Rok Sienkiewiczowski minął, a ja nic o szanownym jubilacie nie napisałem, chociaż bardzo chciałem napisać. I to nie z lenistwa nawet, które zawsze tyle najlepszych zamiarów niweczy; gdyby nie ono, byłoby się już z pewnością wielkim człowiekiem (starszy brat Gombrowicza, Jerzy pisał w listach do Witolda, że ma dużo świetnych pomysłów na książki, tylko za każdym razem, jak siada do pisania, zaczyna się robić bardzo senny). Tym razem chodziło jednak o coś innego – a mianowicie o wątpliwość. Im więcej bowiem Sienkiewicza i o Sienkiewiczu czytam, tym mniej mam przed oczami jakiś obraz spójny, zrozumiały – zarówno dzieła, jak i osoby.
Bo z jednej strony są przecież niezwykłe stronice powieści, od których trudno się oderwać. Trylogia, Quo Vadis, Krzyżacy. Znamy je wszyscy, nawet ci, co nie czytali, bo w jakimś stopniu – czy chcemy tego, czy nie – jesteśmy z nich jako wspólnota zbudowani. Językowo, wyobrażeniowo, aksjologicznie. Są także przenikliwe rozpoznania zawarte w Bez Dogmatu czy Rodzinie Połanieckich – obserwacje ludzkiej natury, zjawisk społecznych, filozoficznych problemów (choćby doskonała postać profesora Waskowskiego z Połanieckich). W tym wszystkim Sienkiewicz jest wielki i tej jego wielkości nie trzeba dowodzić, bo nawet gorąca polemika, którą zapoczątkował Stanisław Brzozowski (a później podejmowało wielu, na czele z Gombrowiczem), nawet ona jest dowodem doniosłości Sienkiewicza – wszak po zapalczywości ataków poznać można siłę przeciwnika.
Ale jest też drugi Sienkiewicz. Jakoś małostkowy i pomniejszony. Nieprzekonywający uczestnik inicjatyw społecznych i patriotycznych (mam świadomość całej jego działalności społecznej i charytatywnej, ale jakoś bardziej trafia do mnie jedna mała rola Lechonia podczas sprowadzenia do Polski prochów Słowackiego, niż wszystkie te komitety i organizacje do spraw rozmaitych pomników, w których Sienkiewicz występował). Skupiony na sobie, swoich finansach, dolegliwościach, dokonaniach; trochę egotyk. W końcu autor szeregu płaskich dość opinii na przeróżne tematy, uwag niekiedy wstydliwie wręcz niewrażliwych – których zachowało się (niestety) całkiem sporo, bo i figura je wypowiadająca była nie byle jaka, więc każde słowo z jej ust spijano niczym proroctwo i skrzętnie odnotowywano w pamiętnikach, wspomnieniach, listach.
Mam tu na myśli między innymi cały stosunek Sienkiewicza do literatury polskiej mu współczesnej, której nie znał wcale a krytykował chętnie. Tę słynną „ruję i poróbstwo” albo taki na przykład sąd z listu do Jadwigi Janczewskiej: „jeśli weźmiesz tak zwane nasze romanse obyczajowe – to prawdę mówiąc dobrego nic nie ma” – sąd, dodajmy, sformułowany kilka lat po wydaniu Lalki. Także oczytanie w Słowackim czy Mickiewiczu służyło Sienkiewiczowi raczej jako epistolarny sztafaż i materiał do tworzenia konceptów – aniżeli rzecz, z którą gotów byłby prowadzić poważny dialog.
Myślę również o takich relacjach, jak ta z Bukaresztu: „Cyganów bardzo dużo. Czarne to, kudłate i brudne jak wszędzie” – nie wystawiających najlepszego świadectwa komuś, kto ma być przenikliwym i wrażliwym obserwatorem rzeczywistości. Ta perspektywa kolonialna (w złym tego słowa znaczeniu) towarzyszy Sienkiewiczowi zbyt często i uniemożliwia wielokrotnie spostrzeżenie tego, co leży pod warstwą własnych uprzedzeń i stereotypów.
Są więc różne oblicza Sienkiewicza. Gigant powieści i małostkowy krytyk, kosmopolita i narodowiec, przenikliwy filozof i płaski polemista. Jak zatem o nim myśleć? Jak o nim pisać? Można oczywiście potraktować rzecz banalnie, mówiąc o nieprzystawalności marnego życiorysu do wielkiego dzieła lub o antynomii wpisanej w każdą twórczą osobowość. Ale czy to pozwala nam cokolwiek zrozumieć? Wydaje mi się, że o wiele za mało niuansujemy biografie naszych – zwłaszcza największych – pisarzy. Ustawiamy ich na postumentach albo odsądzamy od czci i wiary. Chcemy ich widzieć tak, jak widzimy zazwyczaj bohaterów literackich – jako reprezentantów pewnego typu, pewnej tendencji. Tak jest łatwiej. Tylko, że człowiek to nie tendencja ani typ. Wolałbym więc widzieć Sienkiewicza w jego różnych postaciach, niechby i sprzecznych ze sobą. Bez jednego, spójnego wizerunku. W wielu obrazach. Migawkowo. Tak jest uczciwiej.
