Spowiedź w kościele Świętego Krzyża w Warszawie, bodaj że w Wielką Środę. Dwie strasznie długie kolejki, każda zaopatrzona w panie pilnujące, żeby czasem ktoś za szybko nie oczyścił swojego sumienia. Starsi i młodsi, jedni w pośpiechu, widać że urwali się z pracy „na lunch”, inni przyszli może raczej dla zabicia czasu. W pewnym momencie wszedł wiekowy elegancki pan, zajął pokornie swoje miejsce w kolejce, odprowadzony czujnym okiem pań kolejkowych, ale zaraz przysiadł na ławce, obok młodej dziewczyny zerkającej co chwilę na zegarek i zaczął – w równych odstępach, co kilka minut – rzucać krótkie komentarze, niby to do siebie, a jednak głośno. A mówił tak na przykład: „te staruszki, nudzą się w domu i do spowiedzi w ostatniej chwili przychodzą”, „młodzi to rozumiem, nagrzeszą, ale co taka babka nagrzeszy, to powinno być trzy zdrowaśki i następny proszę”, „przyszłaby taka babka w niedzielę, ile tam od tej niedzieli nagrzeszy, a nie młodym teraz zastawia kolejki”, „co te babki mają do roboty, nic nie mają, i przesiadują w kościele, ktoś pracuje to rozumiem, że w ostatniej chwili” itd. Rzecz obliczona była chyba na osłabienia grupy babiej (faktycznie najliczniejszej, więc strategia nie najgorsza), może nawet ich masowej rezygnacji z dalszego kolejkowania. Ale nic z tego. Babki, jak stały, tak stoją, a dziadek, przesiedziawszy z godzinę, poszedł skrzywiony coś tam jeszcze mrucząc pod nosem, pewnie o babkach i może w jeszcze mniej parlamentarnych słowach. Zostaliśmy w kilka osób, gdy wtem ksiądz wychodzi z konfesjonału, mówi, żeby mu wybaczyć, ale i on musi kiedyś zjeść obiad, proszę wrócić o 16 – i poszedł. Są w końcu granice ludzkiej wytrzymałości.
Moi koledzy z Krakowa powiadają, że ludzie się za mało angażują w politykę. Że to chodzi o ważne sprawy, o wspólnotę, o podmiotowość itd. Zgadzałem się z nimi – choć z chwilowymi wątpliwościami – aż do momentu, gdy zacząłem śledzić (na szczęście pobieżnie) dyskusje medialne dotyczące imigrantów. Cytaty pominę. Sprawa jest ohydna i tak przygnębiająca, że czytając to, człowiek staje się zwolennikiem likwidacji albo przynajmniej cenzury Internetu. Zjawisko to uświadomiło mi jednak, jak wiele (zbyt wiele i nie tych, co trzeba) osób przejmuje się polityką, przejmuje się do tego stopnia, że ochoczo bierze na swoje sztandary jakieś odczłowieczone, niegodne, idiotyczne hasła z partyjnych przekazów. I w imię tych haseł ludzie gotowi są toczyć wojny ze swoim sąsiadem zza ściany. Wiem, wiem, słyszałem hasła w rodzaju „inna polityka jest możliwa” – ale nie bardzo w to wierzę. Dużo bardziej jestem skłonny przyklasnąć rozpoznaniu Miłosza sprzed wielu lat, że bitwa o Polskę stoczyć się musi na polu kultury. Że powinniśmy cofnąć się o dwa kroki do tytułu, nie dać się pchać w zwierzęce emocje – tylko normalnie, po ludzku (nie w logice politycznej) ze sobą porozmawiać. I to akurat, jak sądzę, jest możliwe – a bardzo być może, że jest też konieczne. Jeśli ten argument, tzn. argument o potrzebie zażegnania polskiej wojny, kogoś nie przekonuje to jest jeszcze jeden, z dziedziny estetyki. Dobrze wyraża go przekonanie starych ziemiańskich rodzin wypowiadane w czasach PRL-u, że „rozmawianie o polityce jest po prostu w złym tonie. Poza tym – Gomułki przecież nikt nie zna, a o Jaruzelskim trochę wstyd wspominać, bo w końcu z niektórymi jest spokrewniony”. Kwestia smaku, Panowie, kwestia smaku.
