Ukraina Odojewskiego

Było to jakieś trzy lata temu. Razem z Ksenią spędziliśmy kilka dni w Wielkopolsce. Pojechaliśmy właściwie do Leszna, by oglądać zawody jeździeckie. Ale wyszła z tego objazdowa wycieczka po okolicy.

Trafiliśmy wpierw do Rydzyny. Stoi tam barokowy zamek Leszczyńskich i Sułkowskich, gmach potężny, królewski, zrealizowany z wielkim rozmachem pod koniec XVII wieku według projektu Józefa Szymona Bellotiego. W zamku tym mieściło się w latach 1928-39 eksperymentalne Gimnazjum i Liceum im. Sułkowskich – elitarna szkoła z internatem, znana z bardzo wysokiego poziomu nauczania. Budynek został spalony w 1945 roku przez Armię Czerwoną. Odbudowywano go przez długie lata powojenne, w 1970 roku przekazano Stowarzyszeniu Mechaników i Inżynierów Polskich, które urządziło tam hotel działający do dziś. W hotelu tym – eleganckim, choć z nutką poprzedniej epoki i pewnego zużycia – spędziliśmy noc i okolice. Siedząc wieczorem w restauracji, przysłuchiwaliśmy się rozmowie osobliwego trochę grona. Było to spotkanie, w którym pierwszoplanową postacią był duży, zwalisty pan na wózku, chory zapewne, bo z trudem powstrzymujący trzęsienie rąk i wykonujący od czasu do czasu nagłe ruchy głową. Towarzyszył mu dość młody człowiek, który pomagał w różnych czynnościach, a później skończył jego obiad. Wokół nich siedziało kilku rolników-przedsiębiorców, około sześćdziesiątki, o szerokich barach, grubych dłoniach, którzy zagadywali pana na wózku o rzeczy związane z rolnictwem, o zakup ziemi, o możliwości inwestycyjne. Radzili się w bardzo wielu sprawach, pytali, co robić – a później słuchali z nabożeństwem, jak pan opowiadał powoli i niezbyt zrozumiale.

Drugiego dnia rzuciło nas do Pakosławia, gdzie nie widzieliśmy prawie nikogo i nic ciekawego nas nie spotkało. Dostaliśmy pokój na poddaszu, z łóżkami kolonijnymi i telewizorem, wcale nie pałacowy. A był to również pałac-dworek (chociaż gdzie mu skalą do Rydzyny), pobudowany – jak później czytałem – przez niejakiego Michała Krzyżanowskiego herbu Świnka, jakiegoś tam marszałka trybunału koronnego; pobudowany zresztą w latach 90-tych XVIII wieku – gdzieś daleko Rzeczpospolita upadała, a w wielkopolskim Pakosławiu budowano nową rezydencję. Może w nagrodę za to los sprawił, że pod zaborem pruskim w pałacu zainstalowała się antypolska Komisja Kolonizacyjna, zrobiono też niemiecką szkołę i mieszkanko dla pastora.

Trzeci nocleg wypadł już w Lesznie. Trochę przypadkiem, bo chodząc sobotnim popołudniem po pustej starówce, dojrzeliśmy kamienicę, która – jak się okazało – mieściła restaurację i hotel. Była to kamienica drobnomieszczańska, ciasna, wąska, niska, ale przerobiono ją z wielkim znawstwem, pomysłowością i nie szczędząc widać grosza. Tak sobie więc podziwialiśmy te rozwiązania, łapiąc dochodzące zza uchylonych okien dachowych odgłosy życia małego miasteczka. Cichego, spokojnego – choć z niezwykłą historią zamkniętą gdzieś pod tym leniwym życiem.

***

Obudziliśmy się więc w barokowej kamienicy przy leszczyńskim Rynku. Miasteczko spało jeszcze, pokoje dokoła także. Lecz gdy zeszliśmy na śniadanie, gwałtownie skończyła się ta senna atmosfera. Prysła nagle melancholijna aura wyjazdu-ucieczki, w której tkwiliśmy od kilku dni. Rzeczywistość historyczną, którą żyliśmy, idąc po śladach dawnych budynków i ich właścicieli, zastąpiła brutalna współczesność. Telewizory pokazywały obrazy czołgów i wozów opancerzonych. I jakieś krajobrazy – pola, step, drogi prowadzące po bezludziu. I gadające głowy, komentujące coś z ożywieniem. Po paru chwilach zrozumieliśmy, o czym mówią – rosyjskie wojska zaczęły inwazję na Krym i tym samym zaatakowały Ukrainę.

