(opowieść o Ameryce)
Dwa i pół roku temu byłem w Ameryce. Ten jeden jedyny raz, i to ledwie przez tydzień.
Mogła to być, jak na moje możliwości, podróż życia – i może nawet częściowo była, ale mogła bardziej. Mogła, bo Stany to w końcu nie byle co, kraj zamożny i ludny, a i dla kultury ważny. Ale raczej nie była, bo do podróży, zwłaszcza życia, trzeba się przygotować: trochę pomarzyć, coś tam przeczytać. Kupić mapę, rozłożyć ją na podłodze, zapisać na kartce adresy do odwiedzenia. A ja już miałem marzyć, gdy jakoś tak, trochę przez lenistwo, trochę przez to, że musiałem przygotować pierwszą w życiu prezentację na konferencję naukową – nie zdążyłem.
Przegapiłem wyglądaną od dawna kometę. Ale udało mi się załapać na jej ogon, a ten też był piękny: Nowy Jork oglądany bez przygotowania, jakby na niepełnym wybudzeniu – a może we śnie?
Nie łudzę się, że „poznałem Amerykę”, i nawet nie jestem pewien, czy odkryłem dzięki tej podróży – jak to się czasem dzięki podróżom odkrywa – „nieznaną cząstkę siebie”. Ale na pewno widziałem bloki większe niż kiedykolwiek wcześniej, niebo i asfalt o nieco innym niż u nas kolorze, znajome niby przedmioty, ale o nietypowych wymiarach, i ludzi podobnych do nas, ale jednak innych. Inny świat złożony z innych elementów. I nawet jeśli nie była to podróż życia, to na pewno była to podróż szczególna, wielki wybuch wrażeń, wyobrażeń. I myśli – o Polsce.
***
Wyspa Long Island rozpoczyna się w Nowym Jorku. Gdy idzie się z Manhattanu przez most brooklyński na Brooklyn (lubię powtarzać teraz w myślach te, już nieco moje, mityczne nazwy własne), to tak naprawdę idzie się na Long Island. Wyspa ciągnie się potem przez 200 kilometrów w kierunku wschodnim. Są tu popularne wśród nowojorczyków plaże, są dwa maleńkie rezerwaty Indian specjalizujące się w bezcłowym handlu benzyną i papierosami, jest pewna stara drewniana chałupa z 1649, jest pałac Oheka – dawna posiadłość bogacza reklamująca się hasłem „Europa w Ameryce”. Najważniejszym jednak miejscem wyspy jest chyba dom urodzin wielkiego amerykańskiego poety Walta Whitmana.
Ledwie 10 kilometrów od owego domu znajduje się zaś Cold Spring Harbor, instytut biologiczny, w którym odbywała się nasza konferencja. W języku Indian miejscowość ta nazywała się niegdyś Wawepex, „dobre, małe miejsce nad wodą”, i rzeczywiście, trudno o śliczniejszą lokalizację. Po wykładach chodziliśmy nad zatokę zbierać muszle albo spacerowaliśmy po alejkach wijących się między budynkami z różnych okresów. W jednym ze starych, niepozornych laboratoriów genialna Barbara McClintock prowadziła przed laty swoje sławne obserwacje komórek kukurydzy, odkrywając wiele nowych zjawisk genetycznych.
Uczestnicy konferencji zakwaterowani byli w cabins, traperskich chatkach z drewna. Ja mieszkałem w pokoju z przemiłym wąsatym Hindusem, którego najlepszego przyjaciela spotkałem przypadkiem dwa miesiące temu. Spojrzał – ten drugi – w Facebook i mówi mi, że mamy wspólnego znajomego i że jest to jego kumpel ze szkolnej ławy, do dziś ulubiony towarzysz losu, brat niemalże. Tak było, a przecież Hindusów jest ponad miliard! Wracając jednak do konferencji: na koniec był koncert muzyki klasycznej, na który ściągnęli, oprócz uczestników wydarzenia i naukowców pracujących w Cold Spring Harbor na co dzień, także sponsorujący instytucję filantropi mieszkający w pobliskich eleganckich posiadłościach – starsi panowie w garniturach i starsze panie w kostiumach à la Hilary Clinton. Były przekąski i drinki przed koncertem, były śmieszne anegdoty opowiadane przez pianistę podczas pauz i trudne współczesne utwory między pauzami. Jakby tego było mało, siedziałem rząd przed Jimem D. Watsonem, współodkrywcą struktury DNA i wieloletnim dyrektorem Cold Spring Harbor, który – mam nadzieję, że nie jest nietaktem to zdradzić – znaczną część koncertu przedrzemał. To znaczy w realu, bo na wielkim portrecie wiszącym w tej samej sali – czuwał. Przez moment miałem poczucie przynależności do wielkiego świata.
