Jest to opowieść z tych niesamowitych – i niesamowicie wciągających, przywodząca na myśl – z rzeczy, które czytałem – życiorysy Józefa Czapskiego (swoją drogą bardzo obecnego w tej książce) i Antoniego Marylskiego. Gdyby komuś nie wystarczyło samo „życie w sztuce, w filozofii, w religii i polityce”, znajdzie w Warszawskim kręgu Dymitra Fiłosofowa również fiolkę z trucizną (zawsze obecną na wypadek nagłej potrzeby), nieco szczęku broni i biel zamarzniętego Bajkału.
Piotr Mitzner jest dla mnie ważny z wielu powodów: jako poeta, jako specjalista od Iwaszkiewiczów i – może przede wszystkim – jako autor Biednego języka, wspaniałych szkiców o kryzysie słowa i literaturze wojennej. Wiedząc, że ostatnio zajmuje się „rosyjskimi śladami w międzywojennej Polsce”, z przerażeniem – przerażeniem czytelnika, który wie, że nie nadąży z czytaniem – rejestrowałem kolejne owoce jego pracowitej działalności badawczo-pisarsko-edytorskiej w nowym temacie. Wreszcie udało mi się przeczytać jeden z nich: zareklamowany powyżej Warszawski krąg…, książkę o przyjaciołach, znajomych i współpracownikach Dymitra Władimirowicza Fiłosofowa (1872-1940) z jego warszawskiego okresu – no i o nim samym. (Pozostałe publikacje Mitznera z tego samego cyklu to monografia klubu dyskusyjnego „Domek w Kołomnie”, napisana wspólnie z Lazarem Fleishmanem książka o Leonie Gomolickim i dwutomowy wybór pism Fiłosofowa w tłumaczeniu na polski).
Powiedzieć o Fiłosofowie „biały emigrant” to znacznie uprościć jego postać, bo choć opuścił Rosję w następstwie rewolucji i w swym sprzeciwie wobec „bolszewizmu” nie szedł na żadne ustępstwa, to ojczyzną, którą kochał i o którą walczył w swojej publicystyce, nie była ani Rosja czerwona, ani biała, lecz jakaś jeszcze inna, trzecia Rosja (przy czym był chyba za bardzo poetą, by dokładnie wiedzieć, czym ta trzecia Rosja będzie). W ogóle jest to książka dla sympatyków trzecich dróg – ale trzecich dróg, które nie są szarym kompromisem między czernią a bielą, lecz złotym środkiem poszukiwanym z ofiarnością godną najwznioślejszego ideału.
Do tego dochodzi złożona osobowość tytułowego bohatera, nieco irytująca, ale bardziej jeszcze – urocza. Nawet jego nieuleczalne malkontenctwo potrafi budzić sympatię, jak na przykład wówczas, gdy każe mu takimi oto słowy narzekać na tramwaje: „Czasami, po wysłuchaniu na przykład Matthäus-Passion Bacha, tak trudno iść w tłumie, szukać płaszcza i czekać na tramwaj. Bach nie ma nic wspólnego z tramwajem, zwłaszcza dzisiejszym, lichym i zatłoczonym. Wszak i tramwaje teraz zmarniały”.
Fiłosofow jest doprawdy postacią godną nie tylko „solidnej biografii” – jak pisze Mitzner we wstępie (czy on sam ma tę biografię w planach?) – lecz także powieści (zresztą już co najmniej raz w powieści zagościł – jako Sergiusz Demidow w Przygodach człowieka myślącego Marii Dąbrowskiej). Czytaniu Warszawskiego kręgu… towarzyszyło mi nieustanne zdziwienie, że „nikt mi o tym wcześniej nie powiedział”: że nikt mi nie powiedział, iż jeden z „filarów” świata literackiego Rosji przedrewolucyjnej żył i działał jako redaktor rosyjskiej prasy emigracyjnej w Polsce przez ponad 20 lat, od 1919 do śmierci „w drugim roku wojny”. Nikt mi nie powiedział jednak także dlatego, że po wojnie, w komunistycznych realiach, wiele rzeczy próbowano zapomnieć. W tym sensie Warszawski krąg… jest pracą niezwykle odkrywczą i prawdziwym wydarzeniem.