Potem jechaliśmy w stronę Łodzi. Przy autostradzie, na parkingu stacji benzynowej widzieliśmy autobusy pełne ludzi w mundurach; zapewne oficerowie wracali z jakiegoś szkolenia. Wysiadali grupkami, rozluźnieni, zadowoleni szli w kierunku stacji, by kupić hot-doga i kawę. Jeszcze później, po drodze minęliśmy kilka wojskowych ciężarówek. Były to oczywiście rzeczy przypadkowe, tak zwane zbiegi okoliczności, ale dla nas – niosących w głowach poranne informacje – jakże symboliczne. Jak metaforycznie i proroczo zdawała się brzmieć nawet prognoza pogody mówiąca o opadach i zimnych prądach powietrza ze wschodu.

W radiu komentowano też oczywiście sytuację na Ukrainie. Zwyczajowo wypytywano polityków (jakby kiedykolwiek mówili oni coś ciekawego). Do studia spraszano ekspertów. Po stokroć przypominano zdarzenia i przewidywano, co będzie. Z wypowiadanych opinii, poza obawą, poczuciem zagrożenia i wieloma innymi emocjami – przebijała też bardzo wyraźnie troska o Ukraińców. I bezwzględna solidarność z nimi.

Pomyślałem wtedy o Odojewskim. I pomyślałem, że to wszystko, o czym pisał, ta cała polsko-ukraińska tragedia: Petlura, UPA i Bandera, wołyńskie rzezie – że to jest sprawa przeszła i już na szczęście bez wpływu. Kolejne miesiące pokazały, jak złudne to były przeczucia. I jak przerażająco aktualny jest Odojewski.

***

Właśnie z Wielkopolski, po spędzonych tam kilku latach początków wojny, przyjeżdża na Ukrainę młody Piotr Czerestwienski, główny bohater Wyspy ocalenia. Miasteczko rodzinne matki, nazwane jedynie inicjałem K. (może na cześć bliskiego Odojewskiemu Kłecka, w którym pisarz spędził kilka lat życia), leżące w historycznym sercu Polski, względnie spokojne wśród wojennej zawieruchy, jest jednocześnie miejscem przymusowym, niechcianym, niezrozumiałym i duchowo odległym. Staje się symbolem punktu, do którego można uciec czy wrócić – z bliskiej acz nieprzyjaznej Ukrainy. Ale czy rzeczywiście można uciec do miejsca, które nie ma nawet pełnej nazwy?

Jakże inaczej wygląda topografia Ukrainy: pełna nazwisk, miejscowości, rzek, przeróżnych toponimów okolicznych. Na czele z rodzinnym domem w Czupryni, gdzie Piotr się wychował, gdzie czeka na niego dziadek Mikołaj, wuj Teodor, intrygująca Katarzyna…

qt Było mu smutno, lecz dobrze; zawsze zresztą, kiedy powracał do Czupryni, czuł się podobnie, być może na skutek jakiegoś wszechogarniającego go tam poczucia ładu. Wszystko, co w tym domu się działo, nawet najdziwniejsze, stawało się wkrótce zrozumiałe, sprawy ciemne, złe dawały się wytłumaczyć, jeśli się nad nimi głębiej zastanowił […] gdy natomiast dom rodziców matki w K., tam skąd teraz jechał, krył w sobie zbyt wiele irytujących zagadek, których nie mógł nigdy przeniknąć do końca […]

Pałac Czerestwienskich w Czupryni, niedaleki dwór Woynowiczów w Glebach, otaczające je wsie i leżący pomiędzy Motronieński Bór, parafia w Nikoryczy, miasteczko Krzyżtopol, rzeka Sert – Odojewski kreśli w trzech powieściach należących do cyklu podolskiego (Wyspa ocalenia, Zasypie wszystko, zawieje…, Zmierzch świata) dokładną, kartograficzną wręcz przestrzeń fabularną. Jednak znający choć odrobinę Podole od razu zorientują się, że nazwy te, że ta mapa, choć przypominają miejsca rzeczywiste – są światem kreowanym. Co z tego wynika? Z jednej strony Podole staje się miejscem fikcyjnym, (już) nieistniejącym. Z drugiej jednak w swojej fikcyjności istnieje jakby bardziej, pełniej, trwa gdzieś poza czasem i niezależnie od wydarzeń do bólu rzeczywistej historii.