***
Z tegoż świata trafiłem, jak to czasem bywa, na pachnącą potem siłownię, a raczej do schroniska YMCA na Manhattanie z wielką siłownią na parterze. Przy wejściu musiałem pokazywać kartę miłemu czarnoskóremu strażnikowi, trochę czekać na windę, patrząc na biegających po elektrycznych bieżniach studentów i biznesmenów – i jechać na górę. Pokój był maleńki, a okno wychodziło na ścianę i nigdy nie wpadało przez nie słońce. Trzeba było podejść zupełnie blisko, żeby w prawym górnym roku zobaczyć, jaka jest pogoda. Ale było przynajmniej przytulnie. No i był – na wysięgniku wystającym ze ściany – telewizor, którego jednak nie włączałem.
Przez tych parę dni chodziłem bez przerwy po mieście, patrzyłem, słuchałem, zapisywałem, robiłem zdjęcia. W jakimś sensie to też była nauka, w każdym razie w rozumieniu Barbary McClintock, tej pani od kukurydzy. McClintock to mistrz, ale trudny do naśladowania. Poza badaniami właściwie nie widziała świata. Mało spała i nigdy nie wyszła za mąż. Mówiła, że gdyby nie była biologiem, zostałaby meteorologiem i obserwowała pogodę. To było właśnie jej podejście do nauki: obserwować. Zakochać się w przedmiocie badań, zaznajomić z nim i spokojnie odkrywać jego sekrety tak, jak się same zaczynają wyłaniać – nie według żadnego z góry nakreślonego planu, nie pod dyktando gotowych hipotez, słowem – nie tak, jak to się dzisiaj zwykle bada. „Znam moją kukurydzę intymnie i czerpię wielką przyjemność z tej znajomości” – mawiała prowokująco. Starałem się więc teraz też obserwować – Nowy Jork. I przy okazji szedłem za radą Amerykanina Henry’ego Davida Thoreau: „Wstawaj wolny od trosk przed świtem i poszukuj przygód”, choć z tym wstawaniem przed świtem to różnie wychodziło, a i przygody były raczej powszedniej natury, tyle że w niepowszedniej działy się scenerii: w tym jedynym w swoim rodzaju mieście nadziei i beznadziei, siły i krzywdy.
Jedyne czego mi brakowało podczas mojej krótkiej wizyty – to rozmów. Oprócz jednej wizyty u znajomych znajomych rozmawiałem właściwie tylko z pewną panią w średnim wieku, która też mieszkała „na siłowni”, a którą spotykałem nadzwyczaj często – w windzie, na korytarzu, w kolejce do łazienki. „Czy jestem z Niemiec?” – od tego właśnie zaskakującego pytania zaczęła się nasza znajomość. Ona była ze Szwecji, ale musiała niestety stamtąd wyjechać, to nie był kraj dla niej. Czy wiem, że „czasem tak jest, że rodzimy się nie tam, gdzie mieliśmy się urodzić?”. Nie wiedziałem. Mówiła mi jeszcze o swoim synu i o wpływie kolorów na ludzką duszę.
W Nowym Jorku nie wszystko było takie, jak myślałem, że będzie, ale wiele było. Oczywiście z bliska miasto wygląda zgoła inaczej niż na zdjęciach, ma więcej prozy, mniej poezji, na pierwszym planie jest chodnik, kosz na śmieci, twarze przechodniów, nachalne szyldy – nie szczyty wieżowców, które wychylają się tylko czasem znad niższych budynków. Ale wieżowce były, i to nie takie, jak na łódzkim blokowisku o nazwie Manhattan. Były metalowe klatki schodowe na zewnątrz starszych kamienic i zbiorniki na wodę na dachach. Były kratki w chodniku, przez które dochodziły odgłosy przejeżdżającego tuż pod ziemią metra. Były żółte taksówki, choć inne niż na starych filmach, były w niektórych częściach miasta małe bary, gdzie siada się przy ladzie i rozmawia z kierownikiem. W jednym takim barze – dawali dolewki herbaty za darmo – byłem świadkiem kilku ciekawych rozmów i uroczystego wejścia policjanta z wielką plamą na twarzy, w pełnym rynsztunku, z odznaką, z gadającym wciąż walkie-talkie.