Składając w jedno kilka opowieści znajomych wspominających swoich dziadków – zrozumiałem wreszcie fenomen „Gazety Wyborczej”. Nie myślę tu o tych czytelnikach – a nakłady miała „Wyborcza” swego czasu ponad milionowe – którzy poszli za jej etosem solidarnościowym, za bohaterską legendą redaktora naczelnego. Zresztą im też bardzo się nie dziwię. Chodzi mi raczej o tę część miłośników „Gazety”, która zaufała jej ze względu na zaproponowany projekt społeczny, mówiąc inaczej, podzieliła fobie Adama Michnika przed nacjonalistyczną i klerykalną Polską oraz jego diagnozę, że potrzebujemy dlań przeciwwagi. Sądziłem dotąd, że owe fobie redaktora są jakąś trochę hochsztaplerską i wydumaną fantazją – że nie mają oparcia ani w historii, ani we współczesności. Niestety jednak z tych opowieści o dziadkach wyłazi, ile w owym pokoleniu wojennym było antysemityzmu i gomułkowskiej wizji narodu, której wykład dostałem kilka lat temu od starego łódzkiego taksówkarza; powtarzał mi, że 1956 to był świetny rok, bo wypuszczono akowców i pogoniono Żydów. O tych ostatnich opowiadał też różne niestworzone rzeczy, raczej niewarte powtarzania. Był to jeden z dwóch prawdziwych antysemitów, których spotkałem w życiu. Mój brat – czytając powyższe zdania – zwrócił mi uwagę, że być może zbyt całościowo traktują one pokolenie naszych dziadków. I ma oczywiście rację. Przecież nie mieliśmy w naszym domu (w osobach naszych dziadków) najmniejszej próbki, która mogłaby świadczyć o antysemityzmie czy innej ksenofobii – i takich domów, jak nasz była pewnie większość. Ale właśnie dlatego, że o tym nigdy nie mówiono, że powszechnie się tego nie wie – właśnie dlatego zaskoczyło mnie, że i przedstawicieli gomułkowskiej narracji było w tym pokoleniu (nawet po latach) nie mało.
I gdy tak się na to spojrzy, to nie bardzo dziwi, że pokolenie naszych rodziców, słuchające w domach kawałów o Żydach i wiedzące o tym, jak się wobec nich po wojnie zachowywaliśmy (a zachowywaliśmy się, nie mam wątpliwości, dalece niegodnie) – że to pokolenie podzieliło poglądy Michnika, chcąc może w ten sposób choć w części przeprosić za poglądy swoich ojców. „Wyborcza” trzymała się mocno przez kilkanaście lat, później pojawili się pierwsi zdeklarowani krytycy, dziś jest chyba w modzie, żeby obrzucać ją błotem. I, jak pokolenie poprzednie, buntując się wobec starszych, wybierało kulturową otwartość (może niekiedy zbyt daleko posuniętą) – tak to młode, dzisiejsze, znów w logice akcja-reakcja, idzie w nacjonalizm. To, co wydawało się fantazją Michnika – wcale może nie jest aż tak wyssane z palca.
Bardzo mnie zawiodła książkowa rozmowa ze Stanisławem Lemem, przeprowadzona przez Tomasza Fijałkowskiego i wydana w 2007 roku pod tytułem Świat na krawędzi. Otóż, autor, którego literaturze nie sposób odmówić niezwykłej intelektualnej jakości, autor przenikliwy, trafnie przewidujący kolejne zakręty cywilizacji – otóż ten autor zdaje się w tym wywiadzie-rzece dziwnie płaski i nieciekawy. Z Bogiem sprawa, gdy mówi o przeszłości, tam są i anegdoty i przedwojenny Lwów – który będzie niezwykły zawsze, kto by o nim nie opowiadał. Gdy jednak przychodzi do spraw współczesnych, to dostajemy od Lema mało strawną mieszankę przeróżnych wiadomości czy plotek wyczytanych w gazetach, w połączeniu z kultem rozumu, jakby żywcem wyjętym z XVIII wieku. Ta wiara w rozum (momentami tak daleko posunięta, że aż naiwna) i próba budowania tylko na nim jakiejś sensownej ontologii – wydaje się bardzo nieprzekonująca. A gdy się doda do tego stwierdzenia w rodzaju: „Ostatnio, bez żadnych brzydkich myśli, kartkowałem wielką psychiatrię Bilikiewicza ojca. Znajdzie pan tam całą gradację umysłowego niedorozwoju: matołectwo, kretyństwo, debilitas mentalis i tak dalej. Uważam, że czysto zapobiegawcza ekstrypacja tego rodzaju genów, jeśliby się okazała możliwa, byłaby ze wszech miar słuszna” – to robi się już nie tylko głupio, ale i niesmacznie.
Razem z Ksenią wracaliśmy z Polanicy, gdzie poprzedniego dnia świętowaliśmy ślub mojego przyjaciela z dawnych już, bo studenckich czasów. Dzień był przyjemny, rześki. Jechaliśmy wzdłuż szpalerów czerwcowo zielonych drzew, w oddali góry, trochę bliżej malownicze wsie. Mały Franio spał beztrosko na rękach. Słuchaliśmy trzeciego tomu Nocy i dni. Wtedy dostałem telefon. Profesor Brzozowski nie żyje. Aż zakręciło mi się w głowie. Jakbym nie wyobrażał sobie, że Profesor jest śmiertelny, bo chyba trochę sobie nie wyobrażałem – był zawsze gdzieś tam w spokojnych murach mojej ukochanej polonistyki, można było doń napisać, zadzwonić, przyjść na, poważne zawsze, rozmowy. Umawialiśmy się na doktorat o Słowackim. Doktoratu nie żal, ale godzin spędzonych z Profesorem na jego omawianiu – żal bardzo. Więc teraz co? Nic, pusto i smutno. Długo, długo smutno, z rozbitą myślą, nieswojo. Napisałem krótki tekst o Profesorze – który w tej „Sumie”. Lecz czy coś to pomaga? Przemysław Dakowicz pisze, że pomaga, nie wiem czy mu wierzyć, bo pisze też o głębokim smutku, który jest ukryty w „znikaniu Osób”. To drugie czuję na pewno.