Skąd jednak brać te obrazy? Współczesna nauka o literaturze (a w szczególności jej psychoanalityczne nurty) kazałaby zwrócić się ku jej ulubionym wielkim kategoriom: jakimś kompleksom, traumom, podświadomościom czy transgresjom. Ale ja nie wierzę w psychoanalizę i chyba też nie bardzo wierzę w wielkie kategorie. Nie to, żebym negował ich doniosłość albo różne przemiany, które czynią. Wydaje mi się jednak, że dużo więcej mówią o nas sytuacje bliższe zwykłemu życiu, że więcej widać nas w różnych emanacjach naszej codzienności: w stosunku do spraw rodzinnych, do problemów finansowych, do własnego zawodu czy spotykanych ludzi. I znowu, nie chciałbym jakoś nadmiernie prozaizować życia – zwłaszcza życia twórców, artystów. Sprowadzać, go do mieszczańskiej zapobiegliwości. Ucinać wszelkie wzloty ducha, nieprzespane noce, przefilozofowane wieczory. Myślę jedynie, że w tym zakresie – próbując analizować takowe wzloty – zdani jesteśmy głównie na domysły; i interpretacyjnie wychodzą z tego w konsekwencji rzeczy prześmieszne. Tymczasem w nurcie życia powszedniego, w świetle dziennym – po prostu widać więcej. Jednocześnie mam świadomość, że są to zawsze obrazy cząstkowe, odłamki obrazów, migawki – nie pretendujące w żadnym razie do miana pełnego przedstawienia. Tak samo postrzegam moje poniższe rozważania o podróżach pisarza.
***
A tak, o podróżach, albowiem emanacją codzienności Sienkiewicza – tak sądzę i postaram się to pokazać – jest podróż lub, należałoby może powiedzieć, kategoria podróży, gdyż podróż kojarzy nam się z wycieczką, zawiera w sobie jakiś pierwiastek jednorazowości, wyjazdu i powrotu, określonego w czasie bycia poza domem, który to dom jest z kolei miejscem stałym, punktem odniesienia. Tymczasem tu, w biografii Sienkiewicza, mamy do czynienia raczej z odwróceniem tej zależności, to trwanie w podróży jest czymś stałym, przedzielanym od czasu do czasu przyjazdami (bo nie powrotami!) do domu (lub raczej różnych domów). Ale o tym za chwilę.
Wypadałoby bowiem zacząć od podróży ważnych, a takich odbył Sienkiewicz bodaj cztery. Pierwszą, najdłuższą, bo rozciągniętą na lata 1876-1878 – przez Anglię do Ameryki. Była to zresztą podróż szczególna, nieprzypominająca żadnego z późniejszych wyjazdów. Młody kawaler, początkujący dziennikarz i pisarz wyrusza, by przeżyć swoją życiową przygodę. Jedzie w nieznane. Razem z kilkuosobową kompanią, której przewodzi Karol Chłapowski, a właściwie jego żona, słynna aktorka Helena Modrzejewska (niebawem zrobi karierę również w Ameryce). Udają się do Kalifornii. Będą gospodarować na dzierżawionej farmie w miasteczku Anaheim (niedaleko Los Angeles), założonym w 1857 roku przez niemieckich emigrantów. Hodowla bydła, uprawa drzew pomarańczowych, myśliwskie wycieczki w góry – stają się codziennością pisarza. Do Polski śle listy, które natychmiast publikuje „Gazeta Polska”, jeszcze przed wyjazdem Sienkiewicza podpisawszy z nim umowę na cały cykl takiej odcinkowej korespondencji. W listach młody pisarz przedstawia zdarzenia faktyczne, a więcej jeszcze zmyślone, o jakichś spotkaniach z Indianami, polowaniach na bawoły w stepach Wyomingu i tym podobnych egzotycznych cudach. Jeździ też trochę po Ameryce, pomieszkuje w San Francisco u starego szlachciury, kapitana Piotrkowskiego (z którego ulepi później postać pana Zagłoby), tamże ogląda i recenzuje spektakularne estradowe sukcesy Modrzejewskiej: „w miarę jak artystka mówiła, głowy pochylały się naprzód, jakby w mimowolnym hołdzie, twarze traciły codzienny swój businessowy ostry wyraz, a zimna ciekawość zmieniała się w pełne sympatycznego uczucia zajęcie”. Odwiedza Góry Skaliste i kopalnie srebra w Virginia City, w której dostrzega „nowy dowód potęgi człowieka”. W ogóle jest pod wielkim wrażeniem amerykańskiej energii, witalności i szeregu innych zalet:
Amerykanie są tak dzielni ludzie, tyle mający lojalności, prawości i cnót prawie niepojętych u nas, że przyzwyczaiwszy się do ich szorstkości, niepodobna się po prostu w nich nie rozkochać, a zarazem nie dojść do wcale nie egzaltowanego przekonania, jak nasza Europa się zestarzała, spodlała, zniewieściała i wyrodziła.
Są jednak i gorsze momenty. Niewprawnym i nieznającym kalifornijskiego klimatu farmerom gospodarowanie idzie jak po grudzie; kończą się też pieniądze Chłapowskiego. Sienkiewicz choruje i po raz kolejny zakotwicza na długie tygodnie w San Francisco; pije ciepłe mleko i słucha gawęd Piotrowskiego, który ostatecznie pożycza mu dolary na powrót do Europy.
Lecz bilans tej podróży – ten ludzki, nie finansowy – pozostaje dodatni. Sienkiewicz zakosztował wolnego życia, w towarzystwie nietuzinkowych kompanów (wśród których trzeba by wspomnieć jeszcze karykaturzystę Lucjana Paprockiego czy Juliana Horaina, publicystę i trochę literata, projektodawcę „polskiego okręgu autonomicznego w Kalifornii”). Przeżył pierwszą niepoważną miłość (do jakiejś córki hiszpańskich kolonistów). Zyskał trochę sławy Listami z Ameryki i napisał kilka – również docenionych, ale później – opowiadanek. I stworzył sobie jakieś wyobrażenie o przyszłym życiu.