O co chodzi w byciu manhattańczykiem? Chyba o sztukę życia w tłoku, gdzie przestrzeń prywatna jest ograniczona i trzeba oswoić sobie też część przestrzeni publicznej. Każdy manhattańczyk zdaje się mieć swoją małą ojczyznę – któryś róg dwóch ulic ze znajdującym się w pobliżu barem, sklepem, kościołem albo synagogą, maleńkim skrawkiem zieleni. Jak na tej sławnej – ponoć – okładce „New Yorkera” sprzed lat, która miała być krytyką manhattańskiej prowincjonalności (ale którą można chyba odbierać także jako pochwałę manhattańskiego lokalizmu): na pierwszym planie budynki przy Dziewiątej Alei, pokazane ze szczegółami, a z tyłu, za rzeką Hudson, jakieś pustynie i wyspy symbolizujące resztę świata. Do umiłowania małej ojczyzny dochodzi jeszcze przekonanie, że to, co mnie – jedną z miliona mrówek w tym mrowisku – spotyka, moje codzienne nadzieje i dramaty, ma mimo wszystko jakąś kosmiczną doniosłość. Właśnie te dwa elementy – wymyśliłem – składają się na bycie manhattańczykiem.
***
Kto w młodości czytywał Stachurę, ten wie, że „Nie brookliński most/ ale przemienić w jasny, nowy dzień/ najsmutniejszą noc/ to jest dopiero coś!”, i to zapewne prawda, ale brookliński most też robi wrażenie. Był akurat jasny, nowy dzień, więc przeszedłem na drugą stroną – na stronę, ma się rozumieć, Long Island – a potem usiadłem na ławce z widokiem na Manhattan, pewnie nie tej z okładki filmu Woody’ego Allena, ale w tym samym z grubsza miejscu. I z grubsza w tym samym, z którego na Manhattan – i na prom kursujący między Manhattanem i Brooklynem – musiał patrzeć półtora wieku wcześniej Walt Whitman:
Tłumy mężczyzn i kobiet ubranych w zwyczajne stroje, jak dziwne jesteście dla mnie! I na promach te setki ludzi, którzy się przeprawiają powracając do domu, są dla mnie bardziej ciekawe, niż przypuszczacie. I wy, którzy będziecie się przeprawiać z brzegu na brzeg za wiele lat, czymś więcej jesteście dla mnie, czymś więcej w mych rozmyślaniach, niż moglibyście przypuszczać. […] O, cóż może być dla mnie bardziej uroczystego i godnego podziwu niż otoczony masztami Manhattan? Rzeka i zachód słońca, i ząbkowane brzegi fal przypływu? Mewy oscylujące ciałem, łódź z sianem o zmierzchu i spóźniona barka? Przeprawiając się promem Brooklyńskim, tłum. Ludmiła Marjańska |
Patrzyłem więc stamtąd, nie na maszty co prawda, ale na startujące i lądujące wciąż helikoptery, na maleńką Statuę Wolności, wreszcie na wyspę Ellis Island, Wyspę klucz z książki-reportażu Małgorzaty Szejnert, na którą kiedyś przybył – podobnie jak 12 milinów innych imigrantów – brat dziadka mojego dziadka. Słowa Whitmana o tych, którzy „będą się przeprawiać z brzegu na brzeg za wiele lat” odnoszą się chyba w rzeczywistości – niczym słowa starotestamentalnych proroków – nie do tego, o czym współcześni czytelnicy myśleli, że się odnoszą, tzn. nie do pasażerów promu brooklińskiego wracających po pracy do domu, ale właśnie do niezliczonych imigrantów mających przybyć z Europy do Ameryki w kolejnych dziesięcioleciach.
