ten potężny zamek na zawsze. Jeżeli szukasz książki, która powie Ci, jak zwiększyć swoją świadomość i jak realizować własne marzenia, koniecznie zaprzyjaźnij się z tą, którą w tej chwili trzymasz w ręce. Pochłoń ją! A przede wszystkim użyj jej do tego, żeby otworzyć w swoim umyśle miejsca, które na razie są zablokowane.

Dużą popularnością cieszą się też wszelkiego rodzaju szkolenia doradców osobistych, trenerów biznesowych i – słowo-klucz do tego świata – najrozmaitszych coachów. Jeśli ktoś z szanownych czytelników nie wie jeszcze, na co mu taki doradca, spieszę wyjaśnić, że pozwala on „zwiększyć pewność siebie; odkryć swoje talenty, mocne strony oraz uwolnić swój potencjał; zwiększyć swoje kompetencje przywódcze i managerskie; odkryć swoje wartości, życiowe priorytety i wytyczyć życiowe cele; zmaksymalizować swoja samodyscyplinę i lepiej zarządzać swoją energia w czasie; odnaleźć swoją motywację.” Spotyka się czasem ludzi, którzy odbyli takie szkolenia. Mówią oni dziwnym dialektem, patrzą z niezdrową emocją w oczach; rzekłbyś, że to członkowie jakiejś sekty albo amatorzy środków odurzających. Trudno też wyzbyć się wrażenia, że ten sposób „odkrywania swoich wartości” jest nie neutralną metodą psychologiczną, lecz pewną namiastką życia religijnego.

Są to więc sprawy trochę dziwne, nieco straszne i jednocześnie śmieszne – ale chyba nie ma się co dziwić, że tyle ich wokół i w takiej właśnie postaci. Wszystkie wszak dotyczą w mniejszym lub większym stopniu życia zawodowego, a życie zawodowe rządzi się u nas od kilku dekad prawami amerykańskiego kapitalizmu. Trudno więc, aby pochodne tegoż kapitalizmu (i może szerzej, ideologii, jaka za nim stoi) takie, jak coaching czy poradniki biznesowe – nie miały zdobywać nowych wyznawców. Znacznie bardziej zaskakujący jest fakt, że owo podejście i sposób działania – wkracza na obszary, zdawałoby się, im obce. Takie, jak na przykład literatura.

***

Kilkanaście prywatnych szkół dla potencjalnych pisarzy, setki warsztatów stacjonarnych i internetowych, zajęcia z kreatywnego pisania na uniwersytetach. Mówi się powszechnie o spadku czytelnictwa, ale grono piszących najwyraźniej rośnie. Jedna z popularnych polskich szkół – z kadrą nauczycielską złożoną z kilkunastu pisarzy, reportażystów, dziennikarzy – przedstawia się w następujący sposób: „Niezależnie od tego, czy po raz pierwszy sięgasz po pióro, czy Twoja szuflada pełna jest prób literackich, czy pisałeś wcześniej teksty użytkowe lub dziennikarskie, odkryjesz nową stronę pracy ze (i nad) słowami. Po części, również nową stronę siebie”. Adepci kursów mają do wyboru całą paletę możliwości: od podstaw warsztatu pisarza, przez naukę reportażu, literatury dziecięcej i kryminalnej, po pisanie powieści. Są zajęcia dla młodzieży, dla dorosłych, nawet dla seniorów. Kursy odbywają się zazwyczaj raz w tygodniu, trwają 3-4 godziny, przez kilka tygodni, czasem miesięcy. Cena uzależniona od rodzaju kursu i nazwiska prowadzącego.