Są na jej kartach i inne barwne postaci, w tym – choć raczej na drugim planie – te sławne, jak Piłsudski (z którym Fiłosofow wielokrotnie rozmawiał w cztery oczy) czy Tołstoj (z córką Lwa Nikołajewicza miał swego czasu „przelotny romans” jeden z przyszłych członków warszawskiego kręgu, Aleksander Hiriakow; gdy została aresztowana przez policję polityczną, Hiriakow organizował petycję chłopów z Jasnej Polany i sam pisał do Lenina). No i jest, towarzyszący wciąż opowieści, cień nieodgadnionego Borysa Sawinkowa, polityka, rewolucjonisty, swego czasu – terrorysty, którego postać Mitzner-poeta potrafi celowo „opisać tak, by nie opisać”, i by czytelnik mógł w pełni odczuć słowa Zinaidy Gippius zapisane po śmierci Sawinkowa: „Sawinkow zginął? A może go w ogóle nie było?”.
Książka, wydana – dodajmy – przez „WIĘŹ” (pod wieloma względami – choćby estetyki książek – najlepszą oficynę wydawniczą w Polsce) do spółki z Wydawnictwem Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego (wydawnictwem uczelni, na której Mitzner pracuje), jest czymś więcej niż „zbiorem szkiców”. Może to kwestia zmysłu teatralnego autora (w końcu teatrologa z wykształcenia), może jego „słuchu muzycznego” – w każdym razie dłuższe i krótsze eseje, dygresje i „przypowieści”, tłumaczenia artykułów (w tym długiego tekstu Fiłosofowa o Piłsudskim), listów i wierszy składają się na pewną całość – patchworkową, ale nieredukowalną do części składowych. I nawet nieobecność podsumowania dodaje coś do tej kompozycji – zwłaszcza, że Mitzner komentuje tęże nieobecność prowokacyjnym cytatem z historyka Witolda Kuli: „Czy nie ma syntezy? Czy nie ma wniosków? […] Tak – nie ma i nie będzie. W tym jest cel. Książka naukowa powinna być otwarciem, a nie zamknięciem. Jak Podróż sentymentalna Lawrence’a Sterne’a powinna kończyć się między dwoma łóżkami, bez ostatecznej odpowiedzi, czy zostały one zsunięte czy nie”. A skoro jesteśmy w temacie „Książka naukowa powinna być”, to dodajmy na marginesie, że Warszawski krąg… jest wspaniałym przykładem, czym taka książka być powinna, by była jednocześnie książką dla zwykłego czytelnika. W ogóle sposób, w jaki Mitzner prowadzi swój, jak to się dziś mówi, grant – bo wszystkie niedawne publikacje powstają w ramach „projektu badawczego” W poszukiwaniu misji emigracji. Polsko-rosyjskie kontakty literackie 1918-1989 – daje nadzieję, że humanistyka jakoś przetrwa epokę grantów – a może wyjdzie z niej z pewną korzyścią.
Przywoływany przeze mnie na wstępie wcześniejszy zbiór esejów Mitznera pt. Biedny język był według autora (a może wydawcy) o tym, że „język w pewnych sytuacjach jest po prostu bezradny”. Wydaje mi się jednak, że taką tezę można zrozumieć dopiero jako pewien wyjątek od tezy ogólniejszej, o której Biedny język również traktował: że właśnie w obliczu tragedii człowiek bardziej niż kiedykolwiek potrzebuje języka. I stąd literatura wojenna, stąd pisanie – i czytanie – w chwilach najtrudniejszych, w których – wydawałoby się – człowiek powinien skupić się na czynie, na zwierzęcej flight or fight response. Warszawski krąg… dostarcza kolejnych dowodów w tej sprawie. Emigracyjna publicystyka (i nie mniej ważne listopisarstwo) w wydaniu Dymitra Fiłosofowa i jego towarzyszy zdają się być trochę niby modlitwa. A modlitwa nie jest przecież – a w każdym razie nie musi być – ucieczką od aktywności; sama jest w jakimś sensie działaniem, a do tego „przelewa się” (że użyję teologicznego żargonu) w aktywność zewnętrzną. Tak samo życie literackie Rosjan w Polsce po traumie rewolucji – i kolejnych traumach – nie jest eskapizmem, ale normalną ludzką odpowiedzią na zło. Warszawski krąg… to – innymi słowy – opowieść o tym, że „działalność literacka” jest „sama w sobie” wartościowa, zwłaszcza w obliczu tragedii. Że teksty pisane nigdy nie są jedynie o czymś albo po coś – same teksty, albo szerzej: czasopisma jako pewne instytucje skupiające piszących, czytających, dyskutujących – są miejscem, w którym toczy się życie. Brakuje dziś chyba takiego rozumienia czasopism jako instytucji, wspólnot.