W internetowym archiwum Ellis Island znalazłem manifest okrętowy dokumentujący najprawdopodobniej przyjazd brata dziadka mojego dziadka. Piszę „najprawdopodobniej”, bo nie zgadza się pierwsze imię (jest Antoni zamiast Frank bądź Franciszek), ale zgadza się cała reszta – nazwisko (Bajak), rok przybycia (1912), wiek (20 lat), adres docelowy (Buffalo w stanie Nowy Jork). Jeśli to on, miał 5 stóp i 9 cali wzrostu (175 cm), niebieskie oczy i blond włosy, a w kieszeni 15 dolarów, co się równa mniej więcej dzisiejszym 375. Przypłynął 26 sierpnia na statku Neckar z Bremy, dużym parowcu z jednym kominem i kilkoma masztami. Znalazłem, też w internecie, zdjęcie Neckara po przybiciu do portu: pasażerowie, w większości mężczyźni, w kapeluszach na głowie i z walizkami w ręku tłoczący się ku wąskiej kładce prowadzącej na ląd.
Brat dziadka mojego dziadka figuruje również w amerykańskich rejestrach ludności: w 1920 jako młody kawaler mieszkający kątem u innej rodziny, w 1930 jako mąż i ojciec trojga dzieci, w 1940 jako ojciec sześciorga. W 1968 umiera w wieku 77 lat. Tylko tyle o nim: liczby, tabele, żadnego zdjęcia, żadnej osobistej historii. Nieco więcej znalazłem na temat jego żony, Zofii z domu Dudajek, zmarłej dopiero w 1997 w wieku 99 lat. Dowiedziałem się: że jej ojciec sprzedał krowę, aby kupić córce bilet do Ameryki, że po przyjeździe do Stanów pracowała z początku jako szwaczka, że przez 25 lat szefowała kółku różańcowemu w swojej parafii, że odznaczała się silną wiarą w Boga i dobrym poczuciem humoru, że interesowała się historią Polski i była świetną kucharką.
„Tłumy mężczyzn i kobiet ubranych w zwyczajne stroje, jak dziwne jesteście dla mnie! Czymś więcej jesteście dla mnie, czymś więcej w mych rozmyślaniach, niż moglibyście przypuszczać” – mówiłem w myślach do brata dziadka mojego dziadka i jego towarzyszy, patrząc z Brooklynu na Manhattan. Objąłem mocno plecak, by chronić go przed potencjalnymi złodziejami – i usnąłem.
***
Teoretycznie Stany Zjednoczone nie mają swojej własnej filozofii czy też duchowości: mają neutralną światopoglądowo i pluralistyczną demokrację. Ale filozof Jeffrey Stout z podnowojorskiego Princeton argumentuje (w Democracy and Tradition), że owa demokracja nie jest wcale w pełni neutralna – jest konkretną tradycją, czy właśnie filozofią albo duchowością, która w Ameryce się wykształciła, i której Ameryka – według niego – powinna pozostać wierna. Czy powinna, czy nie powinna, to inna rzecz, ale że w Ameryce wszystko, nawet z pozoru neutralne instytucje i procedury, zabarwione jest specyficznie amerykańskim podejściem do świata i życia – to chyba każdy odwiedzający zauważy od razu.
Teza Stouta jest odpowiedzią na zarzuty – moich ulubionych skądinąd – myślicieli: Alasdaira MacIntyre’a, Johna Milbanka i Stanley’a Hauerwasa, których Stout nazywa „nowymi tradycjonalistami”, a którzy przekonują, że Ameryka potrzebuje nie liberalizmu, nie neutralności, lecz tradycji, a więc wspólnych założeń, na których można oprzeć dyskurs, a zamiast jedynie kultu osobistej wolności – potężnych, proroczych wartości, jak miłość czy sprawiedliwość. Według Stouta krytycy ci nie dostrzegają, że „amerykańska demokracja” jest właśnie tradycją, i to lepszą od innych, bo posiadającą szczególną zdolność asymilacji nowych treści. Składają się na tę tradycję elementy religijne i świeckie (sam Stout jest niewierzącym członkiem redakcji teologicznych periodyków), pewna doza protestanckiego purytanizmu, dorobek akademickiej filozofii pragmatycznej (Peirce, James, Dewey, no i, w naszych czasach, Rorty – przyjaciel i mistrz Stouta), dziedzictwo wielkich prezydentów (choćby Lincolna), poezja Walta Whitmana, eseje Ralpha Waldo Emersona, literatura czarnoskórych pisarzy: Ralpha Ellisona i Jamesa Baldwina. W jakiejś mierze jest to też po prostu subiektywny katalog ulubionych twórców samego Stouta, ale trudno pozbyć się wrażenia, że rzeczywiście istnieje pewien „ukryty nurt”, łączący w jedno różne prądy amerykańskiej myśli, przynajmniej te ze Wschodniego Wybrzeża.