Mityczna Ukraina ma w sobie to, co się z nią nieodmiennie kojarzy. Ostre, suche i mroźne zimy (jak w Zasypie wszystko, zawieje…), pełne spiekoty lata, gdy koszula nieustannie przylepia się do ciała (Wyspa ocalenia). Wyostrzone zapachy roślin, dymy z kominów chłopskich chat, gdzie gospodyni warzy strawę dla pracującej na roli rodziny, przekleństwa rzucane przez chłopa popędzającego konia, które brzmią jak frazy rusińskiej piosenki. A wieczorami:

qt cała okolica rozbrzmiewałaby dźwiękami harmonii, śpiewami dziewcząt, młodych mężczyzn i co krok spotykałoby się ich idących parami lub gromadnie, trzymających się za ręce, splecionych ciasno ramionami […] i starszych też by się widziało, stojących u płotów, wspartych o sztachety, mężczyzn, którzy już byli po wieczornym obrządku koni i bydła, ćmiących papierosy, gwarzących o byle czym, i kobiety, które wyszorowawszy i zapędziwszy do łóżek dzieciarnię przyszłyby popatrzeć, posłuchać i pogawędzić […]

Ma w sobie także wspomnienie rodzin, które tam żyły, we dworach i po wsiach. Ich codziennych zajęć, trudów i przyjemności. Krajobraz poniedziałkowej pracy w polu, kąpiele w rzece, ujeżdżanie młodych koni stojących na pastwiskach pod gołym niebem, polowania w odległych domenach panów Sas-Terleckich czy niedzielne, świąteczne odwiedziny u bliższego sąsiedztwa.

qt chyba było to w czasie zimowych wakacji, może w Czupryni, może w Glebach, a może jeszcze w którymś z okolicznych domów, w jakiś taki zimowy wieczór w salonie zapełnionym znajomymi od dziecka kobietami i mężczyznami, i obok drugi pokój, gdzie dziewczęta i chłopcy, również znajomi od dziecka, i tańce wśród świateł, muzyki, śmiechu, podniecającego nawoływania i strofowania matek, kiedy oni obaj [Piotr Czerestwienski i Paweł Woynowicz] tymczasem, w najdalszym kącie, nie mogli pogodzić się, czy walca zaczyna się z prawej, czy lewej nogi […]

Ma więc w sobie to wszystko, co trudno nazwać kilkoma słowami, może nawet w ogóle trudno uchwycić w słowa. A co Piotr nazywał na własne potrzeby „smakiem poezji”. I nie bez przyczyny – sądzę – mogą się nam, myślącym o tym, przypominać strofy Słowackiego, Maria Malczewskiego czy śpiewne wiersze Syrokomli. Bo one właśnie dotykały tego smaku poezji, który najwięcej o Ukrainie mówi.

***

Ale jest w tej mitycznej rzeczywistości także coś mrocznego, o czym wuj Piotra, Teodor Czerestwienski powiada: „Ciemnota, prymityw, barbaria. Kocioł pełen gotujących się, kipiących namiętności”. Bo nie chodzi tylko o wojnę. Wszak na Podolu, na Wołyniu nie była to „zwykła” wojna. Poza przesuwającym się frontem, bombardowaniami niemieckich samolotów, łapankami i wywózkami do obozów, grabieżami sowieckiej swołoczy, w końcu egzekucjami jawnymi i w ciszy katyńskich lasów – poza tym wszystkim był tu jeszcze żywioł straszniejszy, w którym nie dało się już rozpoznać wroga, a każdy sąsiad, przez całe swoje życie uczynny i życzliwy, stawał się śmiertelnym zagrożeniem.

qt […] co rusz to przeciągali przez wieś Niemcy, to Ukraińcy, melnykowcy, bulbowcy albo banderowcy czy też partyzanci sowieccy albo inne czubaryki, któż wie jacy, ukraińscy czerwoni partyzanci też, to znowu czerwoni nasi albo nasi nie czerwoni, a najczęściej zwykła tłuszcza, co buszować i palić by chciała, licho wie jakiej nacji […]

Są to rzeczy, o których trudno pisać. A o których pisze się ostatnio, być może, zbyt wiele. W sposób nieodpowiedni czy wręcz szkodliwy. Próbując robić bilans ofiar, przerzucając się dziesiątkami, setkami tysięcy ludzi poćwiartowanych, spalonych, rozszarpywanych na strzępy – przez innych ludzi, swoich sąsiadów. Na tej podstawie wyciąga się wnioski o większej i mniejszej winie, o zadośćuczynieniu, o polskiej i ukraińskiej racji historycznej.