Wierzy – pisze Józef Szczublewski w książce „Sienkiewicz. Żywot pisarza” – że w Ameryce zaczął swą podróż naokoło świata i że na zawsze pokochał Kalifornię. Zamierza w Europie zarobić na dalszą drogę, potem przez Afrykę, Indie, Australię – śląc z podróży nowe Listy – wrócić do Kalifornii. Przez dwa lata nauczył się opisywać świat lepiej niż inni. Uwierzył w siebie. Teraz marzy mu się coś więcej.
Rzeczy potoczyły się nieco inaczej. Ale w tym lapidarnym podsumowaniu stanu świadomości pisarza na odjezdnym z Ameryki – rysują się przynajmniej dwie ważne determinanty późniejszej jego biografii. Podróże i, nierozerwanie z nimi związane, pisanie.
***
A potoczyło się inaczej, ponieważ Sienkiewicz się zakochał. W 1881 poślubił Marię z Szetkiewiczów. „Mieszkanie z gustem urządził przy ulicy Chmielnej, żonie na meble wybrał atłas koloru zwiędłych liści, myśli o napisaniu powieści: Kronika szczęścia”. W tymże roku podejmuje stałą pracę, zostaje redaktorem naczelnym dziennika „Słowo”, którego zadaniem – jak pisze w liście do Kraszewskiego – „będzie krzewienie zdrowego postępu na gruncie poszanowania tradycji i wiary narodu”. Uważa się za najszczęśliwszego małżonka i dodaje: „z początkiem lata [1882] spodziewam się zostać równie szczęśliwym papą. Życzę sobie córki, więc będzie pewno syn”. Był syn, Henryk Józef. Rok później córka, Jadwiga. A w 1885 roku Maria umiera. I świat się rozpada.
Ten krótki przecież, bo zaledwie czteroletni, rodzinny okres Sienkiewicza ma dla całej jego biografii znaczenie – jak sądzę – fundamentalne. I definiuje jakoś późniejszego pisarza-podróżnika. Dlaczego? Wtedy to bowiem, po nieredukowalnej amerykańskiej przygodzie (w duchu „młodość miał piękną, niespokojną”), dochodzi do głosu inna, w pewnym stopniu przeciwstawna – potrzeba Sienkiewicza. Potrzeba zakorzenienia, potrzeba domu. I ten dom się wtedy w życiu pisarza pojawia po raz pierwszy (bo w dzieciństwie też go wiele nie zaznał): „Dom bez Mańci jest pod psem. Mogę siedzieć i pisać przy moim biurku, gdy wiem, że ona jest w swoim czwartym pokoju. Inaczej on za nic”. On, który kiedyś rzucił wszystko, żeby pojechać z Modrzejewską na koniec świata, pisze teraz: „nie mam prawa przekładać własnej wygody nad obowiązki, bo to jest jedna więcej zasługa Maryni, że to poczucie wyrobiła we mnie w tym stopniu, w jakim go pierwej nie miałem”. I pisze jeszcze: „Rozumiesz, że skończyło się ze mną, że o sobie więcej nie myślę, że do Kalifornii, do Afryki, do swobody, do wszystkiego, co uważam za najlepsze, najwyższe, najswobodniejsze wzdycham tylko dla niej i zrobię to wówczas tylko, gdy się przekonam, że ona na to dobro patrzy tak jak ja”. Nie znaczy to, że przez te lat kilka Sienkiewiczowie nie podróżują. Jeżdżą tu i ówdzie dla poratowania zdrowia chorej na gruźlicę Maryni. San Remo, Meran, Falkenstein, Reichenhall (gdzie później umieści Sienkiewicz najbardziej przejmującą scenę z Połanieckich). Więcej może przebywają w tych uzdrowiskach i hotelach, niż w Warszawie. Lecz nawet to nie przeszkadza w utrzymaniu pewnej stałości i spokoju, które już nigdy później nie będą Sienkiewiczowi dane. Istotą tych lat jest bowiem – jeśli można się tak wyrazić – ciepło domowego ogniska. „Bez Ciebie jak bez wody i powietrza” – pisze w jednym z późnych listów do Maryni.
W kilka miesięcy później – czytamy we wspomnieniach Marii Korniłowiczówny, wnuczki Sienkiewicza – 19 października 1885 roku, tej „wody i powietrza” zabrakło mu na zawsze. O swojej rozpaczy pisze niewiele, ale szarpie się przez lata całe i miota z miejsca na miejsce po całej Europie, nigdzie prawie nie będąc w stanie wysiedzieć dłużej niż kilka dni.
Wtedy właśnie żywiołem codzienności staje się „bycie w podróży”. Kaltenleutgeben, Helgoland i Ostenda, Gastein, Como, Nicea, Paryż, Ploumanach, Drezno, Praga, Berlin, Wiedeń – to przykładowe itinerarium pisarza. Wszędzie na krótko, miesiąc tu, miesiąc tam.
Pisarz-włóczęga – pisze Szczublewski – ciągle się przenosi. Po Zakopanem był w Wiedniu, w Kaltenleutgeben, w Krakowie, Karlsbadzie, teraz w lipcu i sierpniu siedzi przeważnie w Zakopanem. Październik spędzi znów w Kalten.