Rekonstrukcja Stouta to oczywiście skrót. Brakuje w nim przede wszystkim biograficznych detali: listu małej dziewczynki do Abrahama Lincolna, w którym pisała, że dla zwiększenia szansy w wyborach prezydenckich powinien zapuścić wąsy („Co do wąsików, to czy – zważywszy, że nigdy ich nie nosiłem – nie uważasz, że ludzie uznają je za objaw śmiesznej afektacji?” – odpisał Lincoln); tragicznego dla Walta Whitmana roku 1864, gdy jeden jego brat zmarł na gruźlicę, drugi został pojmany przez Konfederatów, a trzeci trafił do zakładu dla obłąkanych; Ralpha Waldo Emersona otwierającego pod wpływem nagłego impulsu trumnę swojej młodo zmarłej żony rok po jej śmierci („Odwiedziłem grób Ellen i otworzyłem trumnę” – zapisał lakonicznie w pamiętniku). W wymiarze osobistym zwornikiem amerykańskiej tradycji jest Emerson – jako ojciec chrzestny Williama Jamesa, przyjaciel Thoreau, korespondent Whitmana.
Jest to tradycja – według mnie – trochę urocza, trochę dziwna, tak naprawdę pewien synkretyzm „czystego rozumu” i religii, a w wymiarze politycznym – połączenie kultu jednostki z akcentem na wspólnotę. Emerson na przykład – zauważa Stout – podkreślał, że – choć żyjemy jako indywidua – powinniśmy wykazywać „pobożność” rozumianą jako świadomość zależności od innych w naszym moralnym wzrastaniu – zależności od wspólnoty, która nas wychowuje, i od konkretnych osób, które służą nam za wzorce moralne. Tak więc nawet jeśli jesteśmy „dobrzy”, nie jest to nasza zasługa, a w każdym razie nie tylko nasza; ta dobroć, która jest być może naszym udziałem, jest bowiem częścią daru, jaki otrzymujemy od innych. „The merit itself, so-called, I reckon part of the receiving” („Sama tak zwana zasługa jest według mnie częścią otrzymywania”) – napisze Emerson w eseju Experience. Ogólnie amerykańska filozofia będzie operowała tego typu prostymi słowami: charakter, cnota, zasługa, nadzieja, demokracja, wolność, dobro, wybaczenie, władza, ideał, uczucie, miłość, honor, piękno.
Ta „filozofia postych słów” może przybrać bardzo wzniosłą postać – jak u wielkich amerykańskich myślicieli i pisarzy, może przybrać postać średniowzniosłą – jak na przykład w filmach Spielberga, ale może też stoczyć się w karykaturę, jak w skrajnych wersjach amerykańskiej „filozofii sukcesu”.
***
Oprócz języka jeszcze jedna, pokrewna rzecz rzuca się w oczy: pewien patos, czy raczej – pewna uroczystość, ta widoczna w ruchach owego policjanta, który wszedł do manhattańskiego baru, w postawie strażników granicznyc na lotnisku, w zachowaniu nawet zwykłych ludzi, przynajmniej tych, którzy jakoś, choćby nieświadomie, identyfikują się z „Ameryką” jako ideałem nadającym ich życiu wzniosłości. Także w kontaktach międzyludzkich, które czasem przybierają formę bardzo uroczystą. W owym manhattańskim barze byłem jeszcze świadkiem następującej rozmowy między kierownikiem i jednym z klientów, starszym eleganckim mężczyzną. Klient mówił najpierw o pracy w szpitalu: o tym, że zwykle staramy się mieć nad wszystkim kontrolę, a gdy w wyniku choroby pacjent i jego rodzina kontrolę tracą, „to miłość może wyjść na wierzch”. Ale potem zaczęła się, w pewnym sensie jeszcze ciekawsza, „typowo amerykańska” wymiana zdań o niczym:
– Jak masz na imię?
– Jestem Peter.