Czy to działa? Zapewne. Podobno niektórzy kursanci mają za sobą udział w co najmniej kilku warsztatach. Wielu z nich utrzymuje, że sporo się nauczyli. Jeden z takich wielokrotnych uczestników pisarskich warsztatów, Bartosz Szczygielski – dziś autor kilku powieści kryminalnych – mówił kilka lat temu w audycji radiowej: „każdy kurs, na którym byłem, na pewno wniósł do mojego pisania coś nowego”. Anna Płowiec, która nie dała się jeszcze poznać jako autorka, pisze: „wreszcie dostałam to, czego potrzebowałam do pisania książki, konkretne, rzetelne instrukcje i porady oraz metodologię postępowania”. Szkoły chętnie chwalą się okładkami książek swoich kursantów, dominuje wśród nich literatura sensacyjna i kryminalna, sporo jest rzeczy o miłości, do tego nieliczne reportaże czy książki dla dzieci. Widać, że „wydanie powieści”, wbrew temu, co mówi Bartosz Szczygielski („Nie idziemy na taki kurs, żeby być sławnym”) – jest jednak tym magicznym celem, do którego liczni uczestnicy warsztatów jawnie lub po cichu dążą.

***

Co na to pisarze? Ci trochę bardziej znaczący (przynajmniej dotychczas) od po-kursowych debiutantów. Paweł Huelle powiada: „Literatura jest taką sztuką, której nie da się nauczyć. Literatura nie nadaje się do tego typu eksperymentów. Żyjemy w epoce demokracji powszechnej, w związku z czym wszyscy chcą wszystkiego się nauczyć, wszyscy mówią, że wszystko potrafią, ale to jest nieprawda. […] Oczywiście te workshopy są bardzo popularne, ale w dziedzinie literatury nie są one w stanie nikogo nauczyć pisania – to jest zawracanie głowy”. Ale Paweł Huelle bywa wymagający, studiuje grekę i nie poważa nikogo poniżej Herberta. Z drugiej strony trudno nie przyznać mu racji, że chyba nie sposób nauczyć pisania dobrej, oryginalnej literatury. Tylko czy w tych kursach faktycznie o to chodzi?

Na polonistyce mieliśmy zajęcia z praktycznej stylistyki. Uczono nas tam, jak pisać poprawnie pisma urzędowe, oficjalne dokumenty, listy; jaki styl, gdzie uchodzi, a jakiego używać nie należy. Były to rzeczy dość pomocne. Podobnie, jak ćwiczenia z pisania reportaży, felietonów czy notki prasowej. Chociaż tu widać już było warstwę warsztatową i warstwę indywidualnych umiejętności. Kto nie wykraczał poza tę pierwszą mógł w najlepszym razie wiernie odtwarzać styl, powiedzmy, Kapuścińskiego, Wańkowicza albo Putramenta, lecz nie stworzyć styl własny. Wydaje mi się, że podobnie może być z warsztatami pisarskimi – trudno wynieść z nich coś ponad znajomość stylu nauczyciela czy tych pisarzy, których nauczyciel za wzór podaje. Podobnie można podpatrzeć składnię Sienkiewicza albo sposób budowania postaci przez Prusa – i później wykorzystać te chwyty w swoim pisarstwie. Lecz czy literatura polega na tym, żeby tworzyć klony istniejących już twórców i ich dzieł, choćby to miała być druga Rodzina Połanieckich czy kolejna Lalka?

Bywają także rady, zdawałoby się, bardziej uniwersalne. Pisarz amerykański (a jakże!), George Saunders napisał esej o pisaniu, opublikowano go w którymś numerze „Książek. Magazynu do czytania” pod wiele obiecującym tytułem Co tak naprawdę robi pisarz, kiedy pisze. Czytamy tam:

Moja metoda: wyobrażam sobie, że w głowie, tuż pod czołem, mam zamontowany kompas, który wskazuje po jednej stronie literę P („pozytywnie”), pod drugiej N („negatywnie”). Próbuję przeczytać to, co napisałem bez aktorskiej intonacji, tak jakbym był czytelnikiem stykającym się z zapisanymi zdaniami po raz pierwszy […] Sprawdzam, co wskazuje igła kompasu. Przyjmuję odczyt bez jojczenia. Następnie poprawiam zdanie tak, by igła przesunęła się w stronę P.

