Życie i obyczaje Grzegorza z Sanoka (fragmenty)

Grzegorz z Sanoka był szlachcicem po ojcu i po matce. Urodził się w Polsce, w zapadłej wiosce niedaleko źródeł Wisłoki i tam spędził dziecięce lata. Jako chłopiec przeniósł się wraz z ojcem do pobliskiego miasta i tam począł się kształcić. Mając dwanaście lat, zdał się na łaskę losu, gotów znosić raczej jakiekolwiek nawet większe przykrości, niż ojcowską surowość, sprzeciwiać się jej, uważał za występek, a znosić nie miał siły. Przeto w miarę porywu i ochoty, udawał się do tego, to do owego miasta, nie zatrzymując się nigdzie dłużej, aż przybył do Krakowa. Tutaj jakiś czas pozostał, oddając się nauce. Atoli spostrzegłszy niebawem, że wszystkie sprawy, tak publiczne, jak prywatne załatwia się w języku niemieckim, podążył za Łabę do Niemiec; w krótkim czasie, dzięki zdolnościom do języków, tak sobie przyswoił obcą mowę, że odtąd trudno było rozpoznać, którym językiem lepiej władał, obcym, czy ojczystym. Pięć lat stracił na tej wędrówce, i równocześnie, sam już dostatecznej nabrawszy wiedzy, poprowadził po różnych miastach naukę szkolną, z opłat uczniów kupując sobie pożywienie, odzież i inne, potrzebne do życia rzeczy, gdyż w tym czasie niczego mu z domu nie dowożono. Lecz miał ponadto pewien dochód z przepisywania książek dla uczniów, w czym był niezwykle biegły. Bo oprócz tego, że miał wyrobiony, oryginalny charakter pisma, jeszcze gdy chciał, bez trudu naśladował własnoręczne pismo każdego. Gdyby ta zdolność przypadła była w udziale komuś przewrotnemu, mogłaby wywołać wśród ludzi omyłki nie do rozwikłania, pełne szkodliwych skutków.

Posiadał nadto jakiś wrodzony pociąg do muzyki, do której niemal stworzonym się zdawał, albowiem bardzo łatwo przyswajał sobie zasady tego rodzaju nauki; co do śpiewu, głos miał wyborny do modulowania, silny i dźwięczny, z równą ilością wdzięku, jak i okazałości. Zdolność ta często przynosiła mu korzyści i zaszczyty; tych bowiem, których nie wprawił w podziw swoją uczonością, pociągał muzyką. Lecz przede wszystkim owa czystość i umiejętna modulacja głosu przynosiła mu korzyści po powrocie do Krakowa. Podówczas bowiem miasto to oddane najbardziej teologii przy równoczesnym zaniedbaniu prawie wszystkich innych nauk wyzwolonych, przywiązywało największą wagę do muzyki, bo ona podnosiła uroczystość obrzędów religijnych. Zaraz tedy po powrocie zajął Grzegorz bardzo poważne stanowisko w Krakowie, bo celował w tej sztuce, którą miasto przede wszystkim się zajmowało. A zresztą wkrótce dał wszystkim nowy powód do podziwu.

Zaczął mianowicie publicznie objaśniać Bukoliki Wergiliusza, których ani tytuł ani autor do tej chwili nie były nikomu w tym kraju znane. Nowość przedmiotu tak powszechnie wabiła słuchaczy, że w gronie ich nie brakło nikogo z ludzi wykształconych. Wśród wszystkich uczonych jedno było zdanie, że oto pierwszy raz zabłysło dla nich światło, dzięki któremu wejdą na prawdziwą drogę nauki; podczas gdy przedtem, błądząc po manowcach, prędzej mogli się doczekać starości, niż jakiegoś owocu umysłowej pracy. On też pierwszy począł ścierać z uczniów pleśń starszyzny i barbarzyństwa, hodowaną przez naszych nauczycieli gramatyki, a natomiast wprowadził do Krakowa wytworność i świetność starożytnego języka, ku takiemu zadowoleniu wszystkich, że nie tylko wbrew oczekiwaniu, ale nawet wbrew własnej chęci został wkrótce mianowany magistrem nauk wyzwolonych.; w rzeczywistości jednak nie zajmował się jeszcze dotąd umiejętnościami, które prowadzą do tego tytułu, lecz skupił swą uwagę na retoryce i poezji, do której czuł wrodzony pociąg i w obu tych działach dalej postąpił, niż na to pozwalał ówczesny brak podstaw naukowych w tym kraju.

Ukończywszy Bukoliki, postanowił przystąpić do Georgik, lecz wezwany przez kasztelana Tarnowskiego, zaniechał rozpoczętej pracy i po bezskutecznych usiłowaniach wymówienia się od takiego ciężaru, podjął się uczenia jego synów. Wśród tego zajęcia, zabrawszy się do poezji, wydał kilka wierszyków, między nimi napisy grobowe, przez któ re uwiecznił w pamięci potomnych zmarłego dziada i stryja swych uczniów. Ta rzecz dotąd niezwykła tak wszystkich ujęła pewnym powabem nowości, iż wkrótce, po śmierci króla Władysława, możnowładcy państwa niemałymi staraniami wymogli na Grzegorzu, by uczcił króla napisem grobowym. Nie mogąc jednak obejść się bez towarzystwa uczonych ludzi, po upływie kilku miesięcy, uzyskał pozwolenie przeniesienia się z uczniami do Krakowa, gdzie jak twierdził, wobec wielkiej ilości książek i ludzi uczonych będą się mogli kształcić lepiej i łatwiej. Otóż, gdy bawił w Krakowie, a uczniowie dzięki swemu znakomitemu pochodzeniu bywali codziennie u królewiczów: Władysława i Kazimierza, nie tylko dał się poznać królewiczom, ale nawet pozyskał ich przyjaźń i był bardzo przez nich kochany dla swej uczoności i prawego charakteru. Lecz przede wszystkim podziwiali jego pismo, którego wyrazistością i ozdobnością zachwyceni w miarę upodobania to lub owo dawali mu do przepisywania.