– Masz piękny bar, Peter. Wszystko tu jest pierwsza klasa. Top class. Jestem pewien, że to twoja zasługa.
– Wiesz, tak po prostu należy prowadzić bar. To dla klientów takich, jak ty, żeby chcieli do nas przychodzić.
Z mojej amerykańskiej rodziny – a więc rodziny Franka Bajaka, brata dziadka mojego dziadka – spotkałem osobiście jedynie jego syna, Sigmunda (zwanego też, na amerykańską modłę, Sigiem), który w pewnym momencie zainteresował się swoimi polskimi korzeniami i zaczął jeździć do Polski. Moich dziadków odwiedzał wielokrotnie, ale ja widziałem go tylko jeden raz – jako dziecko. Zmarł w 1996 w północnym Nowym Jorku. Był emerytowanym rear admiral amerykańskiej armii i dyrektorem w telewizji NBC. Miał wiele zainteresowań – zaczął nawet pisać (a może i skończył?) doktorat o Józefie Piłsudskim – i wielu przyjaciół, w tym w Polsce Tony’ego Halika i Elżbietę Dzikowską, Aleksandra Małachowskiego i Bronisława Komorowskiego. Gdy próbuję go sobie przypomnieć, myślę, że bliski był mu właśnie ten powszedni patos prostych słów, jak nadzieja, dobro, honor. No i był miłośnikiem rutyny: zawsze o określonej porze wychodził na spacer, nawet jeśli wypadało to w środku rozmowy.
***
Nie zdradzę MacIntyre’a, Milbanka i Hauerwasa dla Stouta. Ich, bardziej religijna, koncepcja tradycji pozostanie mi bliższą niż synkretyzm myśliciela z Princeton. Ale to on ma rację, gdy zarzuca „nowym tradycjonalistom”, że czasem koncentrują się na niedoścignionych ideałach, zamiast szukać dobrych elementów w tych nurtach, które rzeczywiście pulsują w społeczeństwie. Pomyślałem o Polsce. Czym byłaby nasza polska tradycja, nasz „ukryty nurt”, nasze ramy wspólnego dyskursu, nasze potężne, prorocze wartości? Dla mnie to po prostu chrześcijaństwo, ale przecież chrześcijaństwo – jako religia Wcielenia – w każdej kulturze zabarwia się w inny sposób (dość spojrzeć na amerykańskich chrześcijan: Thomasa Mertona, Dorothy Day, Martina Luthera Kinga) i wyraża się przez wiele różnych głosów, w tym także te odmiennie religijne albo zgoła świeckie.
A więc czym byłaby ta polska tradycja? Zamiast Emersona – Żeromski, zamiast Whitmana – Mickiewicz? Zamiast mariażu czystego rozumu z purytanizmem – połączenie świeckiego ruchu społecznikowskiego i katolicyzmu (opisane przez Bohdana Cywińskiego w niezastąpionych Rodowodach niepokornych)? Zamiast protestów przeciw segregacji rasowej – powstania i Solidarność? I nie chodzi tylko o gołą listę różnych składowych, ale opowieść bogatą w biograficzne detale.
W każdym razie oprócz pobożności religijnej potrzebna jest i u nas pobożność w znaczeniu Emersonowskim: świadomość zależności od innych, w tym od tradycji, która nas kształtuje i której zawdzięczamy także i to, co wydaje się naszą własną zasługą.
***
Tak właściwie – teraz sobie przypomniałem – rozmawiałem jeszcze z jedną osobą – ze sprzedawcą w księgarni Strand. Przeczytałem gdzieś, że jest tam „18 mil książek”, w sensie, że taka jest łączna długość półek – więc poszedłem. I rzeczywiście: półki były nawet trochę za długie jak na asortyment i, żeby je zapełnić, niektóre książki stały w wielu egzemplarzach. Niemniej jednak księgarnia była ogromna i można tam było spędzić nieograniczoną ilość czasu. Owego sprzedawcę spotkałem w dziale Filozofia. Rozmawialiśmy długo, ale to on głównie mówił – bardzo szybko, więc nie wszystko rozumiałem. Najbardziej polecał mi Deleuze’ego i Guattariego, których może bym i kupił, bo nigdy nie czytałem, ale trochę bałem się tytułu Schizoanalysis, a poza tym właśnie wtedy w oko wpadła mi metalicznie błyszcząca okładka książki o znacznie mniej złowrogim tytule: Radical Hope. W dodatku znajdowała się ona w koszyku z przecenami, a w notce z tyłu chwalił ją filozof Charles Taylor. Sprzedawca był nieco smutny, bo tej książki akurat nie czytał, ale urazy nie żywił. Książka stanowi moją jedyną materialną pamiątkę z Nowego Jorku, a łączy się w mojej pamięci z tym miastem tym bardziej, że przeczytałem ją w całości podczas mojego krótkiego tam pobytu. Dziś wiem, że istnieje również polskie tłumaczenie autorstwa Marcina Rychtera pod tytułem Nadzieja radykalna.