Inna rzecz, że nie ma chyba już wielu osób, które studiowałyby różne sprawy dla samego studiowania, tak jak Fiłosofow potrafił na przykład urządzić sobie nagle okres powrotu do książek Rousseau, a potem donosić w liście o wrażeniach z lektury. No i nie ma też może wielu matek, które – jak Hiriakowa – opowiadają małym dzieciom Wojnę i pokój Tołstoja. „Wszak i tramwaje teraz zmarniały”. A może to kwestia szczególnej intensywności intelektualnej Rosjan? „Jeśli gdzieś wyczuwałem, że traktuje się sprawy intelektualne tak, jakby to były sprawy życia i śmierci, to właśnie w Rosji” – te słowa Czapskiego przypomina przecież Mitzner (sam raczej sceptycznie odnoszący się do spekulacji o „duszy rosyjskiej” i jej szczególnych przymiotach).
Choć Fiłosofow pamiętany jest (a i tak przez nielicznych) jako redaktor prasy emigracyjnej, tak naprawdę był przede wszystkim nauczycielem, czy nawet kimś więcej – swego rodzaju „kierownikiem duchowym”. Objawiło się to dość wcześnie. Mitzner wspomina, że okołotrzydziestoletni Fiłosofow pracujący w Bibliotece Publicznej w Petersburgu „przynosił im [tj. czytelnikom] kilka książek więcej, niż zamówili, dobierał bezbłędnie te, które przy okazji mogą się przydać studentowi lub uczonemu”. Ale nauczanie nie ograniczało się tylko do podsuwania literatury. Przede wszystkim były to rady z pogranicza spraw intelektualnych i duchowych. Był przy tym mistrzem surowym, co w książce pokazane jest na przykładzie jego stosunku do rodzeństwa Czapskich, a zwłaszcza biednej Marii, którą nieustannie strofował: że za bardzo „przeżywa”, a w swoim pisarstwie niepotrzebnie porywa się na poezję („zawsze w stylu Rodziewiczówny”) i (pseudo)naukowość, zamiast zrozumieć, że jest „wierzbą” i „gruszki na niej nie wyrosną”, ale „prawdziwa wierzba, dla nas, ludzi północy, jest święta i piękna i związana z dzieciństwem”. Czytając te słowa, człowiek drży, co Fiłosofow myślałby na jego temat.
Fiłosofowowska pedagogika miała jednak chyba zasadniczo pozytywny wpływ na podopiecznych. Leon Gomolicki mówił o „pszczelim żądle”, „żądlącym jadem leczniczym, bolesnym, ale leczniczym”. Mitzner pisze, że Maria Czapska „pisała coraz lepiej, z czasem zdobywając się nawet na dość «gryzące» artykuły; w jednym z nich Jak nie należy pisać o Świętych są wyraźne reminiscencje tekstów Fiłosofowa: Jak należy pisać biografii i Jak nie należy nauczać o kulturze”. Fiłosofow był również – według Mitznera – jednym z wpływów moralnych, które pozwoliły Marii Dąbrowskiej „raczej bez szwanku i z podniesioną głową przejść najgorsze lata powojenne”.
Pisałem na wstępie – aby przykuć uwagę czytelników – że Warszawski krąg… jest opowieścią wciągającą. Rzeczywiście jest, i rzeczywiście jest tu nawet „nieco szczęku broni” – zwłaszcza w rozdziale o Władimirze Brandzie (gdzie Mitzner podaje też jednak taki, z pozoru nieefektowny, szczegół walk: „Czekiści z pobliskiego Żłobina telegrafowali do Lenina, skarżąc się, że brak im nawet roweru i musieli go zarekwirować u aptekarza”). Zasadniczo jednak w książce nie ma żadnej naciąganej sensacji, tylko zwykła niezwykłość ludzkich losów, w której jest miejsce i na historyczne przewroty, i na sprawy mniejszej skali, ale nie mniejszego znaczenia. I tak na przykład wspomniany Brand jest ważny nie tylko dlatego, że walczył za wzniosłą sprawę, ale i jako autor wierszy, i jako lider młodzieży, i jako posiadacz takiej a nie innej jednostkowej osobowości, i – wreszcie – jako człowiek zdolny do dobroci („W 1940 roku dotarł do Warszawy pisarz Aleksandr Kondratiew z żoną i teściową, wysiedlony przez Sowietów ze swego majątku na Wołyniu. Cała trójka znalazła schronienie w maleńkim mieszkaniu zajmowanym przez Branda i jego żonę. W tym czasie poeta odwiedzał umierającego Dymitra Fiłosofowa i opiekował się śmiertelnie chorym Aleksandrem Hiriakowem”). I mimochodem przychodzi myśl, że właśnie dlatego „bolszewizm” był zbrodnią, że nie było w nim miejsca na te różne elementy ludzkiego świata.