[…]

Przerwał następnie to zajęcie zmuszony udać się do Włoch, dla uzyskania zarządu wakującej właśnie parafii (wielickiej). Albowiem już przedtem czując, że z natury nie nadaje się do małżeństwa, postanowił poświęcić się stanowi kapłańskiemu. Gdy się przeto opróżniło probostwo w królewskich kopalniach soli koło Krakowa, za radą i na usilne nalegania przyjaciół udał się do Bolonii, a stad podążył do Florencji do papieża Eugeniusza, którego jako wygnańca z Rzymu, Florentyńczycy dla swej szczególnej pobożności nie tylko przyjęli, lecz i największą czcią otaczali. A kiedy tam prośba jego odniosła skutek, z trudem tylko wywalczył sobie powrót do ojczyzny, wobec bardzo wielu zwolenników, którzy mu radzili pozostać w kolegium muzyków papieża i opierającego się prawie przemocą usiłowali zatrzymać.

Objąwszy to probostwo, przyprowadził do ładu wiele spraw w kościele i w parafii zaniedbanych przez poprzednich duszpasterzy i jął powierzone sobie owieczki kierować na ścieżki Pańskie w równej mierze słowem, jak i czynem. Bo i w życiu jego nie było nic, czego by jak najgoręcej nie można polecić do naśladowania i wymowa jego, gdy ludowi wykładał Pismo św. miała wszelakie zalety, potrzebne do przekonania. Zresztą umysł jego cechowała jakaś wrodzona swoboda, wyższa ponad bojaźń i żądze, zdążająca ku cnocie, a unikająca ze wstrętem wszelakiego występku; powodzenie nie wbijało go w dumę, nie ulegał też nieszczęściu na sposób niewieści; wreszcie w porównaniu z cnotą nisko cenił sobie inne rzeczy. Nie dbał o sen i jadło, nie lubił wystawności; pod tym względem można go było uznać raczej niedbałym, niż zapobiegliwym. Odziewał się w strój bynajmniej nie świetny, lecz odpowiedni do umiarkowanego życia. Przystępnym był dla wszystkich i równie chętnie pozwalał się prowadzić, gdzie tylko zechcieli przyjaciele. Codziennie przybywało do niego z Krakowa dzięki niewielkiej odległości wielu uczonych mężów i równie często on sam bywał w mieście, udawał się na zebrania, gdzie rozprawiano lub czytano, przy czym nie mniej chętnie objawiał własne zdanie o przedmiocie rozmowy, jak słuchał poglądów innych.

[…]

Z pijaka, który strwoniwszy ojcowiznę, roznosił wodę na sprzedaż po mieście, zadrwił sobie w następujący sposób: „ gdybyś był wodę znosił, to byś jej teraz nie nosił” . – Przeciwko starej nierządnicy wymierzał następujące dwuwiersze: „ Wprzód sprzedawała, a teraz kupuje Doris całusy: Tak to nabyte źle mienie, marnie rozrzuca” . Do kogoś, który wychwalał piękność żony rzekł: „ Milcz, bo jeżeli ci uwierzą, musisz kiedyś przyznać, żebyś wolał brzydką” . – Gdy dowiedział się, że syn pewnego podmiejskiego wieśniaka poświęca się stanowi duchownemu, powiedział: „ Woli czytać agendę, niż orać grzędę” .

Przyjmował przyjaciół całkiem po prostu: ktoś niezadowolony z tego, wyraził się, że świetniej jada w domu; wtedy on kazał znieść światło i uświetnił stół świecznikiem. Posiadał bowiem przytomność umysłu potrzebną do żartu i krotochwil, w których zawsze zachowywał miarę i jak chętnie z innych żartował tak, nie mniej znosił skierowane przeciw sobie docinki. Kiedy syn pijaka wymawiał mu, że na wzór swego ojca uraczył go lichą strawą, odrzekł: „ Ja jem tak, jak mój ojciec, a ty pijesz, jak twój” . – Komuś kto żartował z jego płaszcza, że z powodu brudnych plam mógłby zastępować skórę koźlą, używaną podczas bachanaliów, odciął się tymi słowy: „ łatwiej wyprać płaszcz, niż duszę” . Był to bowiem człowiek splamiony wielu występkami. – Gdy inny zarzucał mu, że nie mógł znieść ojcowskiego rygoru, powiedział mu: „Ja żyłem w cudzym domu tak, że uchodzę za wychowanego u ojca; wielu pod okiem ojca tak się prowadzi, że raczej zdają się być wychowankami każdego innego, tylko nie ojca” . – O chromym, a złośliwym wyraził się, że powinien był chromać raczej na języku, niż na nodze. Na tego, który pieczę nad mieniem swoim powierzył jednookiemu, napisał taki dystych: Kto widzi, jak jednookie słońce patrzy na każdy szczegół, nie błądzi, powierzając jednookiemu wszystko, co ma. Niektórzy nieuczciwi i źli ludzie celem wyzyskania łatwowiernych prostaczków, udawali opętanych przez złego ducha i dopuszczając się zuchwale szalbierstwa, jak gdyby prosili o wsparcie, stawali po kościołach bardziej znanych dzięki szczególnemu jakiemuś nabożeństwu i z tego powodu więcej uczęszczanych od innych. Tą sztuczką wyłgiwali od litościwych niemałe sumy pieniężne. Gdy więc wtargnęli do kościoła Grzegorza on odkrywszy, drogą krzyżowych pytań, ich zyskowne oszustwo, wydobył z nich prawdę chłostą i tylko w poczuciu wrodzonej ludzkości darował życie tym, którzy wyzywali moc Bożą.

Tymczasem Władysława, który już w Polsce po ojcu panował, powołano na tron węgierski. On tedy, pomny zażyłości, jaka go łączyła z Grzegorzem, wychowawcą swych dziecinnych lat, a nadto zachęcony wielkim rozgłosem o jego cnocie i uczciwości, uznał go za najodpowiedniejszego doradcę i powiernika swego, w sprawach nie tylko świeckich, ale też dotyczących religii i moralności; wziął go więc sobie na spowiednika i jemu polecił starać się o przebłaganie i zjednanie Boga przez msze i inne nabożeństwa. Ponieważ Grzegorz wiedział, że stosownie do woli Boga należy słuchać królów panujących z jego łaski, przyjął ten obowiązek i zaraz podczas obejmowania rządów na Węgrzech, głównie on w swojej roztropności obmyślił sposoby na usuniecie domowych waśni, kiedy część możnych stanęła po stronie królowej wdowy.