Najczęściej, jak pokazują przykłady przytoczone przez pisarza, dochodzi w ten sposób do skrótów. Zdania typu „Jane weszła do pokoju i od razu usiadła na niebieskiej sofie” przerabia Saunders na „Jane”. Metoda daje więc przede wszystkim purystyczną jakość każdego zdania. „Dzięki temu żmudnego procesowi – mówi dalej Saunders – opowieść jest lepsza niż ja sam w prawdziwym życiu. Zabawniejsza, milsza, mniej zakłamana, bardziej empatyczna, mądrzejsza i bardziej zajmująca”. Szlachetne to z pewnością dążenie, aby w twórczości być mądrzejszym niż w życiu. Mam jednak obawę, czy takie zabiegi są możliwe, gdy chce się zawrzeć w utworze jakieś bardzo konkretne miejsca, przedmioty, ludzi; gdy, wracając do przykładu Saundersa, ta „niebieska sofa” ma znaczenie, a nie jest tylko zbędnym dodatkiem świata wyobrażonego. Nie mówiąc już o jakiejś linii intelektualnej, duchowej, moralnej – którą chce się przez utwór poprowadzić. Jak to zrobić, mając za jedyny miernik estetyczną ocenę pojedynczego zdania? Chyba że współczesna literatura – co dość prawdopodobne – nie chce już zawracać sobie głowy takimi elementami dzieła, jak jego zawartość moralna, zadowalając się kryteriami bardziej wdzięcznymi, jak, powiedzmy, czytelnicza przyjemność.

Zresztą ta czujność wobec swojego pisarstwa w zestawieniu z sobą samym – jest jakoś charakterystyczna dla psychoanalitycznego pojmowania literatury. „Jestem mądrzejszy w mojej literaturze, niż w życiu”. Ale w zasadzie, jakie to ma dla czytelnika znaczenie? Ma znaczenie, owszem, ale dla piszącego (zwłaszcza takiego, który bardzo siebie w tej czynności pisania celebruje). I tu dostrzec można kolejną płaszczyznę działalności kursów i warsztatów pisarskich. Literatura jako terapia. Pisanie jako wyrzucanie z siebie traum, kompleksów, cierpienia. „Z tego kursu pisania – mówiła we wspomnianej już audycji poświęconej szkołom pisania Dorota Gacek – robi nam się kurs psychologiczny czy psychoterapeutyczny”. To chyba często spotykany typ kursanta. Ludzie, którzy wypalili się zawodowo lub osoby po tak zwanych przejściach. Dobrze, gdy pisanie staje się dla nich jakimś azylum albo chociaż środkiem terapeutycznym. Chociaż, kiedy mowa o psychoanalitycznych terapiach, warto zawsze mieć w pamięci słowa Zbigniewa Herberta z pewnego telewizyjnego z nim wywiadu: „Można pójść do psychoanalityka na przykład, i doktor powie: no teraz niech pan już o tym nie mówi, niech pan uprawia sporty. Ale ja jestem przeciwko psychoanalizie. Trzeba mieć swoje tajemnice, swoje jakieś obsesje, tematy, do których się wraca, i które stara się przezwyciężyć w sobie”.

O ile jednak kuracja przez pisanie nie jest może rzeczą najgłupszą, ani też najbardziej naiwną z psychoanalitycznych pomysłów – o tyle dziwne wydaje mi się publikowanie produktów ubocznych takiej terapii, czyli napisanych utworów. Nie wiem wręcz, czy pisarz ma prawo obciążać czytelników ciężarem swoich traum (jeśli inne wartości im nie towarzyszą), choć trochę dziwnie mi takie postulaty wypowiadać w czasach, gdy ujawniane prywatności, czasem nawet ekshibicjonizm, wszelkie coming-outy – są na porządku dziennym, i w życiu, i w literaturze.