Szczególne miejsce zajmują też detektywistyczne rekonstrukcje powojennych losów rosyjskich emigrantów. W ogóle Mitzner posiada dwa komplementarne talenty: do badania spraw, o których nic nie wiadomo, i do selekcji faktów i informacji w sytuacjach, gdy wiadomo wiele; to pierwsze to talent badawczy, to drugie – literacki. A bardzo różnie kończyli Rosjanie z kręgu: jedni ginęli bez wieści, jak Piotr Aleksiejew, który marzył o Rosji, aż jesienią 1945 „Rosja [sowiecka] przyszła pod dom”, w którym mieszkał. Inni – jak Władimir Michajłow – dokonywali żywota w nędzy i zapomnieniu („nosił rękawiczki wytarte już, choć niegdyś eleganckie”, u rzeźnika zaś „prosił zawsze o «obrzynki za 20 groszy, niezbyt śmierdzące», tłumacząc, że to dla psa. Wszyscy wiedzieli dobrze, że nie miał psa”). Wreszcie jeszcze inni retuszowali życiorysy i czasem nawet publikowali. W książce znajduje się jedna ilustracja – zdjęcie zbiorowe członków redakcji któregoś z emigracyjnych pism znalezione u potomków Antona (Antoniego) Dąbrowskiego, Polaka udzielającego się w prasie rosyjskiej. Opowieść autora o tym, jak dotarł do rodziny zapomnianego publicysty, to jeden z piękniejszych momentów książki.
Jest w tej książce – last but not least – chrześcijaństwo. Chrześcijaninem był sam Fiłosofow, i to chrześcijaninem niewątpliwie głęboko przeżywającym swoją wiarę, choć jednocześnie ironicznie odnoszącym się do tych, którzy byli według niego zbyt „spod znaku krzyża”. Niezwykle ciekawe są uwagi na temat chrześcijaństwa czynione przez Mereżkowskiego: że potrzeba nam nie tyle indywidualnej głębokiej wiary, bo ta w każdej epoce się znajdzie, ale chrześcijaństwa jako „silnego i twórczego czynnika społecznego”. I dalej: „Tragedią Europy współczesnej jest, że religia bez Kościoła egzystować nie może, Kościół zaś z rąk swych wypuścił zagadnienie socjalne i dlatego to zagadnienie, w naszych czasach najważniejsze, jest w rękach szatana. […] tragizm współczesnego człowieka w tym właśnie tkwi, że Kościoły z całą prawdą w nich zawartą przestały tworzyć historię, dlatego między Kościołem a tym człowiekiem współczesnym jest straszna przepaść”. Są też – zawsze obecne u Mitznera – odniesienia do środowiska Lasek.
Wypisałem sobie z Warszawskiego kręgu… mnóstwo cytatów, ale nie zdążę ich już tutaj przywołać. Na koniec więc może tylko jeden. Fiłosofow żywił wyraźną sympatię dla Polski, choć dbał o swój status „obserwatora zewnętrznego” (ale który „obserwator zewnętrzny” tak dobrze zna naszą kulturę, literaturę, no i nagaduje się z Piłsudskim?). Zdarzało mu się też jednak być rozczarowanym krajem nad Wisłą: „Stale czytam wasze gazety i jedna rzecz mnie uderza: nie ma w nich prawie wcale literackich aluzji bądź cytat z literatury, tak jakbyście jej wcale nie mieli – poza jedną cytatą, która za to powtarza się aż do znudzenia: «Nie czas żałować róż, gdy lasy płoną»”.