[…]

Grzegorz zaś, jakkolwiek uważał za hańbę, że ocalał w taki sposób z tak nieszczęsnej klęski rodaków [w bitwie pod Warną], postawił zrazu wrócić do ojczyzny. Następnie zaś zastanawiając się, jak dalece nie mógłby bez przypominania sobie swej hańby pokazywać się na oczy Polakom, a zwłaszcza królowej, która wyprawiając syna od siebie, jego szczególniejszej poleciła opiece – postanowił na pewien czas usunąć się, aby tymczasem świeża boleść zelżała i aby rany na razie nie zagojone i krwawiące ukoił albo rozsądek, albo jakaś zmiana stosunków. Powrócił przeto do Węgier ku uciesze wielu a zwłaszcza wielkorządcy, w którego ręku po śmierci Władysława pozostała najwyższa władza. On też zaraz oddał Grzegorzowi na wychowanie synów swoich, Władysława i Macieja, poczytując za najwyższe ich szczęście to, że może ich kształcić człowiek, który kierował życiem i charakterem króla. Tego zadania chętnie podjął się Grzegorz z powodu wysokiego stanowiska ojca i z nadzwyczajną wprawą i gorliwością tak wychowywał chłopców, że o ich charakterze jak i wykształceniu już wtedy można było najlepsze żywić nadzieje.

[…]

Tak np. gdy raz biskup dzięki swej wiedzy i wymowie z pamięci, a przy tym kwieciście przedstawił zmienne koleje obu Panonii, i jakie to narody w różnych czasach zajmowały te kraje – zapytał Grzegorza, jak się zapatruje na dawne dzieje Polaków, o czym żadnej wzmianki nie znalazł w dziełach starożytnych pisarzy. Na to odpowiedział mu Grzegorz: „ Ani ja mimo, że te sprawę pilnie badałem, nie pomnę, bym dowiedział się czegoś, co bym mógł podać, jako pewnik. To bowiem, co Wincenty podał o naszym pochodzeniu w swej kronice, zakrawa nie tylko na bajkę, lecz na dziwoląg, bo wywodzi starożytność naszą od czasu potopu i twierdzi, że jesteśmy Scytami, z którymi Aleksander prowadził wojnę, że Rzymianin Grakchus jest założycielem naszej królewskiej siedziby i baje o pokrewieństwie z boskim Juliuszem; to wszystko nie zgadza się ani z geograficznym położeniem ani z czasem, ani z dziejami tak Rzymian jak Aleksandra, lecz raczej przypomina bajeczki starych bab. Prócz tego wprowadza jakąś sobie tylko znaną królową Wandę, od niej wywodzi nazwę rzeki i Wandalów, zaliczając nas do tego szczepu, jak gdyby lud ten nie był ani cudzoziemskim, ani nie należał do najdawniejszych i pierwszych osadników Germanii i jak gdyby wspominali dziejopisarze, że mieszkał niegdyś w krajach obecnie przez nas zajmowanych. Podobnie Mezów zamieszkujących kraje nad Dniestrem, jak Sarmatów zwie on Partami i inne wiadomości z tego zakresu tak niebacznie podaje, że dość widocznym jest, iż nigdy nie czytał historii żadnego narodu. Tak ten, który wyznaje, iż rzuca światło na pierwotne nasze dzieje, wielce ja zaciemnił usiłując im na próżno wyznaczyć jak najodleglejszy początek; dla wyjaśnienia bowiem wszędzie sięga zbyt daleko w przeszłość i nie podaje nic pewnego ani prawdopodobnego. XVIII. Ja natomiast, rozpatrując nasze zwyczaje i urządzenia, przychodzę do przekonania, że Polacy pochodzą od szczepu Wenetów mieszkających pomiędzy Peucynami i Sarmatami na Oceanem. Albowiem w pokoju i w wojnie, trzymamy się niemal tych samych zwyczajów, co i oni; z równą ochotą, z pieśnią na ustach rzucamy się w walkę, a nadzieję zwycięstwa pokładamy w jeździe, uzbrojonej w włócznie. Oni znieść nie mogą, by przeżyli swego księcia, lub porzucili go w walce, my poczytujemy to za sromotną hańbę. U nich władzę królewską ograniczają pewne prawa i ustawy, nad nami król nie ma władzy ani najwyższej, ani w niczym nieograniczonej. Oba narody zdają niewiastą zarząd spraw domowych i troskę o oszczędność w domowym gospodarstwie. Tam nie ma miast; naszych, jakkolwiek są znaczne, my stale nie zamieszkujemy. Przy tym zakładać osady z dala od siebie, pędzić życie oddzielnie stosownie do tego, gdzie słoneczna okolica pociąga, domy odgradzać jeden od drugiego pewną przestrzenią, budować z materiału grubego i nieobrobionego – jest naszym i ich zwyczajem. Nadto jedni i drudzy jednakowo się ubierają i to często skóry dzikich zwierząt stanowią ich okrycie, a niewieścią odzież odróżnić możesz od męskiej i tu i tam – chyba po lnianych zasłonach, którymi okrywają głowy. Jednakowe obowiązuje u obu narodów prawo co do wyposażenia żon i okupowania zabójstwa pewną grzywną. Owi o żadnej innej zbrodni z równym wstrętem nie wspominają, jak o kradzieży – u nas każda najlżejsza kradzież pociąga za sobą karę śmierci. Na ugaszczanie i biesiady owi poświęcają ojcowizny, my oddajemy się im bez miary. Obustronnie z równą swobodą piją, równie bezkarnie upijają się, a przy kielichach rozprawiają tak o sprawach publicznych jak i prywatnych. Niemniej, uczęszczanie do łaźni, częstsze kąpiele, żywienie się dziczyzną i mlekiem – tak są wspólne obu narodom, że albo podziwem jest moje przypuszczenie, że my od nich pochodzimy, albo też my jesteśmy praojcami tego szczepu. Bardziej prawdopodobnym jest, że oni, mieszkając w okolicy o ostrym klimacie, w krajach dzikich i ponurych, a nadto nieurodzajnych, porzucili zimną i niegościnną ziemię i poszukując korzystniejszego klimatu i gleby wśród rozmaitych okoliczności i w różnych czasach rozlali się po Sarmacji z początku tylko po rzekę Dniestr, następnie po Wisłę; z przyrostem ludności przeszli przez Dację do Mezji, dalej zwolna – posuwając się ciągle – zajęli Dalmację i Ilirię; tak więc począwszy od oceanu dotarli aż do Morza Adriatyckiego, posuwając coraz dalej swoje siedziby. Za zdaniem tym przemawia również język wspólny wszystkim zamieszkującym tak rozległy pas ziemi, o ile nie zmieniły go stosunki z tak różnorodnymi narodami, przez których kraje szczep ó w przesunął się. Co się zaś tyczy samej nazwy, nikt nie powinien powątpiewać, że jest świeżego i swojskiego pochodzenia, urobiona mianowicie od słowa, którym my w naszym języku oznaczamy pola. Ci bowiem, którzy wraz z ojczyzną porzucili dzikie lasy i góry, zachwyceni urokiem pól, które zamieszkiwali, w ojczystym języku zwali się Polanami.