Nie ma historycznej racji – zdaje się mówić Odojewski – nie będzie dobrych i złych. Jest tylko grecka tragedia, ciąg fatalnych zdarzeń, bez szczęśliwego zakończenia, bez wygranych. Jest wielka zbiorowa wina. O której trzeba wciąż myśleć. Lecz tak, jak się myśli o greckiej tragedii, dla oczyszczenia, wspólnotowego katharsis. Nie zaś dla łatwych politycznych wniosków.

***

Obraz Podola, który ukazuje Odojewski, ma coś z wizji Piotra idącego przez zalany upałem park: „Wszystko dookoła, każde drzewo, każdy krzew, zwalisty, kamienny masyw domu i latarnie w głównej alei, wszystko to było rozmazane, drgające, jakby nie miało oparcia na ziemi, ale swobodnie zawieszone w powietrzu poddawać się musiało jego falowaniu”. Obraz, któremu brak wyrazistych konturów. Zamglony, nieoczywisty, gorączkowy. Na pewno niejednoznaczny. Ale jednak pozwalający uchwycić jakieś kształty – społeczne żywioły wyłaniające się z zamazania, jak nocni jeźdźcy z ukraińskiego stepu.

Myślę, że właśnie te kształty, choć pozostawiające za każdym razem dozę niepewności, dają nam jakieś wyobrażenie o tym, dlaczego Wyspa Ocalenia tylekroć stała się (a dziś może stać się po raz kolejny) Zmierzchem Świata.

Kształt pierwszy. Nacjonalizm

Ukraina nie znała narodowości. Rusini, Polacy, Żydzi. Wymieszane religie i wymieszane języki. Polski ze wschodnim zaśpiewem, modlitwy w jidysz, rusińskie pieśni. Prawosławie, judaizm, katolicyzm. Do tego jeszcze Łemkowie, Tatarzy, biali Rosjanie. Cecha, która stanowiła istotę całej I i II Rzeczpospolitej, na ziemiach wschodnich była jeszcze zwielokrotniona, jak wszystko tutaj.

qt Oczywiście, tobie zależy na tej ziemi w sensie jak najbardziej dosłownym – mówi do Pawła Woynowicza wuj Teodor – bo jej kawałek jest twoją rodzinną własnością od kilku wieków, i także w przenośnym, bo uważasz, że to twój kraj. Ukraińcy mówią, że to wyłącznie ich kraj i macie iść stąd precz. Ale na dobrą sprawę ty i tobie podobni nie jesteście nikim innym, jak Ukraińcami […] W którymś tam pokoleniu zmieniliście wyznanie, najczęściej zaś język, czasem i to i tamto równocześnie, nie przestaliście jednak być Rusinami […]

Ktoś spyta, czy taka wspólnota posiada jakąkolwiek trwałość, czy może przez dłuższy czas istnieć? Odpowiedź musi brzmieć: może, dopóki tego rodzaju pytań nie zaczynają sobie zadawać ludzie, którzy coś z taką wspólnotą mieliby ochotę zrobić, jakoś ją wykorzystać do swoich, niekoniecznie szczytnych, celów – słowem politycy.

A tak właśnie stało się w latach 30. XX wieku, gdy na jeden nacjonalizm (polski) odpowiadał nacjonalizm drugi (ukraiński). Dostrzegał to ojciec Pawła Woynowicza, który namówiony przez żonę, stał się politycznym działaczem, choć twierdził, że „trzeba ulepszać tutejszą gospodarkę. Trzeba walczyć z ciemnotą i zacofaniem chłopów. Wyrywać ich oświatą z rąk atakującej zewsząd Azji, a nie politykierstwem, rozdmuchiwaniem nacjonalistycznych urazów i potrząsaniem szabelką”. Z takimi hasłami jeździł z wiecu na wiec, i ze zgrozą obserwował nasilające się starcia o charakterze narodowym. Aż zginął od kuli ukraińskiego nacjonalisty.