***

Prowadzący kursy pisania wiele mówią także o wskazówkach dotyczących całego otoczenia procesu tworzenia. O tym, jak zabrać się do pracy, jak robić notatki, jak pozbyć się blokady twórczej. „Pisanie to samodyscyplina – konkluduje w rozmowie radiowej Żaneta Nalewajk – wyrabianie nawyku systematycznej pracy”. Justyna Bargielska podpowiada, żeby utrzymywać dobrą formę fizyczną, nie pić alkoholu, bo to nie pozwala na przezwyciężenie pisarskiej niemocy. Kilku rozmówców wspomnianej już audycji radiowej nawiązuje do legendarnych słów Tomasza Manna o dniówce, ośmiu godzinach, które trzeba odsiedzieć w gabinecie. Rady z pewnością mądre, logiczne. Tylko, znowu, czy zwykła logika codziennego życia, która w wielu sprawach bywa bardzo przydatna, da się zastosować do procesu twórczego z jego jednostkowością i tajemniczością. Co by powiedzieli mądrzy nauczyciele warsztatów Adamowi Mickiewiczowi, gdyby spotkali go włóczącego się po Dreźnie, z bladą twarzą, czerwonymi oczami i rozwichrzoną fryzurą szaleńca – po dwóch tygodniach bezustannego pisania Dziadów. „Mędrca szkiełko i oko”. Podzielam więc wątpliwości Pawła Huellego, że trudno zdemokratyzować takie rzeczy, jak proces twórczy.

***

W znacznie mniejszym stopniu zajmują się pisarskie warsztaty źródłami twórczości. Wspomina się czasami o talencie, ale bez przyznawania mu szczególnej roli. Można odnieść wrażenie, że ta sfera, niebagatelna przecież, nie musi być dla pisarza ważna. Że dużo więcej znaczy skrupulatność, sumienność, mozolna praca. I znowu – jest w tym oczywiście wiele racji, jednak ujednolicanie, produkowanie gotowych recept daje koniec końców nieprawdziwy obraz.

W roku 1950, goszcząc na odczycie w Lidzbarku Warmińskim, Maria Dąbrowska usłyszała od jednego z młodych słuchaczy: „Czy aby napisać utwór potrzebne jest natchnienie?”. Pytający dodał przy tym: „nas uczą, że nie ma natchnienia. Że potrzebna jest tylko praca”. Dąbrowska wybrnęła z tego jakoś w ten sposób, że wskazała niezbędność natchnienia, zapału w każdego rodzaju zajęciach, jakim się oddajemy. Później, w rozmowie z organizatorami odczytu (bo była to ogólnopolska kampania Czytelnika, obwożenie pisarzy po kraju) powiedziano jej: „Mamy polecenie zwalczać metafizyczną koncepcję natchnienia. A że innej nie mają, więc i słowo się tępi”. „Jakże – spytała Dąbrowska – wyrzucić słowo natchnienie z języka? Przy iluż okazjach się go używa!”.

To eliminowanie słowa natchnienie jest oczywiście wyrazem skrajnej postaci racjonalnej koncepcji twórczości. A jednak dziś bliżej nam do niej, niż do romantycznych kategorii. Czemu tak się dzieje? W jakimś stopniu jest to zapewne reakcja na popularny w ostatnich dekadach PRL-u kult poezji wysokiej, wieszczej (Herbert, Miłosz). Po nich nastąpił zwrot ku prywatności (Podsiadło, Świetlicki), który objawił się także odejściem od zagadnień społecznych czy politycznych, od wielkich zadań literatury. I chociaż owe duże tematy powróciły (kilka, kilkanaście lat temu), to nie powróciła wraz z nimi romantyczna koncepcja twórcy. Zatrzymaliśmy się raczej, jak w wielu innych dziedzinach, na pisarzu-ekspercie, na pisarzu-solidnym znawcy swego warsztatu, może z domieszką pisarza-celebryty, ale na pewno bez krzty pisarza-autorytetu intelektualnego czy moralnego.