Wywiązała się raz przy obiedzie rozmowa o prawach Charondasa. Gdy Wergeriusz chwalił ów przepis, w którym Charondas zastrzegł, by po raz wtóry nie zawierał małżeństwa ten, komu lata pożycia z pierwszą żoną w szczęściu upłynęły, a za szaleńców uważał tych, którzy drugi raz próbują szczęścia, jakkolwiek nie byli w pierwszym małżeństwie szczęśliwi, rzekł Grzegorz: Ograniczenie to równało się chyba postanowieniu, aby obywatelom jedna strona życia pozostała nieznaną, bo ani tym, którzy mieli zacną małżonkę nie pozwala doświadczyć przyjemności złego małżeństwa, ani ci, którym raz w udziale przypadła zła żona, nie mogli zaznać szczęśliwych chwil. Dodał od siebie, że byłoby bardziej ludzką rzeczą pozwalać na rozwód z niesforną żoną, niż zabraniać powtórnego małżeństwa dlatego, aby ktoś przypadkiem nie dostał niesfornej żony.

[…]

Tymczasem, gdy nieobecność Grzegorza tłumaczono w ojczyźnie jego śmiercią, Kazimierz, który dzierżył panowanie po bracie, oddał innemu księdzu pieczę na probostwem zajmowanym przez Grzegorza w Wieliczce (salinach – I.L.). Na wieść o tym Grzegorz z konieczności powrócił do Polski, aby zakrzątnąć się około swoich spraw. Bo też czuł bardzo wielkie przywiązanie do tego probostwa, raz dlatego, że tu postawił pierwsze kroki na drodze do swobodniejszego bytu, po wtóre, że na tym probostwie przeszedł początkową szkołę życia duchownego; dlatego uważał ten kąt za swą prawdziwą ziemię rodzinną. Bo we wsi, w której się urodził, otrzymał tylko nagie życie, na probostwie zaś uszlachetnił je i podniósł wszechstronnie. Dlatego też, choć przedtem biskup często go namawiał, aby to probostwo rzucił i o inne bogatsze się starał, nigdy nie mógł go do tego nakłonić. Lecz szczególnie wtedy, gdy już Grzegorz gotował się do drogi, zaczął nań nalegać, ofiarowując takie warunki na nowym stanowisku, że z łatwością każdego innego by namówił. Ale, gdy zobaczył, że słowa jego idą na wiatr, chcąc go w jakiś sposób zmusić przynajmniej do powrotu, poruczył Grzegorzowi pewne sprawy państwowe, które wtedy przede wszystkim należało na dworze króla polskiego załatwić. Zdawało mu się bowiem, że przez jego utratę, traci połowę swej istoty. Przy tym przyjaciele, którym to wielką przykrość sprawiało, że muszą się z nim rozłączyć, usilnie go prosili, by rychło wracał. A i Grzegorz pragnął tego nie mniej, jak i oni. I byłby może zaniechał zamiaru, gdyby go tajemnicza moc przeznaczenia nie była nawet wbrew woli powołała do ważniejszych zadań.

[…]

Zawiadomiwszy wkrótce Węgrów przez posłańca o wyniku swego poselstwa, podążył szybko ku Lwowu [aby objąć tamtejsze arcybiskupstwo]. Zebrał był na Węgrzech rozmaitych uczciwymi sposobami, szczególnie zaś z dochodów kanonii niemałą sumę pieniędzy, toteż łatwo mu było, skoro miał zająć stolicę arcybiskupią i urządzić się wraz z całą swą służbą odpowiednio do godności tego urzędu. Już od dawna rozszerzano wieść o jego wyborze, a że nie zamilczano też jego cnoty i szlachetności, przeto zaczęli go oczekiwać wszyscy z wielkim upragnieniem. Kiedy zaś przybył, przyjęli go więcej z radością, niż z wystawnością i przepychem. W niewielkiej liczbie zjawili się kapłani, a i u tych z nędznego wyglądu widoczne były nieszczęścia ostatnich czasów; inni albo żyli u obcych, albo wymarli a tymczasem nikogo nie ustanowiono w miejsce zmarłych. Tak opłakany widok nasunął zaraz Grzegorzowi smutne myśli o całości majątku, o którym jednak nie wierzył dotąd, że istniał tylko sam tytuł bez jakiejś podstawy materialnej. Gdy się wszakże przekonał, że niema tam w ogóle niczego, z czego by się mógł chociaż nędznie wyżywić, nie mógł powstrzymać wtedy łez i począł opłakiwać swój los, gdyż z bardzo świetnego stanowiska przeszedł do życia nędznego i ciężkiego. Toteż zrazu zamyślał porzucić wszystko i wrócić do przyjaciół na Węgrzech, ale potem jako mąż pobożny i religijny, zwróciwszy wszystkie swe myśli ku Bogu, postanowił znosić mężnie cały ciężar na siebie włożony w mniemaniu, że nadarza się mu dobra sposobność zaprawiania się w winnicy Pańskiej.