Hotelowe pokoje. Rytm posiłków i zdrowotnych kąpieli. Ograniczone do minimum życie towarzyskie („Żyję jak eremita. Po całych dniach słowa do nikogo nie mówię”). Pisanie, pisanie, pisanie. I ciągła walka z rozpaczą: „nie mogłem wytrzymać, tak mi było nudno, w trzech hotelach byłem sam. Czas przeokropny. Deszcz, ciemno, zimno, wietrzno – chyba się powiesić. Uciekłem do Mediolanu, żeby tego nie zrobić przed ukończeniem Bez dogmatu”.
***
Z tej rozpaczy ma go wyrwać, na chwilę przynajmniej, kolejna ważna podróż; tak myśli, planując wyprawę do Konstantynopola i Aten. Towarzyszyć mu będą dziennikarz Antoni Zalewski i malarz Kazmierz Pochwalski. Ruszają w drogę, która – z uwagi na kwarantannę w Bułgarii – staje się sama w sobie ważną częścią tej podróży. A jest to podróż bardziej po swoich, to znaczy Sienkiewicza myślach, niż odwiedzanie nieznanych miejsc. W listach czytamy:
Podróż morska dla mnie nienowa, więc nie budzi we mnie takiego zajęcia i nie pochłania mnie tak jak niegdyś, i nie odrywa od myśli, które bywają smutne zawsze, ilekroć nie są wesołe. Stąd i nerwy w nieporządku, i czasem ochoty do widzenia rzeczy nowych niewiele – i często taki stan, który by do odpływu morskiego można porównać. […] W dzień jest mi jako tako, ale pod wieczór nerwy moje zmieniają się w prawdziwe erynie i szarpią mnie. Wówczas Bóg wie co nie przychodzi mi do głowy, prawdziwy bukiet czarnych myśli.
Nie ma tu więc przestrzeni dla obserwacji egzotycznych mieszkańców południa (co byłby niechybnie czynił Sienkiewicz amerykański), dla rozważań o bogatej historii tych miejsc (ocierającej się przecież niejednokrotnie o dzieje polskie), dla podziwiana kolebki europejskiej kultury. Chociaż gdzieś w drugim planie i to jest; bo wraca później w postaci odczytu o Atenach wygłoszonego w Krakowie, wraca w trakcie pisania Quo Vadis. Jednak teraz, zwiedzany Akropol wygląda zgoła mniej atrakcyjnie: „Pierwsze wrażenie: ruina! ruina! cisza, śmierć!”. Bo i myśli są tymczasem gdzie indziej: „Lubo Grecja bynajmniej mnie nie rozczarowała, nie znalazłem i tu lekarstwa ani dla nerwów, ani dla duszy”.
Czas podróży greckiej to także ciągłe miotanie się między tym, gdzie, jak i co – jest w stanie Sienkiewiczowi pomóc. Z jednej strony w prześwitach, między nocami melancholii, dostrzega przecież ożywcze światło podróżowania: „Moi towarzysze, kto wie, czy nie wrócą, ale ja już nie […] A może trudności i potrzeba zwalczenia ich wyjdą mi na dobre. Przypomną się jakieś dawne czasy – nie nadzwyczajnie także szczęśliwe, ale młodsze”. Zaraz jednak donosi:
W każdym razie już to moja ostatnia podróż – i chyba do wody gdzie jeszcze pojadę, jeśli nie będzie można inaczej. Piszę o tym ze strachem, choć czasem znów wydaje mi się, że w domu prędzej się otrząsnę z różnych dolegliwości.
Myślę, że w tym momencie rzecz się mogła rozstrzygnąć bardzo różnie; i nie wykluczona wcale była droga powrotu do domowego ogniska (z kim? kiedy?). Gdyby tę drogę wybrał mielibyśmy innego Sienkiewicza. Ale nie mamy.
***
Wraca zatem do europejskiej marszruty. Neapol, Rzym, Florencja, Wiedeń. Na jakiś czas Warszawa i Kraków. Później willa w Kaltenleutgeben. Znowu Warszawa, Kraków, Zakopane. Pisarsko czas bardzo ważny, kończy ostatnią część Trylogii, choć z trudem i niechęcią, ponieważ „gdy coś gryzie albo dolega, to trzeba brać świat współczesny, bo pisząc o takich ludziach, jakimi sami jesteśmy, łatwiej wypluć coś z tego, co się w głowie i w sercu zapieka, i wówczas robota jest mniej przymusowa, a szczersza”. Świat współczesny bierze też Sienkiewicz mocno, jeśli chodzi o sprawy osobiste – a mianowicie, oświadcza się (!) swojej siostrzenicy Marii Babskiej, co trudno pojmować inaczej, niż jako jakąś chwilową desperacką próbę wyrwania się z własnej rozpaczy. „MB nie kocham” – pisał po krótkim ochłonięciu. Zaręczyny zostaną też wkrótce przez niego zerwane pod jakimś zmyślonym pretekstem zdrowotnym. Koniec końców Babska zostanie jego żoną, ale znacznie później, w innych okolicznościach i przy innym stanie ducha pana „młodego”.