Tak stało się i później, podczas wojny, gdy losy Ukrainy (ale nie jej mieszkańców) stały się przedmiotem zainteresowania dwóch potęg: niemieckiej i sowieckiej. Jak w dalszych słowach wuja Teodora o kotle narodowych namiętności: „A nad tym kotłem dwóch okrakiem stojących naszych sąsiadów, od zachodu i od wschodu. Każdy z nich proponuje swój prostacki, okrutny i nieludzki ład, wyciągając chciwie łapy, aby dla siebie wyłowić z kotła co lepszy kąsek”.

Zastanawiające jest, że ukraińska lekcja nacjonalizmu, który najpierw zaserwowaliśmy sobie na własne życzenie, a później silniejsi wrogowie użyli go do łatwej eksterminacji – tak mało nas nauczył. Zadziwiające, jak wielu upatruje dzisiaj szans Polski w monokulturowości. Jak wielu – często powołując się przy tym, o ironio, na tradycję dawnej Rzeczpospolitej – głosi hasła Polski narodowej i nie widzi, że tamta dawna Polska była właśnie zaprzeczeniem Polski narodowej. I że nasza niezawiniona (holocaust) i zawiniona (czasy gomułkowskie) droga do narodowego monolitu sprawiła, że straciliśmy jakąkolwiek cywilizacyjną i kulturową atrakcyjność. Zagrzebaliśmy się w naszej małostkowości, prostactwie i nieżyczliwości – czyniąc z nich cnotę i obnosząc na sztandarach.

Jak mówi do Pawła jeden z podolskich proboszczów: „Nie trzeba było w ogóle asymilować się albo zasymilować trzeba było wszystkich i do końca. I oczywiście nie tylko pod względem językowym”. Myślę, że nie jest to bezwzględna alternatywa. Można było przecież asymilować siebie nawzajem, by Polacy stawali się bardziej Ukraińcami i Żydami, a Ukraińcy czy Żydzi stawali się bardziej Polakami. To jednak wymagałoby czasu. Poza tym nie byłoby w interesie możnych tego świata. Po trzecie – i może najważniejsze – wymagało porzucenia przeświadczenia o swojej wyższości.

Kształt drugi. Pycha

Im nie chodzi wcale o to – mówi wuj Pawła o Sowietach – co posiadamy, chodzi im o nas. O inteligencję tego kraju. Tę jedyną warstwę organizującą, podtrzymującą tradycje, ideały demokratyzmu, patriotyzm, instynkt wolnościowy i prawdę historyczną. O warstwę, która mimo swej bezbronności zdolna jest do trwania i dawania oporu.

Polacy byli na Kresach grupą uprzywilejowaną. W sensie intelektualnym, majątkowym, społecznym (choć było od tej reguły bardzo wiele wyjątków). Fakt ten, trwający przez kilka wieków, stał się jednym z powodów niechęci, jaką darzyli ich przedstawiciele innych narodowości (z uwzględnieniem powyższego, że te narodowości były rzeczą mocno płynną). Ale czy musiał się stać? Marksiści – dawniejsi i współcześni – sprowadzą sprawę do majątkowej walki klas i wszystko okaże się jasne. Tylko trudno z pełnym przekonaniem uwierzyć w ich proste wyjaśnienia – gdy ich dziejowy postęp, który już miał się dokonać, ciągle grzęźnie w jakichś błędach i wypaczeniach, odejściach od doktryny, prawdach etapu. A rzeczywistość – wbrew różnym inżynieriom społecznym – ciągle odtwarza klasy i hierarchie.

Byliśmy więc, my, Polacy uprzywilejowani. I powinniśmy w związku z tym i więcej od siebie wymagać – by przywilej, zasłużony czy nie, stał się okazją do daru (a nie do użycia). A chyba nie wymagaliśmy od siebie wystarczająco, a przynajmniej nie tylu z nas, by w szerszej skali mogło odnieść to jakiś widoczny efekt. Przeciwnie, na słabszych zrzuciliśmy trudy kresowej egzystencji, biorąc dla siebie jej owoce:

qt ta cała sól ziemi – myśli Paweł Woynowicz – dźwigająca od wieków na swych barkach jej gospodarkę […] ten cały lud, z którego potu wyrosło bogactwo kraju, lud, którego nie dostrzegano, z którym mało kto dotychczas się liczył, od którego odwracano się plecami, aż w końcu on sam plecy pokazał własnej macierzy, ten biedny, ciemny, zbałamucony, ogłupiały w swym poniżeniu lud, rozbity obecnie, podzielony, rozczłonkowany na kilka zaślepionych we wzajemnej wrogości do siebie ludów […]