Dlatego uporządkowawszy wprzód sprawy domowe i ułożywszy wydatki według dochodów, powołał kanoników, będących poza diecezją, ażeby mieć się z kim naradzać nad dobrem i potrzebami Kościoła, obsadził posady po zmarłych i wziął się wnet do pracy około podniesienia i wznowienia życia kościelnego. Sam był codziennie obecny przy obrzędach religijnych, a zaniedbany lub rozluźniony ich rygor przywracał z taką surowością, iż raz kapłana, który źle czytał Ewangelię, zganił dwa razy za słowa wygłaszane z nieodpowiednim akcentem, a w końcu kazał mu milczeć a drugiemu dokończyć czytania. Innego znów odsunął publicznie od ołtarza łając głośno, że nie wolno tym spełniać ofiary, którzy przedtem byli pijani. Niejednego noszącego zbyt długie włosy oszpecał w obecności ludu ogromną tonsurą. Wielu, którzy przesiadywali pijąc po publicznych szynkowniach, zabronił przez szereg dni odprawiania Mszy św. Sam miewał w dni uroczyste kazania do ludu; krótko mówiąc, nie omieszkał niczego uczynić, w czym potrzebną była jego troskliwość lub powinność.

[…]

Opuściwszy więc Lwów, począł objeżdżać wsie i zewsząd zwabiać do siebie wszelkimi sposobami osadników; najpierw budował im mieszkania i ofiarował im innego rodzaju ułatwienia, aby zjednać sobie tym umysły wieśniaków, oglądających się przede wszystkim za korzyścią. Dzięki tej zapobiegliwości wprowadził osadników do wszystkich wsi, opustoszałych z powodu niepowściągliwości poprzedniego arcybiskupa. Następnie w miarę przyrostu dochodów, skupował zwolna wsi jedne po drugich, albo zakładał nowe, stawy rybne zaniedbane oczyszczał, albo gdzie tylko miejsce na to pozwalało, kopał nowe; zabiegów podobnych nie prędzej zaprzestał, aż majątek kościelny, sam się dochodami pomnażający, doprowadził do tej wysokości, że zapewniał przyszłym arcybiskupom odpowiednie i łatwe utrzymanie. Następnie powziął myśl założenia miasteczka i upodobawszy sobie miejsce tuż nad rzeką, zwaną Dunajówką (Dunajec – I.L.), postanowił sam tam ciągle mieszkać i wymierzywszy miejsce na ulice i rynek, począł budować domy, chociaż nie było jeszcze mieszkańców.

[…]

Aby jednak, po usunięciu obawy przed nieprzyjaciółmi, wewnętrzne rozluźnienie nie gubiło osady, Grzegorz spisał prawa, którymi u siebie podwładni mieli się kierować i wzniósłszy kościół, stawił im przed oczy religię, jako jedyny i najskuteczniejszy bodziec do przestrzegania ustaw. Sam też w dni świąteczne wykładał im w kazaniach o istocie rzeczy pożytecznych i szlachetnych, w jaki to sposób miasto może nabrać wewnętrznej spójni i utrzymać się, wyjaśniał im, jak dalece miłą jest Bogu nieśmiertelnemu ogólna zgoda obywateli celem prowadzenia życia bogobojnego. W tym posłuszni byli mu mieszkańcy, jakby z jakiegoś zrządzenia losu, zwłaszcza, że sam zachęcał ich przykładem: Choć był panem i opiekunem miasta, przewyższał łagodnością i uprzejmością wszystkich podwładnych, cudzych powodzeń, czy nieszczęść nie uważał za obojętne dla siebie, lecz we wszystkich jednakowy brał udział; w miarę jak sprawa lub potrzeba ludzi wymagały, jednym doradzał, innych wspierał, tym spieszył z pomocą w potrzebach prawnych, owym w majątkowych, jednym składał życzenia, innych pociechą krzepił. W ogóle oddał się sprawom wzrastającego z każdym dniem miasta z takim zapałem, że nie można było go nakłonić odtąd, by gdzie indziej dłużej zabawił. Okoliczność ta często była ocaleniem dla nowo założonego miasta i nie tyle chroniły je obwarowania zamku, rowy i okopy, ile wielkie zalety ducha i serca Grzegorza.

[…]

Jako młodzieniec rozczytywał się w dziełach historycznych i poezjach, potem w wieku dojrzałym poświęcał się ze względu na swój zawód, najbardziej teologii, a z filozofii tej części, która zwie się etyką; przez ciągłe czytanie, starał się nagrodzić opóźnienie z jakim zabrał się do czytania literatury kościelnej, nigdy jednak nie zarzucił czytania pism świeckich, tylko w przepisach i dziełach religijnych zagłębiał się według planu z góry powziętego, świeckie zaś utwory czytywał dorywczo.

Nadto bojąc się, by przez zaniedbanie nie zaprzepaścić tego, co z wielkim trudem był zebrał, lub też nie chcąc troską o poślednie rzeczy zaprzątać umysłu, który pragnął uwolnić od wszelkich niepokojów, gdzie to było odpowiednim, poustanawiał sobie rządców, z którymi nie robił nigdy żadnych rachunków gospodarskich, czy to pewny ich rzetelności, czy też w obawie, ażeby wykryciem oszustwa nie zamącić pożądanego sobie spokoju. Pewnym jest to, co sam zwykł był mawiać: U ludzi, którzy wątpią w sumienność rządcy, albo go śledzą, choć stan majątkowy jest zabezpieczony, przecież głowie brak spokoju. Lecz – dziwna rzecz – podczas gdy w sprawach nie dotyczących domu, nawet bardzo ważnych, ufał rządcom aż do przesady, graniczącej z niedbałością, to w domu urządzał szczegółowy przegląd każdej rzeczy, nawet najmniejszej i błahej, ponieważ bywało, że liczył jaja, gomółki sera, owoce i inne podobne drobiazgi; zarządcy domowej spiżarni wierzył tylko wtedy, gdy sam skrupulatnie wszystko obejrzał i odmierzył. Wprawdzie gmin poczytywał to za skąpstwo, ja przypisałbym to trosce o spokojne życie: albowiem wiedząc, że łatwo psuje się młodzież z braku sprężystego nadzoru, rozumiał dobrze, że jeśli zasada tak oszczędnej gospodarności nie powściągnie natury skłonnej do zbytku, dojdzie do tego, iż wskutek nie umiarkowania, spadną na dom wszelkiego rodzaju kłopoty; to też unikając niesnasek, jako rzeczy najbardziej przeciwnej swej naturze, nie tylko trzymał w ryzach domowników, ale także przyjmował w poczet swej służby tylko takiego, po którym można się było spodziewać, że zastosuje się do rygoru.