Zamieszanie się jednak zrobiło. A na zamieszanie, jak wiadomo, najlepsza jest ucieczka w podróże. Jedzie więc do Austrii. Jadwiga Janczewska (siostra pierwszej żony) podsuwa pomysł wojażu dalszego. Sienkiewicz odpowiada ostro (a w sposób znamienny dla tych tutaj rozważań): „A czemu ty mi podajesz myśl Chile? to tak daleko i tak mi się nie chce tam jechać. Pamiętaj, że nie jestem sam na świecie i że nic a nic prócz chandry za oceanem nie znajdę”. Ostatecznie idzie chyba na kompromis, bo za cel obiera Hiszpanię – odległość mniejsza a językowo i kulturowo podobnie. Do tej Hiszpanii wrócę jeszcze, bo to jedna z owych czterech ważnych podróży – ale to za moment.
Po południu Europy, znów wielomiesięczna tułaczka po jej zachodniej i centralnej części. Warszawa, Kraków, Zakopane, Wiedeń, Abacja, Praga, Kissingen, Berlin, wyspa Helgoland, Bruksela, Ostenda, Fraine na Morawach. „Zmęczony jestem mocno – pisze w jednym z listów – nie tyle bezsennością, ile złym stanem nerwów. Nogi ciężkie, oczy bolą, lenistwo, ociężałość, wszystko stracone, cała nadzieja na nic, interesanci dzwonią”. O jakiej nadziei tu mowa? Czyż nie o tym znowu, żeby odnaleźć na nowo jakiś model życia, stały i szczęśliwy?
Na tym gruncie wyrośnie wkrótce inny pomysł turystyczny – Afryka. Jedzie tam Sienkiewicz – jak pisał Zbigniew Najder – leczyć melancholię. I rzeczywiście jest pełen jakiejś nowej nadziei: „Myślałem też, jak bardzo ożywczą rzeczą są podróże, nie tylko dlatego, że w ów dzbanek życiowy, napełniony najczęściej octem i żółcią, wkłada się nowe a przyjemne wrażenia, ale jeszcze i z tego powodu, że człowiek przyprowadza do równowagi swe siły fizyczne i umysłowe.”
Ciekawe jest skądinąd to – wspominane przez Sienkiewicza wielokrotnie – sprzężenie zwrotne pomiędzy stanem fizycznym i stanem psychicznym. Że jak rozpacz, to zaraz boli gardło. Że jak ciężkie nogi, to przychodzi przygnębienie. Zjawisko znane chyba dobrze współczesnej psychologii (mówię chyba, bo z psychologią nigdy do końca nie wiadomo). Gdyby jednak w ten sposób czytać podróż afrykańską – to byłaby ona najtragiczniejsza ze wszystkich. Pisarz choruje bowiem na febrę, przechodzi dwa jej ataki (trzeci jest ponoć śmiertelny) i ledwo uchodzi z życiem. Ale psychika jego – wbrew powyższej zasadzie – coś na tej fizycznej chorobie, a więc na całej afrykańskiej wojaży zyskuje. Nie jest to chyba szczęście, ani spokój ducha. Raczej jakieś wstępne przekonanie, którą drogę wybrać.
***
A ponieważ – jak dowodzi Ryszard Koziołek – „pisanie i podróże to dla niego dwie podstawowe formy terapii” – to owe rozchodzące się drogi (i tę którą ostatecznie wybrał) obrazują najlepiej dzieła Sienkiewicza z tamtego czasu. Napisane jeszcze przed Afryką Bez dogmatu – oznacza postawę bliską tej, jaką pisarz w drugiej połowie lat 80. ćwiczył na sobie; bez żadnego zakorzenienia, na granicy rozpaczy, z – nie mogącymi wiele pomóc – pierwiastkami estetycznego zachwytu. Powstała niedługo po wyprawie Rodzina Połanieckich – to biegun przeciwny, mieszczańskie niemal ustatkowanie i, przynajmniej w finale, szczęśliwe życie rodzinne u boku ukochanej (Maryni oczywiście), w szlacheckim domu na ojczystej ziemi.
Lecz Sienkiewicz nie wybiera żadnej z tych dróg – pierwsza prowadzi do klęski, druga jest z wielu powodów niedostępna. Idzie w innym kierunku, który wyraża się w kolejnych jego książkach; mam tu na myśli przede wszystkim Quo Vadis i W pustyni i w puszczy. A więc zakorzenienie – ale w tradycji kulturowej; nadzieja – w ideach i wizji świata; dogmat – jako rzecz do skonstruowania. Pisał kiedyś – zresztą też w Afryce – o jednostajności europejskiego świata, że „szczególniej wszelkiego rodzaju artystom przynosi taka jednostronność ogromne szkody, żyjąc bowiem tylko książką i refleksją, dochodzą do tego, że w końcu nie otrzymują żadnych bezpośrednich wrażeń”. Teraz sam postanawia – mniej lub bardziej świadomie – żyć „książką i refleksją”. Odcina znaczne pokłady rzeczywistości, która okazała się już zbyt bolesna, by ją znosić.
Znajduje w tym trochę spokoju, względnej stabilizacji. Chociaż ciągle tuła się po europejskich kurortach, przestaje to mieć destrukcyjno-depresyjny wymiar. Nie robi mu większej różnicy, czy jest w Warszawie, w Rzymie czy Paryżu. Bo tak naprawdę tkwi wciąż w swoim myślowym paradygmacie.
Trochę cierpi na tym literatura. Tak sądzę. Trochę, gdyż są to przecież ciągle wielkie obrazy stworzone przez wielki intelekt, obrazy o ogromnej sile przyciągania i, może nieco słabszej, ale jednak ważkiej argumentacji. Lecz brakuje im niewątpliwie życia, tego, co rzeczywistość wnosi w literaturę, czyniąc ją mniej jednoznaczną, trudniejszą. O procesie tworzenia Quo Vadis pisze Sienkiewicz tak:
Winicjusza, który jest gwałtownik, nawrócę – Lygię pokażę na rogach byka, ale oboje nawróconych połączę, bo trzeba, żeby choć w literaturze było więcej miłosierdzia i szczęścia, niż jest w rzeczywistości. W ten sposób książki mogą być pociechą, jak była niegdyś filozofia.
