Prasa papierowa kończy się. Pomijając brukowce i magazyny z programami telewizyjnymi, sprzedaż tygodników w Polsce nieczęsto przekracza 120 tysięcy. Ambitniejsze kwartalniki, które mogą pochwalić się nakładem dziesięciotysięcznym, należą do rzadkości. Siedzimy ze smartfonami i próbujemy złożyć w miarę spójną wizję z setek rozproszonych informacji, pobieranych z dziesiątek aplikacji, portali i sieci społecznościowych. I oto nagle, w samym środku tego technologicznego chaosu, następuje wielki powrót. Na scenę wkracza zaginiony od lat gigant. W (pozornie) niewygodnym, dużym formacie, w szacie graficznej przypominającej (z pozoru) zamierzchłe czasy. Błyskawicznie sprzedaje się 50 tysięcy egzemplarzy, po czym następuje dodruk niemal 90 tysięcy. Kwartalnik społeczno-kulturalny przebija „Gościa Niedzielnego” do spółki z „Newsweekiem”, „Do Rzeczy” i „Politykę”.
Co stoi za tak ogromnym sukcesem pierwszego numeru nowego „Przekroju”? Już za czasów PRL-u ówczesny tygodnik był fenomenem i znacząco odbiegał od standardów polskiej prasy. Artykuły propagandowe były w nim rzadkością i na tle całej reszty było widać, że ukazują się tam raczej pro forma. „Przekrój” był jednym z niewielu okien na zachodni świat. Nie ma się co dziwić, że u szczytów swojej popularności osiągał nakłady powyżej 700 tysięcy egzemplarzy (czego dziś jest w stanie dokonać praktycznie tylko „Tele Tydzień” i kilka tabloidów). Do tego należy dodać niezwykle inteligentną kadrę dziennikarską, niepowtarzalną szatę graficzną (Daniel Mróz!) i najważniejszy składnik – lekkość.
Przede wszystkim tej ostatniej boleśnie brakuje współczesnej polskiej prasie. Jest ona najczęściej koszmarnie sieriozna w swoich politycznych wojenkach, w ideologiczno-etycznych bojach. Moralizatorskim pohukiwaniom autorów nurtu postępowego (uzupełnianym rynsztokowym kabareciarstwem) sekunduje święte oburzenie prawicowych bojowników (przetykane równie ciężkawymi żartami na poziomie „Studia Yayo”). I nagle pojawia się pismo, które nie wrzeszczy i nie rechocze, a nawet – to dopiero sztuka! – nie ma ambicji uczestniczenia w krajowych bitwach. Pismo, które odwołuje się, owszem, do tradycji myślenia liberalnego, nieco ironicznego, dystansującego się od wielkich narracji – ale w najlepszym możliwym stylu.
Nowy „Przekrój” to 148 stron, a każda z nich przesiąknięta jest Marianem Eilem, legendarnym założycielem pisma. Choć dziś siedzibą redakcji jest Warszawa, to duch pisma ma wiele wspólnego z Krakowem. A raczej – z tym, co w Krakowie najlepsze. Z artystowską nonszalancją, ale jednocześnie z solidną pracą. Kraków wnosi do nowego „Przekroju” tradycję (oprawa graficzna, teksty i rysunki z archiwum, ogólna atmosfera), Warszawa – nowoczesność, widoczną przede wszystkim w tematyce artykułów (lekki zwrot w stronę tematyki popularnonaukowej i lifestyle’u, lecz na wysokim poziomie), ale też w subtelnym podrasowaniu dawnej szaty graficznej. Ujmujący jest pomysł na leitmotiv w postaci „Warzywa numeru” (którym tym razem jest… ale nie, nie będę psuł zabawy…).
Druga wersja „Przekroju” – wydawana od 2002 do 2011 w Warszawie, a potem do 2013 w Krakowie – nie zachowała niestety najważniejszych zalet, w które wyposażył pismo Eile. Ambicje były wielkie, ale nie udało się. Stopniowo rezygnowano z kolejnych elementów tradycji, ale i to nie pomogło. Brakowało „tego czegoś”, co wyróżniałoby pismo spośród dziesiątek magazynów lifestyle’owych, „miejskich” i kulturalnych.
Tomasz Niewiadomski z zespołem – bazując na duchu Eilego – przywrócił „Przekrojowi” niepowtarzalny charakter. Trudno na razie wyróżnić pojedyncze artykuły czy dziennikarzy, tym bardziej, że dość sporą część zajmują materiały archiwalne. Ale pierwszy numer „Przekroju” to doskonały początek. Polacy potrzebują świeżego powietrza, potrzebują pisma, które będzie tworzyć „społeczny klej” (jak mówi Szymon Hołownia).
Daję redakcji kredyt zaufania, ale czekam też na wyodrębnienie się nowych dziennikarskich indywidualności. Jest przestrzeń do działania. Czekamy na siedemsettysięczny nakład. Czemu nie?