[…]

Z krewnymi zaś i przyjaciółmi, którzy u niego szukali gościny, obchodził się według ich wartości moralnej; uczciwych żywił ze zwykłą sobie szczodrobliwością, innych, gdy raz lub drugi na próżno ich upominał, z taką stanowczością odprawiał od siebie, że potem nigdy nie dał się przejednać; nawet pozwolił na to, by niektórzy z krewnych, a zwłaszcza rodzony brat, zakończyli życie w ostatniej nędzy, w przytułku dla żebraków.

[…]

Wobec cudzoziemców, zwłaszcza Włochów, którzy w jakimś uczciwym celu przybywali do Polski, lub w miejscu się zatrzymywali, występowali z największą uprzejmością i sprzyjał im, jak tylko mógł; opiekował się nimi, krzepił, odziewał i żywił w miarę możności; choć unikał obcowania ze swoimi, z nimi w największej pozostawał poufałości, zarówno przy stole, jak w innych momentach życia, dopuszczał ich do swego towarzystwa, i współzawodniczył z nimi w żartach i dowcipach. Ilekroć z nimi obcował, zdawał się zapominać. O swym postanowieniu i żywo zajmował się tym, co się w świecie dzieje, bo zapytywał się co robią Włosi, a co Francuzi, jaki stan Niemiec, a jaki Hiszpanii, o czym donoszą z Afryki, a o czym z Azji.

[…]

Na uczty cudzoziemców wcale chętnie chodził, podejmował ich często i z całą gotowością u swego stołu, a w przyjmowaniu ich przewyższał przepychem nawet najznamienitszych. Od ucztowania z Polakami, o ile możliwości stale się wstrzymywał, a gdy ich zaprosił, co zdarzało się bardzo rzadko i chyba tylko z konieczności, mało co odstępował od zwykłego umiarkowania. Co więcej biesiady ich nazywał obżarstwem, mówiąc, że nie należy jakiegokolwiek zebrania się ludzi na jednym miejscu w celu jedzenia i picia, nazywać biesiadą, kiedy trzody bydła dla paszy zbierają się na łąkach; tylko tych ludzi zgromadzenie godnym jest imienia uczty, którzy na podstawie pewnego rozsądnego doboru zebrali się przy stole z jakiejś szlachetniejszej pobudki, niż chęci zadowolenia żołądka i gardła. Zapytany zaś, czemu woli jeść sam w domu, niż w gronie współbiesiadników, odpowiedział: „ W domu jem, ile chcę i ile mi się podoba i nie tracę przy stole więcej czasu, niż tego istotna wymaga potrzeba” .

[…]

Uczucia jego w zakresie religii były najczystsze, a rozmowy o niej zawsze poważne i głębokie; mniemał on, że o rzeczach boskich należy rozprawiać rzadko i tylko z roztropnymi ludźmi. Lud tym święciej słuchać będzie przykazań boskich, im więcej w religii będzie widział rzeczy nieznanych sobie i tajemniczych. Żadna bowiem tajemnica nie jest z natury swojej tak świętą i czci godną, iżby bez osłony uroczystych obrzędów mogła się ochronić przed pewnym jakby spowszednieniem. Alegorii, wprowadzanych w Pismo św. nie pochwalał, mówiąc, ze dzieła boskie wiele tracą przez to na powadze, gdyż to, co samo przez się jest cudownym, zaczyna powszednieć, skoro tłumaczy się je przez alegorię. Nie tak wielki szmer podziwu wyda lud, gdy mu się powie, że wlane jest w duszę światło prawdy, niż kiedy się mu powtarza, ze człowiek ślepy odzyskał oczy i możność patrzenia. Cudowniejszą jest rzeczą wypędzić siedmiu demonów, niż siedem grzechów. I wszystkie inne zdarzenia podobnie maleją przez alegorię i tracą na swej wiarygodności. Bo kiedy umysły słuchaczy zwracają się ku alegoriom, tracą wiarę w prawdziwość rzeczy i uważają ją nie za zdarzenie historyczne, lecz za coś zmyślonego, służącego wprowadzenie alegorii.

[…]

Z trudnością i rzadko kiedy można go było skłonić do wyświęcania kapłanów, a kiedy to czynił, bardzo surowym kierował się sądem przy wyborze tych, których miał dopuścić do tej godności; uważał zawsze, za rzecz najbezbożniejszą przyjmować na bojownika Bożego byle kogo, kto się tylko zgłosi, podczas gdy do sprawowania świeckich, bojowników wyznacza się drogą doboru. Wiele – mawiał– straciło kapłaństwo ze swej pierwotnej powagi: niegdyś było ono ozdobą i nagrodą cnoty, dziś jest schroniskiem nędzarzy, bo po największej części starają się o nie ludzie, którzy chcą w nim ukryć albo ohydę hańby, albo niskie pochodzenie swoje, albo zapobiec przez to gniotącej ich biedzie. Chwalił zaś urządzenie starożytnych, a zwłaszcza Żydów, że na jedną osobę zlewali godność króla i największego kapłana. Nie ma bowiem między Bogiem a ludźmi nic większego od kapłaństwa, a przeto powierzać je należy tylko największej cnocie, albo najwyższemu szlachectwu. Zdarzyło się raz, że wymogli na nim przyjaciele, by wyświęcił na kapłana jakiegoś prostaka, człowieka w ogóle bardzo nieokrzesanego; później żałując tego czynu, wziął tego człowieka do domu i kształcił go tak długo, aż nauczył się należycie odprawiać mszę św. i spełniać inne obowiązki kapłańskie. Ażeby zaś ten nieokrzesany umysł, wydobywszy się spod rygoru nie popadł w pierwotną rubaszność i nie i nie oddał się opilstwu i innym złym nałogom, zatrzymał go nadal u siebie i póki żył, dostarczał mu obficie środków, potrzebnych człowiekowi do życia tak, jakby chciał przez utrzymanie go pokutować codziennie za swój błąd.