Rzuca się w oczy ta konstruktorska rola pisarza, górująca nad konturami rzeczywistości, które dla prawdy obrazu, należałoby jednak oddać we właściwym im kształcie. Uderza także cel główny – pokrzepienie. Żeby pokazać świat, nie jaki jest, ale jaki być powinien. Cel wcale szlachetny. I może właściwy literaturze. Nie można go jednak realizować, zasłaniając oczy na rzeczywistość, bo i pokrzepienie z tego wynikłe będzie jakieś niepełne i nieprzekonujące.
Rzeczywistość, jak sądzę, broni też często pisarzy przed nadmiernymi porywami własnej fantazji i ideologii. Weryfikuje sądy, dodaje swoje komentarze. W tym więc niesłuchaniu rzeczywistości należałoby może szukać źródła różnych sienkiewiczowskich potknięć. Nie mówię tu już nawet o wypowiedziach publicystycznych, tych rozmaitych polemikach, odezwach, manifestach – bo program polityczny zawsze zabija pisarza (Sienkiewicz, dzięki Bogu, nigdy w tę programowość zbyt daleko nie poszedł). Widać to też w literaturze. Wiry są przecież zwykłym pamfletem na socjalizm, nie dlatego godnym krytyki, że ten socjalizm surowo oceniają, ale dlatego, że robią to w sposób dość prymitywny. Jakby siadając do pisania książki autor miał już gotową tezę, którą trzeba jedynie rozpisać na postacie, akcję, dialogi. A takie nastawienie – podobnie jak program polityczny – jest wrogiem dobrej literatury.
Trochę inaczej rzecz ma się z W pustyni i w puszczy, która to książka jest – wbrew powszechnie ugruntowanej opinii – w bardzo małym stopniu lekturą dla młodzieży. To raczej traktat o kondycji cywilizacji w momencie ich kolonialnego spotkania, albo lepiej: trwającej już pewien czas kolonialnej kohabitacji, na której pojawiają się coraz liczniejsze rysy. Do pęknięć dojdzie całkiem niedługo – co wiemy już z historii XX wieku, gdy temat postkolonializmu stanie się jednym z najmodniejszych zagadnień kultury.
Sienkiewicz to w pewien sposób antycypuje, ale jednocześnie tego nie zauważa. Antycypuje, gdyż kładzie nam przed oczami afrykańskie plemiona walczące o swoją niepodległość, angielskich i francuskich kolonizatorów próbujących utrzymać stary porządek, Arabów i inne ludy, które włączają się do tej politycznej rozgrywki. A nie zauważa, ponieważ nie wyciąga wniosków z powyższego kulturowego zderzenia. Sprawia wrażenie jakby mówił czytelnikom: nic ważnego się tu nie dzieje, ot zwykłe kolonialne sprawy, Staś i Nel uciekną arabskim (!) porywaczom, murzyni („nasze poczciwe murzyniska” – jak mawiał pisarz) będą dalej lepić swoje chatki i paść krowy, angielscy inżynierowie zbudują kolejny most, dobrodusznie przynosząc kolejny kawałek cywilizacji ciemnym ludom.
Jakby zabrakło nieco przenikliwości, a może raczej pogłębionej obserwacji. Sienkiewicz, będąc w Afryce, więcej zastanawia się nad „przyjemnością rozkazywania”, której już w Polsce nie uświadczy, niż nad problemami bardziej współczesnymi. Jakby myślami był jednak gdzieś w swoich wyobrażeniach, gdzieś pomiędzy Zbarażem a Krzemieniem.
Takiej pogłębionej obserwacji brakuje mi także w powieści afrykańskiej. Nie zgadzam się natomiast z zarzutami, które czyni Sienkiewiczowi Ryszard Koziołek – że pisarz nie dostrzega podobieństwa pomiędzy walczącymi o wolność ludami Afryki, a polskim narodem tkwiącym pod butami zaborców; że bardziej utożsamia się z europejskimi kolonizatorami. Tu akurat Sienkiewicz zdaje się mieć rację, zadając kłam różnym dzisiejszym uproszczeniom krytyki postokolonialnej. XIX-wiecznej Polsce z pewnością bliżej było do zachodnioeuropejskiej kultury, którą przez wiele wieków współtworzyła, aniżeli do murzyńskich wiosek, które dopiero co zyskały świadomość, nie narodową nawet, ale plemienną.
W pustyni i w puszczy mogło stać się natomiast studium ucisku i zniewolenia na miarę Conradowskiego Jądra Ciemności (i to bardziej atrakcyjnym stylistycznie). Wszak jeszcze w okresie amerykańskim wspominał Sienkiewicz o pomysłach na wielką powieść o niewolnictwie. Późny Sienkiewicz nie mógł już jednak tego pomysłu zrealizować.
***
Powiedziałem o zgubnym dla literatury zamykaniu oczu na rzeczywistość, i trochę o tym, jak się ta zgubność w dziejach Sienkiewicza przejawiała. Dla uczciwości wypada więc powiedzieć także o pożytkach płynących z takiej perspektywy. Chodzi mi o proces odwrotny do wspomnianego, o sytuację, gdy literatura bez miary wchłania wszelkie bodźce z rzeczywistości i bez głębszego zastanowienia podaje je jako prawdy objawione. Jest to zjawisko widoczne bardzo wyraźnie chociażby w polskiej literaturze najnowszej, gdy każdy może coś napisać, bo w końcu każdemu coś tam się przydarza. A że nic na ogół z tego nie wynika – to już zmartwienie czytających.