Pomiędzy sentymentalnymi wspomnieniami kresowych dworków powinniśmy mieć i to w pamięci – że nosimy na plecach, razem z tradycją tychże dworków, wielką winę, że nie ugościliśmy w nich biedniejszych sąsiadów. Może przyjmowaliśmy ich niekiedy w salonie czy, zapewne częściej, na ganku. Ale nie byliśmy gotowi, zabrakło nam odwagi i dobroci, żeby wpuścić sąsiada do domu, jak wpuszcza się przyjaciela. Żeby podzielić się z nim nie tylko jedzeniem, ale i talentami, wiedzą, kulturą. Nie musiałoby to oznaczać jakiegoś równania w dół, chłopomanii. Lecz zwykłą ludzką solidarność i serdeczność, która – zdając sobie sprawę z różnic społecznych i nie próbując ich na siłę przezwyciężyć – widzi w sąsiedzie młodszego brata i kocha go jak młodszego brata. Takiej gościnności i miłości nam zabrakło. Odojewski powtarza to kilkukrotnie, najczęściej ustami Czerestwienskich, którzy nie będąc stąd (bo pochodząc z Rosji, którą opuścili wskutek rewolucji):

qt [Mikołaj Czerestwienski] mógł jednak – mówi wuj Teodor – poczuć się tutaj jak u siebie. Mógł w jakiś inny sposób związać się z tą ziemią, bliską mu przecież kulturą i indywidualizmem mieszkańców. A nawet mógł zechcieć zidentyfikować się z wami, chociażby przez prostą ludzką solidarność […] on zaś na swój rachunek będzie zmuszony wziąć winy wasze, właścicieli i panów tej nieszczęsnej ziemi. I zmuszony będzie zapłacić za grabieże, niesprawiedliwość, obłudę, butę, ucisk, za waszą dumę, która nie szła, niestety, prawie nigdy w parze z pokorą…

Ironią losu był fakt, że to właśnie Czerestwienscy, przybysze, dołożyli do tej wojny nienawiści swoją cegiełkę. Ojciec Piotra bowiem, charakter nie bardzo przykładny, miał także dziecko z pewną ukraińską chłopką. Dziecko to stało się potem strasznym ba’tko Gawrylukiem, największym ukraińskim siepaczem w okolicy, stojącym za rzezią w Krzyżtopolu i napadami na Czuprynię, w której się wychował. Piotr uznaje to za swoją osobistą winę. I – mimo przekonywań stryja i dziadka, że to nie ich, Czerestwienskich wojna – postanawia tę winę odkupić i Gawryluka zabić. Wstępuję więc do oddziału Laudańskiego, a niedługo później ma już swoją bandę, nie mniej okrutną od bandy przyrodniego brata, tylko po drugiej stronie.

Dwaj antagoniści, Piotr i Gawryluk – których konflikt stanowi jedną z głównych osi konstrukcyjnych cyklu podolskiego – stają się symbolem winy i kary. Symbolem, który mówi, że każde wybatożenie ciężarnej chłopki (co zostaje przywołane we wspomnieniu z książęcych latyfundiów na Podolu) musi zostać odpokutowane. Choć mówi również, że każda „kara może stać się nową winą”.

Kształt trzeci. Czerń

Zobaczyłem ich [Ukraińców] – mówi dalej cytowany już ksiądz – nie jako coś zwyczajnego, codziennego, jak ludzi takich jak ja, ale niby cień, pośród którego żyję i żyją podobni do mnie, ci lepsi, pełnoprawni obywatele państwa. Jako cień, od którego bije śmiertelny chłód. Zrozumiałem, że rodziliśmy się i umieraliśmy w nim nie dostrzegając go, nie czując, dopóki nie zmienił się w głęboko czarną noc.

Za każdym razem, gdy czytam ten fragment przychodzi mi do głowy to jedno słowo: czerń. Czernią nazywano za czasów Chmielnickiego, a może jeszcze wcześniej, ukraińskie chłopstwo, które nie miało statusu kozaków. Czerń była masą, tłumem, zbitą ciżbą – w której nie dało się rozróżnić pojedynczych ludzi i pojedynczy ludzie nie byli ważni.