***

Zdaję sobie sprawę, że „autorytet” to mocne słowo, wielokrotnie nadużywane i zawłaszczane. Ale nie sposób oprzeć się wrażeniu, że popularność warsztatów pisarskich jest próbą zapełnienia luki po zniknięciu autorytetów. Zresztą nie dotyczy to tylko literatury. Podobnie jest z uniwersytetami, gdzie miejsce przewodników i mistrzów zajęli „etatowi” wykładowcy. Podobnie jest w miejscach pracy, gdzie współpracownicy, przełożeni – są chyba ostatnimi osobami, po których spodziewalibyśmy się pomocy albo chociaż zwykłej ludzkiej rady. Wyobraźmy sobie, że dziś w jakiejś gazecie dochodzi do takiego spotkania młodego dziennikarza i znanego redaktora:

Więc ostrożnie otworzyłem drzwi dużego gabinetu. Dziś mi się majaczy, że Kuryluk siedział za biurkiem między dwoma oknami, ogarniającymi go od tyłu ukośnym światłem. „Przed wojną, wiosną 1939, wydrukował Pan w „Sygnałach” mój artykuł…” – mamrotałem przejęty w najwyższym stopniu. Miałem pełną świadomość pierwszego kroku już naprawdę w moje prawdziwe życie.

Warto dodać, że scenka ta nie rozgrywa się już w czasach międzywojnia, w epoce „Wiadomości Literackich” Mieczysława Grydzewskiego, ani w dekadzie, gdy kierownikiem literackim w wydawnictwie Gebethnera i Wolffa był wybitny poeta Aleksander Wat. Są to późne lata 40., a rzecz dzieje się w reżimowym (choć jeszcze ze znaczną autonomią) tygodniku „Odrodzenie”. Jak widać pojęcie autorytetu przetrwało dłużej, niż znaczna część polskich elit intelektualnych. I, co zadziwiające, przetrwało przez prawie cały okres Polski Ludowej. Jeszcze w latach 70. – jak wspominał jeden z czytelników „Sumy” – wysyłało się wiersze do oceny Iwaszkiewiczowi i z drżeniem czekało się na jego uwagi. „Wierszy nie wydrukował – pisał ów czytelnik – ale wiele zrozumiałem”. Jarosław Iwaszkiewicz to zresztą, jeśli chodzi o skalę autorytetu literackiego i redaktorskiego, postać szczególna. Wystarczy przypomnieć jego przedwojenną korespondencję z Czesławem Miłoszem czy Pawłem Hertzem, kierunkującą twórczość młodych poetów. Albo Stawisko w okresie drugiej wojny, dające schronienie setkom twórców. Albo, w końcu, kilkudziesięcioletnie redaktorowanie „Twórczości” i innym pismom powojennym, „odkrycie” Edwarda Stachury czy Andrzeja Bursy, udział w większości spraw literackich, które się od 1945 do 1980 roku działy. Aż strach pomyśleć, czym byłaby polska literatura u progu niepodległości w 1989 roku, gdyby nie Iwaszkiewicz i jego autorytet.

Lecz na początku tej niepodległości porzuciliśmy instytucję autorytetu, a może raczej sama zanikła, stopniowo odchodząc na drugi plan. Odeszli starsi, którzy zajmowali owe pozycje. Młodsi, poddani prawom komercyjnej nauki i sztuki, mieli przede wszystkim zarabiać pieniądze. Pozostały jakieś enklawy, niewielkie środowiska mające swoich mistrzów (też już raczej odchodzących w cień, jak Marcin Król, Maria Janion, Ryszard Przybylski czy Jarosław Marek Rymkiewicz), bez znaczącego wpływu na rzeczywistość. A ludzie czujący w sobie twórczego ducha pozostawieni zostali sami sobie, bez przewodników, bez wzorców, albo raczej w postmodernistycznych chaosie przewodników i wzorców. Trudno się zatem dziwić, że szukają wskazówek i pomocy na kursach pisania, gdy skądinąd nie mogą na nie liczyć.