Nie zrobię żadnego odkrycia pisząc więc, że literatura potrzebuje tych dwóch elementów: wrażeń rzeczywistości i intelektualnej ich obróbki, zdolności syntezy. W jakich to ma się odbywać proporcjach, należy już do tajników pisarskiego geniuszu. Gdy mowa o Sienkiewiczu, egzemplifikacją takiego połączenia może być, skorygowany po latach, opis Ameryki, nie unieważniający dawnego młodzieńczego doświadczenia, lecz wzbogacony o jego intelektualny osąd:
na amerykańskim życiu można zaszczepić sztuki, tak jak zaszczepiono np. pomarańcze w Kalifornii. Są tam one nawet ogromne, ale mają skórę zbyt… grubą. Samorodnie sztuka wykwita z tradycji jak bluszcz z ruin. Co do mnie, podziwiałem w Ameryce potężną naturę ziemi i społeczną energię mieszkańców, ale mieszkać bym tam nie chciał. Zbyt na to lubię pył wieków, starożytne zwaliska, miasta włoskie, galerie stworzone nie przez pieniądz, ale przez geniusz Wenecji, Florencji, Rzymu. Zbyt lubię Homera, Sofoklesa, zabytki Grecji i jej ogromną tradycję, która, choć często o tym nie wiemy, płynie jak krew w naszych żyłach – i żyć bym już bez tego nie mógł, jak również bez starych szlachetnych książek i bez szlachetnych postaci, pięknych nie z przypadku, ale z rasy. […] Amerykańskie ręce są zbyt szorstkie, a jeśli nie są to delikatność naśladują; twarze bywają piękne jakby tylko przez szczęśliwy traf, a ludzie tamtejsi tak się mają do europejskich, jak newyorskie lub chicagowskie banki i hotele do starych pałaców weneckich.
***
Jest rok 1900. Sienkiewicz spełniony pisarsko, ojciec narodu, otoczony powszechnym szacunkiem. Lecz raz po raz przelatują przez głowę myśli zakłócające ten sielankowy obraz. Czegoś wciąż mu brakuje. „Zyskałem miłość swoich, uznanie obcych, a nawet względny dostatek – brakło mi tylko jednego: ziemi naszej, tej ziemi, na której wyrośliśmy wszyscy, która jest i będzie niewzruszoną podstawą życia i nieśmiertelną matką pokoleń”. Cóż to oznacza? Czy chodzi o wolną Polskę, którą później wspomni w noblowskim przemówieniu. Czy może, skromniej, o jakiś dom własny na ojczystej ziemi? Ten ostatni otrzyma przecież w darze narodowym. Neogotycki pałacyk w Oblęgorku ze sporym kawałkiem ziemi. Wkrótce ożeni się też z Marią Babską. Więcej przebywa w Polsce, częściej widuje dorosłe już dzieci. Toż to prawie, jak końcowy obrazek z Połanieckich. Jedno ze zdjęć zrobione na oblęgorskim ganku (cała rodzina i kilku znajomych, Henryk Sienkiewicz stoi na środku schodów w meloniku i z laseczką) wygląda nawet jakby zrobiono je w domu letnim Bigiela. Ale wygląda też trochę, jak scenka sprzed zamożnego domu amerykańskich kolonistów.
A tymczasem Sienkiewicz znów cierpi na „ogłupiającą bezsenność”, pisarską niemoc, „choruje na nerwy”. Majątek ziemski przynosi sporo goryczy i utrapień, zamiast radości z „ziemi naszej” – jakże to inaczej, niż w idyllicznym siole Skrzetuskiego. Przesiaduje więc trochę w Oblęgorku – w końcu dar narodowy – ale ucieka też coraz częściej, choćby do Warszawy, choćby na polowanie do Poturzycy. Daimonion podróży. Z pewną ulgą przyjmuje więc noblowski pretekst (choć oczywiście nagroda go swoją drogą bardzo cieszy i podtrzymuje w przekonaniu o wartości własnego pisarstwa) i jedzie do Szwecji. Oczywiście sam, bez żony, widać Sienkiewiczowskie podróże muszą być przede wszystkim podróżami kawalera (gdyby nie to nie mielibyśmy jednak kompanii Kmicicowej). Lecz w końcu, w 1908 roku, jadą też razem do Włoch – Wenecji, Bolonii, Florencji, Pizy, na kurację w Viareggio. Ale to przecież nie ma znaczenia. Bo nie ma znaczenia, gdzie Sienkiewicz jeździ. Ważne jest tylko „bycie w podróży”.
Choć ten akurat włoski wyjazd należałoby może czytać trochę inaczej. Może tak, jak podróże starego Iwaszkiewicza. Pożegnanie się z kulturą, w której znalazł (chybotliwe, ale jednak) oparcie. Napisałem to, po czym wydało mi się jakoś niewłaściwe zestawianie tak różnych pisarzy. Jednego zanurzonego w rzeczywistości i sensualności świata (może nawet za bardzo), drugiego zamkniętego w wysokiej wieży europejskiej kultury. Ale może te Włochy ich łączą, z zastrzeżeniem że Iwaszkiewicz wybierał Sycylię, a Sienkiewicz Wenecję. Może łączy ich też Oblęgorek i Stawisko, z zastrzeżeniem że pierwszy ze swojej siedziby uciekał, drugi opuszczał ją niechętnie. Może łączą ich w końcu także podróże, z zastrzeżeniem, że Iwaszkiewicz pokazuje nam za ich pomocą odwiedzane miejsca (próbując się nimi nakarmić), a Sienkiewicz jedynie wnętrze własnych myśli.