Taką samą tłuszczą są bandy grasujące po fikcyjno-prawdziwej krainie Odojewskiego. Mordują, gwałcą, palą. I też nie widać tam poszczególnych ludzi (bo w pojedynkę ci sami ludzie zachowują się całkiem inaczej), ale zbitą ludzką masę.

W Masie i władzy Elias Canetti pisał o tym, w jaki sposób odbywa się sterowanie dużymi ludzkimi zbiorowościami. Było to smutne memento do historii nazistowskich Niemiec. Lecz tam odbywało się to w otoczce „cywilizacyjnej”, z dorobioną argumentacją historiozoficzną i antropologiczną. Na Ukrainie masie „kazano” czynić zło w czystej postaci, w naturalnym kształcie. Był to rewers – nie podejmuję się oceniać, czy straszniejszy od awersu – zła w imię kultury; zło natury.

Przypomina się unde malum? – odwieczne filozoficzne pytanie. Albo pytanie, które zło – zakorzenione w kulturze, czy to pochodzące z natury – jest straszniejsze? Przed którym się łatwiej obronić? Powraca też strach o naturę ludzką, o jej chybotliwość, słabość, podatność na zachowania stadne.

Nie wiem, czy jesteśmy dziś mocniej chronieni przed takimi zagrożeniami. Wydaje się nam, że jesteśmy. Ale i naszym dziadkom wydawało się, że kulturalna Europa nie potrafi stworzyć III Rzeszy.

Martwi więc rozprzestrzeniający się polityczny populizm. Martwi demokracja na siłę, która staje się dyktaturą większości. Albo kazuistycznym systemem służącym do utrzymania władzy – wszelką krytykę sprowadzając do występowania wbrew głosowi suwerena. Ten suweren coraz bardziej zaczyna przypominać Canettiańską masę. Traci swoje właściwości indywidualne, staje się narzędziem.

Martwi deprecjacja roli elit (na co, swoją drogą, elity sobie zapracowały) i podkreślanie roli ludu. Lud ma to do siebie, że potrafi czerpać korzyści. Gorzej, gdy przychodzi do wzięcia odpowiedzialności. Od jednostki, grup pojedynczych ludzi można przynajmniej tego żądać. I to one, jednostki, będą musiały w końcu „umrzeć za” ludzkość, za masę. Jak bardzo to będzie trudne pokazuje stopień zaangażowania (i odpowiedzialności) różnej maści europejskich liderów w sprawy ukraińskie.

***

Minęło już niemal trzy lata od naszego wielkopolskiego tournée. Doszło w tym czasie do „pokojowej” aneksji Krymu, wojny na wschodzie Ukrainy, wskutek której jej część znajduje się ciągle pod rosyjską okupacją, niemrawych rokowań pokojowych. A w Polsce? Przybyło kilkaset tysięcy ukraińskich pracowników, żadna budowa czy duży sklep nie może się bez nich obejść. Sejm przyjął bezsensowną uchwałę o rzezi wołyńskiej. Po filmie Smarzowskiego na ulicach słyszy się, że Ukraina to wcale nie państwo i właściwie to dobrze, że Rosja ich atakuje.

qt Na pewno ktoś przetrzyma – powiada Paweł Woynowicz – i wtedy ci, co pozostaną, spojrzą sobie pierwszy raz prosto w oczy. Może to będzie dopiero po bardzo wielu latach, ale nie szkodzi, nie ma nic lepszego na rany niż czas, i to będzie na pewno. Ci, co pozostaną, spojrzą sobie prosto w oczy i ze zdumieniem, ze zgrozą poza siebie i w przeszłość. Może nawet wtedy to, co dotychczas wydawało się dobre, okaże się złe, a złe dobre…? Nikt odgadnąć dziś nie zdoła. Zanim jednak ten czas nie nastanie, nie pozostaje nic innego niż to okrutne rzemiosło uprawiane i przez nich, i przez nas… I tak musi być…

Tak, nie uciekniemy już do Wielkopolski. Musimy znowu zmierzyć się ze sprawą Ukrainy. I boję się, że znów zrobimy to w stylu naszych przedwojennych przodków. Zapoznając lekcję Odojewskiego. Celebrując naszą butę i małostkowość, lekceważąc pokorę i odpowiedzialność. Byłoby bardzo bardzo niedobrze…