[…]

Pozwalał sobie też czasem na żarty w sprawach, które zostają w pozornym związku z religią i wyśmiewał wytwornie niewłaściwe postępowanie tych, którzy albo chwalili, albo żalili się na rzeczy, na których zgoła się nie znali. Nieraz też w ten sam sposób wypowiadał zdrowe rady. Pewien znajomy doszedł przez obliczenie do wniosku, że prawie więcej jest dni świątecznych niż roboczych; mawiał więc, że gdyby to od niego zależało, to by to przede wszystkim zmienił i oprócz uroczystości kilku świętych, zniósł wszystkie inne; przez to zapobiegłby temu, by ludzie z powodu tylu wolnych dni świątecznych nie byli prawie zmuszeni żyć w ubóstwie i wszelkim niedostatku. Na to odpowiedział mu Grzegorz: „ Przestań przemyśliwać nad umniejszeniem dochodów kościelnych; czyż nie wiesz, że z częstych uroczystości płyną częste dochody” . – Kiedy mu ktoś powiedział: Bóg dobrych przez nieszczęścia zaprawia, aby nabierali hartu prawdziwej cnoty – odrzekł mu: Złe masz o Nim pojęcie, jeśli mniemasz, że On nie może wlać w dusze swych wiernych mocy – w sposób odmienny, niż atleta w ciała.

[…]

Ilekroć sam w czytaniu lub rozmowie przeszedł od teologii do filozoficznych poglądów, to w kwestii etyki trzymał się stoików. W kwestiach fizycznych i tych, które odnoszą się do celu ostatecznego, wyżej cenił Epikura. Z pism zaś mających na celu obalenie poglądów tego męża, tylko kilka przyjmował, a nawet za niedorzecznych uważał tych wszystkich, którzy się tą sprawą zajmowali lub zajmują, jak gdyby łatwym było udowodnić, że jego teorie sprzeciwiają się rozumowi; albo koniecznym, w tym przekonaniu, że inne teorie przy jego teoriach istnieć nie mogą, tymczasem rzecz ma się całkiem inaczej: jeśli bowiem przyjmie się, że dusza jest śmiertelna, to nie można przeciw Epikurowi znaleźć żadnego niezbitego dowodu, jeśli się zaś to odrzuci, nie tyle zbija się jego zdania, ile raczej usuwa i znosi zupełnie na odmiennym założeniu. I dlatego nie można go zwalczać na jego stanowisku, ani wnioski jego nie są sprzeczne z tym punktem widzenia; jak bowiem dusza i ciało różnią się między sobą tak i rozwój ich biegnie odmiennymi drogami a bynajmniej nie jest możliwą rzeczą, aby dwie odmienne natury, zdążały do tego samego celu i wychodziły z tego samego założenia. Epikur zaś uwzględniał ciało, inni duszę.

[…]

Picie należy oceniać stosownie do złego lub dobrego usposobienia pijącego i według niego należy je potępiać lub znosić. Nigdy przecież nie oddawał się mu bez miary, lecz pił, póki się nie rozweselił z przyjaciółmi, zwłaszcza z obcymi i to tylko rzadko i gdy czuł najwyższe zmęczenie umysłu, sadził bowiem, że w ten sposób orzeźwi się. Najchętniej pijał miód, który kazał gotować sobie w domu, przy czym baczył jak najpilniej, by ilość miodu, woda, ognia i innych rzeczy odpowiadała przepisowi przyrządzania. Lecz i wina używał często, przyzwyczaiwszy się na Węgrzech, miernie jednak i tylko na śniadanie. Zastawę stołową miał skromną i z wyjątkiem łyżek bez srebra. Najwięcej rozkoszował się jarzynami i leguminami, lecz równie chętnie jadał różne kaszki i ser, czy to dlatego, że zęby zepsute starością nie mogły zgryźć mięsa, czy tez może z zamiłowania do oszczędności kazał sobie codziennie podawać te ulubione i pożądane potrawy. Rzadko pościł sądząc, że dla umartwienia ciała wystarcza sama starość, a dla cnoty skromny stół. To jako pewne mogę podać, że gdy przypominano mu post przytaczał zdanie Izajasza: „Nie taki post obrałem mówi Pan” . Nie miał stałego miejsca ani czasu na śniadania i obiady, chyba gdy go zmuszał wzgląd na pogodę lub gości, zresztą kiedy tylko i gdziekolwiek poczuł apetyt, lub mógł się przy tej sposobności rozerwać duchowo, jadał poza domem lub u siebie – więcej też, jak dwóch chłopców mu nie usługiwało. Mawiał, że żadne miejsce nie wymaga tak wielkiego uszanowania i tak uroczystego nastroju, jak stół, ponieważ on łączy śmiertelników do wspólnego życia, nad co nie może być nic ważniejszego, ani przedniejszego i dlatego nie trzeba kogo bądź dopuszczać do stołu, ani samemu uczęszczać na uczty do pierwszego lepszego, lecz dopiero po głębokim namyśle należy rozstrzygnąć, z kim chcesz dzielić wrażenia życia. Przy spaniu baczył tylko na miejsce i zawsze czytał nim usnął. Obok łóżka stał świecznik tak zabezpieczony przed niebezpieczeństwem ognia żelaznymi blaszkami, że zatrzymywał świece upadające lub strącone przez nieuwagę. Wszędzie na łóżku leżały książki bez ładu. W sypialni nie było ozdób ani porządku, lecz wszystko leżało pomieszane i rozrzucone stosami na ławkach i na podłodze: broń, księgi, żywność, żelaziwo, naczynia i inne sprzęty domowego użytku. Ktoś wzdrygając się przed takim nieładem, zwrócił mu uwagę, by wszystko należycie porozdzielał i ułożył; – na co Grzegorz: ta uwaga dotyczyć może tych, którzy mają rzeczy na sprzedaż, aby łatwo mogli wyjąć przedmiot, którego zażądają kupujący. Ja zaś nic nie mam na sprzedaż.

