Notatnik wiedeński

Dni są ostatnio słoneczne, rześkie, beztroskie. Wczoraj poszliśmy do parku i słuchaliśmy ptaków, a przedwczoraj, gdy M. nad czymś pracowała, wyszedłem na spacer sam i zakupiłem na tureckim targu nowy czajnik(gotująca się w nim woda nie gwiżdże, lecz radośnie dzwoni niczym klaksony samochodowe na tureckim weselu). Oboje, ja i M., tęsknimy za swoimi Ojczyznami, ale próbujemy mimo to choć trochę zadomowić się tu, gdzie przyszło nam żyć, w jednej z imigranckich dzielnic Wiednia. Niedawno, oglądając w księgarni stare fotografie tutejszych schludnych, szarych ulic bez drzew (przechadzały się po nich przed stu laty kobiety w długich sukniach i robotnicy o twarzach z Gangów Nowego Jorku), po raz pierwszy pomyślałem: „A, więc tak to się kiedyś żyło u nas”. Na msze też teraz zawsze chodzimy do naszej parafii – coraz częściej na wieczorną, gromadzącą garstkę bardzo różnych, z reguły smutnych ludzi z okolicy. Odprawia ją uczony ksiądz o fizjonomii Hansa Künga. Słyszeliśmy, że nazywa się „doktor Schwarz” i ma brata, który też jest księdzem.

A jednak tak dobrze było odwiedzić Opatów w święta. Ostatnio co rodzinne spotkanie, to ktoś inny nie może przyjechać. Odkryłem, że w zależności od składu cała rodzina zmienia się i doskonale znajome osoby można poznać od nieco innej strony. To dowód – myślę – jak wiele w nas wcale nie jest z nas, ale z innych ludzi.

Znalazłem – w pięknej książeczce zmarłego właśnie Hilary’ego Putnama o filozofii żydowskiej – następujący cytat z Franza Rosenzweiga: „Drobna, czasem przesadnie drobna sprawa, którą można by nazwać obowiązkiem dnia – mam na myśli[…]utarczki z ludźmi i warunkami – stała się teraz rdzeniem mojej egzystencji.[…]Teraz pytam już tylko wtedy, gdy mnie pytają. Gdy pytają mnie, ma się rozumieć, ludzie, nie uczeni”. Rosenzweig tłumaczył w ten sposób, dlaczego nie chce kontynuować kariery naukowej. Był jeszcze w pełni sił (dopiero dwa lata później miały zacząć się u niego objawy tej samej choroby, na którą cierpi Stephen Hawking), już jednak jakby wycofał się z życia. A może raczej powinienem napisać: wycofał się z nadmiernych ambicji – owych „rzeczy wielkich” z Psalmu 131 („Panie, moje serce się nie pyszni i nie patrzą wyniośle moje oczy. Nie dbam o rzeczy wielkie ani o to, co przerasta me siły[…]”) – a zajął się właśnie życiem. Goetheańskim „obowiązkiem dnia”, „utarczkami z ludźmi i warunkami” (utarczki brzmią negatywnie, ale w innym miejscu Rosenzweig nazywa tego typu codzienne trudy „ukochaną zawartością mojego życia”), wreszcie pytaniami, które stawiają mu zwykli ludzie. Pod wpływem tego cytatu zacząłem sobie jeszcze wyraźniej zdawać sprawę, że prawie nic nie robię dla innych, a od zwykłego życia uciekam wciąż w pracę, książki i myśli (a teraz jeszcze w przygotowywanie tej strony). Czy może być coś bardziej przerażającego, niż perspektywa, że kiedyś, u kresu życia sumienie powie mi: „Całe życie myślałeś tylko o sobie”?

Piotr Wójcik, znajomy z Internetu, pisze tymczasem: „Cała nasza wolność to dosyć wąski obszar poruszania się między zwierzęcymi instynktami, wpojonymi nawykami oraz koleinami procesów społecznych. W tak zarysowanej przestrzeni musimy jakoś realizować nasze dążenia moralno-duchowe, które najczęściej i tak kończą się wyrzutami sumienia. A pozytywna zmiana naszych postaw ma najczęściej miejsce dopiero wtedy, gdy ktoś lub coś postawi nas przed ścianą”. Może to obraz nieco zbyt negatywny, ale coś w nim jest. Najbardziej wolny czuję się – paradoksalnie – wtedy, gdy „ktoś lub coś postawi mnie pod ścianą”: gdy zapomnę komórki i nie mogę nic sprawdzić w Internecie, gdy jadąc do miasta nie wezmę przypadkiem portfela i nie mogę nic kupić, gdy nasz nowy małżeński obyczaj każe mi spokojnie siedzieć co wieczór przez godzinę przy stole (sam nigdy bym tyle nie wysiedział), a potem zmywać. Gdy dana komuś obietnica każe mi robić coś, na co nie mam ochoty, nawet jeśli z tęsknoty do innych spraw prawie dostaję drgawek. W takich chwilach czuję się przez moment wolny – wolny od samego siebie. Sztuka dobrego wspólnego życia jest chyba w jakiejś mierze sztuką stawiania się nawzajem pod ścianą – z wyczuciem, ale jednak.

Tydzień temu zmarł ksiądz Kaczkowski. Czytam opowieści o nim i grzeję się ich ciepłem.