W centrum pracy Leara stoi niesamowite wspomnienie Franka B. Lindermanna, trapera, myśliwego i kowboja, przyjaciela indiańskiego wodza Wiele Przewag i autora jego biografii:
Wiele Przewag nie chciał mówić o swoim życiu po odejściu bizonów, dlatego jego historia wydać się może przerwana w połowie, pozostawiając wiele lat poza marginesem opowieści. „Nie opowiedziałem ci nawet połowy tego, co się działo, kiedy byłem młody – wyznał, kiedy nalegałem na ciąg dalszy. – Mogę spojrzeć wstecz i powiedzieć ci jeszcze wiele o wojnach albo o kradzieżach koni. Odkąd jednak odeszły bizony, serca moich ludzi upadły na ziemię i nikt ich już nie podniósł. Później nic już się nie wydarzyło. Mało było pieśni. Zresztą – dodał ze smutkiem – tę część mego życia znasz równie dobrze jak ja. Widziałeś wszystko, co się stało, odkąd odeszły bizony”. |
Dla kogoś, kto w młodości pasjami zaczynał (ale z trudem kończył) powieści polskiego Indianina, Sata-Okha, historia Wielu Przewag to nie lada gratka. Piotr Nowak we wstępie do polskiego tłumaczenia porównuje Nadzieję radykalną do innej jeszcze kultowej lektury młodzieżowej – Małego bizona Arkadego Fiedlera. Ale Lear jest filozofem, nie gawędziarzem, i stara się przede wszystkim wyciągnąć z tej jednej konkretnej biografii – a zajmuje go ona nie tylko do momentu „odejścia bizonów”, lecz zwłaszcza po – wnioski ogólne, odnoszące się do ludzi wszystkich kultur i tradycji. Jego język jest przy tym amerykańskim językiem prostych słów. Dwa są tu najważniejsze: odwaga i nadzieja.
Moment, w którym „odeszły bizony” – czyli zamieszkanie plemienia Wron w wyznaczonym przez białych rezerwacie – Lear nazywa momentem „spustoszenia kulturalnego”. Jak przystało na arystotelika, filozof ów w centrum kultury widzi pytanie o dobre życie. Dramat „spustoszenia kulturalnego” polega więc na tym, że dotychczasowe odpowiedzi na to właśnie pytanie tracą ważność. Do momentu zamieszkania w rezerwacie dobrze żyć znaczyło dla członków plemienia Wron być dobrym wojownikiem i dobrym myśliwym. Teraz nie ma już międzyplemiennych wojen ani bizonów. Trzeba znaleźć nowe odpowiedzi. Jak żyć i po co? I tu właśnie potrzebne są nadzieja i odwaga – cnoty, które Wiele Przewag posiadał. Myślę – tak na marginesie – że posiadać musieli je również ci wszyscy polscy imigranci do Ameryki, którzy wraz z przybyciem do odległego kraju, z dala od rodzinnych wiosek musieli na nowo odkrywać „jak dobrze żyć”. Ale dajmy im trochę spokoju.