Sypiał miernie, a wstawał zawsze przed brzaskiem dnia i modlił się. Kiedy zaś skończył modlitwy czytywał pierwszą lepszą książkę, która mu się nawinęła aż do godziny ósmej – bajki, historie, dzieła lekarskie lub o istocie wszechrzeczy. Nie czytywał bowiem niczego, w czym prócz przyjemności nie znalazłby czegoś pożytecznego. Wracając z kościoła, przed śniadaniem zatrzymywał się na chwilę albo wewnątrz domu, albo przed drzwiami każdego, do kogokolwiek przypadkowo zaszedł i rozmawiał tak poufale ze wszystkimi, zarówno z mężczyznami, jak z kobietami, że dawał często złym ludziom sposobność do złośliwego tłumaczenia tej swojej niewyczerpanej dobroci. Byli i tacy, co tę swobodę życia nazywali albo rozwiązłością albo płytkością ducha, chociaż przyroda i praca nad sobą z dziwną jakąś zgodą wyposażyły go we wszystko, z czego urasta silny charakter, do używania zaś nie starczyło mu zupełnie sił, nie dla podeszłego wieku, ale z wrodzonej słabowitości. Ponieważ bowiem natura przeznaczyła go niejako od urodzenia do cnoty, pozbawiła go zmysłu wstępnej rozkoszy, którą miał za wroga wszelkich ideałów. Tego rodzaju plotki lekceważył jednak z ogromną wyniosłością, ponieważ będąc zadowolonym z czystego sumienia, przenosił zawsze spokojne życie nad pochwały ludu. Podobnie jak przed śniadaniem, tak i w południe, odbywało się czytanie, rozmowa, narady i poufała pogawędka, jeśli przechadzał się po mieście. Gdy mu mówiono, że swym przykładem szkodzi bardzo, bo ten, który widzi, jak on chętnie i jawnie obcuje z kobietami, takie same przyjmuje obyczaje, gdyż natura ludzka skłonna jest do naśladowania złego, wtedy rzekł: ja żyję dla siebie samego, zresztą ani złego nie poprawia przykład dobry, ani serc szlachetnych nie psują przestępstwa złych.

[…]

Jednej tylko rzeczy się dziwię. Oto z powodu osobliwego usposobienia, czuł po gniewie orzeźwienie dla zmęczonego umysłu i dlatego łatwo, a nawet rzecz by można, umyślnie gniewał się, posuwając się aż do łajania służby, nieraz nawet do chłosty. W późnej starości udał głupiego, by wybadać zamiary swego otoczenia i trwał w tym udawaniu kilka dni. Do łaźni i parni uczęszczał rzadko, gdyż przekonał się, że mu poniekąd szkodzą, chorował rzadko, ale ciężko i niebezpiecznie, nigdy jednak nie zawezwał lekarza, lecząc się sam sokami i odwarami ziół, nigdy też nie podróżował bez książki: „ O skuteczności ziół” ; tak dalece był przekonany o większej skuteczności leków naturalnych od sztucznych. Utrzymywała go przy zdrowiu albo wstrzemięźliwość płciowa, albo fistuła na prawej nodze, przez którą uchodziły z całego ciała szkodliwe soki. W 25. bowiem roku życia zranił sobie przez uderzenie nogę; ta rana wskutek niedbałego i nieumiejętnego obchodzenia się zamieniła się w fistułę, której nie chciał potem nigdy usunąć, chociaż radzili lekarze, lecz by uniknąć spuchlizny i bólu utrzymywał ją zawsze w największej czystości ołowiem, wodą i ałunem. Do podróży nigdy nie wybierał czasu, ale – jak wypadało wyjeżdżał w nocy lub w dzień, tak samo bez względu na stan pogody.

Przed świtem pracował przy świetle i pisywał do przyjaciół; sekretarza zaś nie miał nigdy. Do poezji miał większe zdolności, ale i prozą w stylu pośrednim między dawnym, a nowy pisał tak wyrobioną, że w swoim kraju nie tylko celował wśród wszystkich pisarzy ówczesnego wieku, ale był nawet przedmiotem podziwu. Jakkolwiek jednak wiele pisał, nie podawał niczego do rąk drugich, czy to dlatego, że to, co pisał samego nie zadowalało, czy też wydawało mu się nie odpowiadającym jego godności. Tylko historię swą o powołaniu króla Władysława na tron węgierski i jego wyprawach przeciw Turkom, napisaną w dwóch księgach dał kilku przyjaciołom do czytania – prócz tego kilka epigramatów, szczególnie te, które pisał ku rozrywce i w żarcie na małą Fanusię, chociaż zresztą przyznawał, że jest ona chlubą i ozdobą jego miasta.

Był wzrostu smukłego – wdzięcznego ponad zwykłą miarę człowieka; miał ciało silne lecz delikatne. Zarost na brodzie i głowie bujny i gładki, oczy bardzo żywe i czyste, wszak do późnej starości nie używał żadnej pomocy do czytania; brwi miał podniesione i gęste, nos bardzo spiczasty. Niezwykłej siły w rękach, a co raz uchwycił trzymał bardzo mocno. Nadto rękę okazałą i odpowiadającą wielkości ciała, zdobiły odpowiednio długie i jakby toczone palce. Brzuch mierny, nogi nieco za cienkie do wzrostu. Przy chodzeniu rzadko używał pomocy laski, a to tylko wtedy, jeśli go zmuszała śliskość drogi. I reszta ciała zachowała do ostatka krzepkość i naturalną władzę, nie zeszpecona żadnym błędem ani brzydotą starości. Nigdy jemu, ani komu innemu nie była starość jego ciężarem, a tylko w bardzo nielicznych potrzebach życia odwoływał się do obcej pomocy. Tak dobrze zachował zawsze władzę w całym ciele aż do 70. roku życia, do którego szczęśliwie i bardzo spokojnie dopłynął właśnie w chwili, kiedy to pisałem. Jeśli Bóg będzie uwzględniał potrzeby śmiertelników, to zachowa go na pożytek rodzaju ludzkiego w tym samym szczęściu przez drugie tyle lat.

– Żegnaj.