***

Być może zatem kursy pisania są jakimś preludium do powrotu autorytetów. Nie należy bowiem zapominać o tych warsztatach pisarskich, które dla świata literackiego zrobiły dużo dobrego. Chyba najważniejszy z nich, jak dotąd niedościgniony, pozostaje kurs creative writing stworzony na początku lat 70. na University of East Anglia. Jednym z jego czołowych wykładowców był W. G. Sebald, być może najważniejszym pisarz niemiecki drugiej połowy XX wieku. A wśród jego absolwentów znaleźli się m. in. Ian McEwan, Tracy Chevalier czy zeszłoroczny noblista Kazuo Ishiguro.

Gdy patrzy się na polskie szkoły pisania, widać i w nich wiele rzeczy obiecujących, jak na przykład coraz szersze grono dobrych pisarzy-nauczycieli (choć jednocześnie nie sposób nie odnotować, że jak do tej pory dominują w nim twórcy literatury gatunkowej, a brakuje pisarzy największej próby) lub wiedzę o języku i stylach polszczyzny, którą owi nauczyciele potrafią przekazać. Czy zatem przyniosą nam one powrót literackich autorytetów? Czy przyczynią się do reaktywowania krytyki literackiej z prawdziwego zdarzenia, do przywrócenia poważnych redaktorów w wydawnictwach i pismach?

Aby tak się stało, potrzeba, jak się zdaje, by warsztaty dla pisarzy stały się czymś więcej (a może jednocześnie czymś mniej), niż są obecnie. To mniej dotyczy przede wszystkim liczby kursantów i komercyjnego wymiaru kursów – wiadomo, że komercyjna logika dążyć będzie do pozyskania jak najszerszych rzesz amatorów pisarstwa, podczas gdy logika artystyczna wymaga raczej pewnej elitarności. Więcej powinno być natomiast relacji między nauczycielem i uczniem, i tu także najcenniejsza byłaby ta bezinteresowna przyjaźń literacka, ta satysfakcja w li tylko pobieraniu nauk z jednej strony i przekazywaniu swojej wiedzy z drugiej. Więcej, jak sądzę, powinno być także czytania, a mniej pisania – studiowanie dawnych mistrzów i „wielkich ksiąg” nie jest z pewnością ideą wyczerpaną i wiele dobrego może z niej jeszcze wyniknąć. Zdaje się, że można by przy tym zwrócić większą uwagę na język, na toposy literackie, na symbole czy historię idei – aby uciec od zbytniego, a tak dzisiaj rozpowszechnionego w nauce o literaturze – psychologizmu. I na koniec najważniejsze (i najtrudniejsze do wprowadzenia): potrzeba jakiejś pozytywnej koncepcji literatury, jej, mówiąc szumnie, posłannictwa, doniosłości i odpowiedzialności. A także zrozumienia, że pisarstwo, pisanie, bycie pisarzem – to rzeczy z innego zupełnie porządku, niż można by sądzić z reklam (sic!) obecnie działających szkół pisania. Bo, jak czytamy w Dziennikach Sandora Maraiego:

Amerykanin nie zrozumie, że dżentelman to nie ktoś, kto posiada przywilej z racji pochodzenia, ani nie ten, kto osiągnął sukces lub odziedziczył majątek, lecz ktoś, kto w każdej sytuacji jest na swoim miejscu. A więc nie dlatego jest dżentelmenem, ponieważ jest „dobrym pisarzem” i „odniósł sukces”, lecz dlatego jest dobrym pisarzem, bo jest dżentelmenem – w przeciwnym razie nie pisałby przecież; dżentelmen nigdy nie bierze się do czegoś, na czym się nie zna.