Jeśli MacIntyre, Milbank, Hauerwas i Stout uczą nas, że każdy przynależy do jakiejś tradycji, i że tradycję tę należy wciąż odkrywać i współkształtować – odkrywać jako coś zastanego, nad czym nie mamy kontroli, współkształtować jako coś, co jest po części i naszym tworem – to Lear podejmuje kwestię, jak sobie radzić w momencie – pozornego przynajmniej – wyczerpania się tradycji:
Bliska jest nam myśl, że jako istoty ludzkie jesteśmy z natury podatni na rozmaite zagrożenia: rany cielesne, choroby, starzenie się, śmierć – i wszelkiego rodzaju krzywdy przychodzące z zewnątrz. Wydaje się jednak, że Wiele Przewag mówi o innym zgoła zagrożeniu. Jesteśmy na nie wystawieni, ponieważ wszyscy żyjemy w jakiś sposób. Człowiek jest z natury zwierzęciem posiadającym kulturę: z konieczności przyswajamy pewien sposób życia, który wyraża się w kulturze. Będąc uczestnikami tego sposobu życia, narażeni jesteśmy na pewne zagrożenie. Jeśli bowiem owa forma życia się rozpadnie, to pojawia się problem […]. |
Przykładem ma być Wiele Przewag. Inaczej niż wódz Siuksów, Siedzący Byk, który wybrał drogę militarnego starcia z białymi – legendarny przywódca Wron stawia na pokojowe współistnienie, a czasem i współpracę z białymi. Oddaje się rolnictwu i innych do rolnictwa zachęca. Przyjmuje chrzest i zawiera kościelny ślub. Popiera udział członków plemienia Wron w amerykańskiej armii. Jednocześnie zachowuje bardzo wiele tradycyjnie indiańskich elementów, promuje nawet powrót do zapomnianych rytuałów. A przede wszystkim w swoim postępowaniu kieruje się do końca specyficznie wronimi pobudkami: proroczym snem, który miał w dzieciństwie, i to snem o sikorze, ptaku szczególnie przez Wrony poważanym. Wiele Przewag potrafił – dzięki swojej wizji, dzięki odwadze i dzięki nadziei – odczytać niejasną symbolikę dawnych wierzeń: sikora dlatego potrafi pokonać wszystkie przeciwności, że przypatruje się innym i uczy się od nich. Najlepiej oddać głos samemu Learowi:
Właśnie w tym kontekście Wiele Przewag wykorzystał tradycyjne zasoby kulturowe plemienia – czyli sikorę – aby wyrazić idealne ja nadziei radykalnej. To znaczy, że dał plemieniu możliwość posłużenia się tradycyjnym wzorcem, aby pomóc mu przetrwać utratę pojęć. Korci mnie, by powiedzieć, że w okresie koczowniczo-wojowniczym żadnej Wronie nawet się nie śniło, jak zostanie wykorzystany tradycyjny symbol sikory. Choć oczywiście była jedna Wrona, która o tym śniła. Nawet ona jednak nie potrafiła wyśnić w pełni przyszłości sikory. Wzorzec ten dał jednak całemu plemieniu podstawę dla nadziei, w czasach gdy zasadniczo nie było wiadomo, na co można właściwie mieć nadzieję. Sen Wielu Przewag pozwolił Wronom żywić nadzieję, że jeśli będą kierować się mądrością sikory (cokolwiek miałoby to znaczyć), przeżyją (cokolwiek miałoby to znaczyć) i zachowają swoje ziemie (cokolwiek miałoby to znaczyć). Wiele Przewag przekazał zatem wzorzec, który pomógł plemieniu przetrwać okres spustoszenia pojęciowego. I fakt, że przetrwał ten wzorzec – a zatem, że tradycyjny ideał jest nadal żywy po drugiej stronie otchłani – czyni zasadnym twierdzenie, że Wrony przetrwały naprawdę. Albo też, że Wrony ożyły na nowo. |
Nie jestem pewien, czy Wrony w pełni przetrwały. Gdyby tak było, skąd brałby się nieodwołalny smutek słów Wielu Przewag: „Odkąd jednak odeszły bizony, serca moich ludzi upadły na ziemię i nikt ich już nie podniósł. Później nic już się nie wydarzyło. Mało było pieśni”? Są tu na ziemi spustoszenia, z których nie da się wyjść cało. Ale chyba prawdą jest, że szczególny rodzaj wierności dawnej tradycji – wolny od uporu, pełen nadziei i odwagi – pozwolił Wielu Przewagom ocalić więcej niż innym wodzom indiańskim, a przy okazji otworzyć się na nowe prawdy.
Jest coś takiego w człowieku – i tu chciałbym wrócić do naszych imigrantów – co każe wciąż, mimo najgorszych nawet warunków, nadzieję i odwagę zachować, i wciąż na nowo szukać sensu.
To była najważniejsza lekcja wyniesiona z mojej krótkiej amerykańskiej podróży.