***
Nie da się jednak zaprzeczyć, że to właśnie podróż staje się dla Sienkiewicza czymś w rodzaju rytuału. Chyba nie rytuałem w ścisłym sensie, bo ten niesie za sobą, poza formą, także określoną treść. Nie, podróże Sienkiewicza są raczej samą formą rytuału. Porządkującą codzienne życie po to, aby uodpornić pisarza na bodźce rzeczywistości.
Na pierwszy rzut może to brzmieć absurdalnie – ale przecież trudno przyzwyczaić się do obrazów widzianych przez ułamek sekundy z okien pociągu. A takimi migawkowymi widokami są dla pisarza odwiedzane kolejno miejsca. Powtórzmy przypadkową kombinację: Kalten, Wiedeń, Bruksela, Praga, Berlin. Warszawa, Zakopane, Nicea. Czy nie brzmi to jak rytm wystukiwany przez koła pociągu? Migawkowe obrazy, przelotność wrażeń. Tego nie trzeba brać pod uwagę, podczas gdy śledząc wydarzenie warszawskie albo krakowskie musiałby Sienkiewicz co krok zabierać głos, reagować, włączać się, musiałby w końcu także przeżywać sprawy ludzi jakoś mu bliskich. A tak może być trochę, jak Bukacki z Połanieckich, który mówi: „lubię Toskanię, bo mam tam Chianti i ludzi, którzy nic mnie nie obchodzą”.
W podróży może budować obrazy wyobraźni, odzyskiwać Polskę, jak w jednym z młodzieńczych snów (przez stworzenie wielkiej armii na obczyźnie), przeżywać na nowo amerykańską przygodę młodości, być jednocześnie Płoszowskim i Połanieckim, ogłaszać wielkość cywilizacji chrześcijańskiej. Dochodzimy tu chyba do sedna rzeczy. Do podróży jako bezpiecznej bańki dla nieposkromionej wyobraźni. Czegoś, co stoi u podstaw wielkości Sienkiewicza w takim samym stopniu, w jakim pozbawia jego literaturę kontaktu z rzeczywistością.
„Wszystko to leży na granicy, gdzie się kończy rzeczywistość, a zaczyna sen – i sen lekki a rozkoszny” – nie wiem do czego Sienkiewicz odnosił to zdanie, ale zdaje mi się ono idealnym komentarzem do jego twórczości, a poniekąd i do życia całego. Życia-podróży, życia-snu – w których i my, Polacy, zanurzeni jesteśmy po uszy. Na dobre i na złe.
Hiszpański epilog
Obiecałem wrócić do hiszpańskiej podróży z 1888 roku. Wracam tym chętniej, że nie chciałbym zostawić czytelników w tym jakimś sennym odrętwieniu (jak z Wyspiańskiego), które się wkradło w charakterze puenty. Bo Hiszpania to nie sen pisarza. To rzeczywistość w swojej esencjonalnej postaci.
Dziś – pisze Sienkiewicz w jednym z listów – widziałem Alhambrę. Jest to coś przechodzącego wszelkie wyobrażenie i wszelką imaginację – coś, o czym Konstantynopol nie daje najmniejszego pojęcia. […] Zawsze i wszędzie znajdowałem mniej niżem sobie wyobrażał – tym razem znalazłem więcej.
Lecz Hiszpania, w całej swojej soczystości, nie wróciła nigdy w żadnym z dużych dzieł Sienkiewicza – jak wracały, w różnej formie – wszystkie jego ważne podróże. Jakby nie potrafił się za nią zabrać. Jakby przewyższała to, czym dysponował jego wyobrażeniowy warsztat.
Czyżby – pytam za Marią Korniłowiczówną – Hiszpania zrobiła na nim zbyt silne wrażenie, czyżby tak głęboko ją przeżył, że nie mogła już stać – jak sobie obiecywał – zwykłym materiałem do pisania?
Chyba tak. Lecz nie do końca. Zachowały się bowiem cząstki relacji z hiszpańskiej podróży, w postaci reportażu Walka byków i, oczywiście, w postaci niezawodnej Sienkiewiczowskiej korespondencji. W reportażu owym czytamy:
Istotnie, okrucieństwo nie może iść dalej, ale też i zachwyt publiczności dochodzi wówczas do zenitu. Kobietom oczy zachodzą mgłą z upojenia, każda pierś dyszy z lubością, głowy podają się w tył, a z rozchylonych wilgotnych warg połyskują białe zęby. Rzekłbyś: męka zwierzęcia odbija się w tym niewieścich nerwach równie natężonym wyrazem.
Jakże to inne od utworów pisanych dla pokrzepienia. Próbka innego, ciemnego Sienkiewicza. Sienkiewicza, którym ten prawdziwy nigdy się nie stał. Dobrze to czy źle? Dla podręczników polskiej literatury dobrze. I dla patriotycznego wychowania pewnie też. To jednak wielka zasługa zeszłorocznego jubilata. Budując na niej można sobie hamletyzować i myśleć o Sienkiewiczu jeszcze lepszym…