Dzień 1.
Edelweiß, Edelweiß,
Du grüßt mich jeden Morgen,
Sehe ich dich, freue ich mich,
Und vergess’ meine Sorgen.
Schmücke das Heimatland, schön und weiß,
Blühest wie die Sterne.
Edelweiß, Edelweiß,
Ach, ich hab dich so gerne.
(Edelweiss – sł. O.Hammerstein III, muz. R.Rodgers)
*
Szarotko, szarotko,
Witasz mnie o poranku,
Widzę cię, cieszę się,
Zapominam o troskach,
Ozdabiaj ojczyznę, o, piękna i biała,
Kwitnąca jak gwiazdy.
Szarotko, ach, szarotko,
Tak bardzo jesteś mi miła.
(Szarotka – sł. O.Hammerstein III, muz. R.Rodgers)
Co to za miasto? Przez całą podróż zastanawiam się, czy mamy w Polsce coś podobnego, jakiś odpowiednik. Nie mamy. Wiedeń jest monumentalny i przyjazny zarazem. Jakieś karłowate elementy wiedeńskości są obecne we Wrocławiu (secesja) i w Warszawie (monumentalność), ale… właśnie, karłowate. To nie jest to.
Wszystko tu jest ogromne, a co ciekawe, przy tym na ludzką miarę skrojone. Paryż jest pod tym względem nie do zniesienia, a nawet Londyn zaczyna być męczący. Tu – jakaś mieszczańsko-niemiecka przyjazność. Niesamowite, jak bardzo zadbane jest to miasto. Wszystko jest czyste i jasne. Ateny? Są piękne. Ale Ateny to dawny Wschód. Wiedeń zaś to esencja Zachodu. Wszystko jest zorganizowane, wszystko działa. Inna filozofia.
Judenplatz. Nieopisanie jasny, z białymi lub kremowymi kamienicami. Dzięki tej jasności robi się tam cicho i przytulnie, jakby spadł śnieg. Jakby na łące zakwitły szarotki. Edelweiß.
Nie ma tłoku. Bardzo mało ludzi chodzi ulicami. Miasto jest wielokulturowe, można spotkać grupki imigrantów z krajów muzułmańskich. Hałaśliwe, lecz nieagresywne. Niestety (dla cywilizacji europejskiej) – jeśli ktoś ma dzieci, to właśnie imigranci. Obok mnie pani w burce z szóstką dzieci przy boku. Wsiadali do tramwaju. To powszechny widok.
Ta wielokulturowość jednak cieszy, brakuje jej w Polsce. Po przyjeździe na Wien Hauptbahnhof zjadłem ciastko w sieciówce i smakowało tak samo, jak w tej samej sieciówce w Polsce. Więc po co dokądkolwiek jechać? Globalizacjo …odejdź. W podskokach, z przysiadami co sto pięćdziesiąt metrów.
Pod koniec dnia, w Restaurant Wienerwald – wiedeński sznycel (cudownie, cienko rozbity) z Kartoffelsalad (coś nietypowego, gdyż z sosem na bazie octu). Potem Kawa i Apfelstrudel w słynnej Cafe Hawelka. Faktycznie klimat wiedeńskiej kawiarni. Ciemne, eleganckie wnętrze, przy stolikach ludzie czytają gazety, rozmawiają i tylko brakuje dymu tytoniowego, który na pewno kiedyś się tutaj unosił.
Wiedeń. Dobrze tu jest.
Dzień 2.
Pałac Schönbrunn. Jest jak zwielokrotniony kilkanaście razy Wilanów, w połączeniu z… no właśnie, z czym? Dalej kończą się polskie porównania. Bo oto za pałacem rozciąga się potężny park wielkości kilku warszawskich Pól Mokotowskich czy szczecińskich Jasnych Błoni. W centralnym punkcie parku widać fontannę Neptuna, a w dali, na wzgórzu, w pastelowych promieniach zachodzącego słońca – nierealna, barokowa glorieta. Chce się spacerować tam jak Jep Gambardella, świadczyć o ostatnich chwilach gasnącej cywilizacji i słuchać Current 93.
Dziś – zjedzenie tortu u Sachera (przyzwoity), a potem sztuka, sztuka, sztuka. Najpierw – muzyka.
Du holde Kunst, in wieviel grauen Stunden,
Wo mich des Lebens wilder Kreis umstrickt,
Hast du mein Herz zu warmer Lieb’ entzunden,
Hast mich in eine beß’re Welt entrückt.
(An die Musik – sł. Franz von Schober, muz. Franz Schubert)
*
O, sztuko miła, gdy mi było smutno,
Gdy dławił mnie szalony życia pęd,
Ty w moim sercu rozgrzewałaś miłość,
Hen, do lepszego świata porywałaś mnie.
(Do muzyki – sł. Franz von Schober, muz. Franz Schubert)
Nieopodal pięknego gmachu Opery – interaktywne muzeum Haus der Musik. Na każdym z czterech pięter inny temat. Na pierwszym piętrze historia wiedeńskiej filharmonii – dość nudna (choć na piętro wchodzi się grającymi schodami będącymi interaktywną klawiaturą fortepianu!). Ciekawie zaczyna się wyżej. Historia dźwięku – w interaktywnych prezentacjach faktycznie wszystkiego o dźwięku można się dowiedzieć. Pierwsza sala jest odtworzeniem dźwięków i wibracji, które odczuwa dziecko przed narodzeniem. Dalej serie monitorów, kabin dźwiękowych, dużo o anatomii słuchu, o częstotliwościach, o tym, czym jest głośność (decybele to ciśnienie, z jakim głos ciśnie cząsteczki powietrza!) i czym jest muzyka.
Trzecie piętro poświęcone wielkim austriackim mistrzom: Mozartowi, Beethovenowi, Schubertowi, Straussom, Mahlerowi, Bergowi, Weberowi. Ciekawa jest „fotografia” Mozarta odtworzona na podstawie kilku portretów.
I wreszcie zabawa, w której każdy wirtualnie, jak głosi napis, może „odnieść sukces” jako dyrygent wiedeńskiej filharmonii. Faktycznie gracz bierze w dłoń batutę i staje przed wielkim ekranem, na którym wyświetleni są muzycy – na żywo, nie żadne rysunki, nie żadna imitacja. Wybiera utwór. Jest m.in. Eine Kleine Nachtmusik, jest kankan Offenbacha, jest Nad pięknym, modrym Dunajem (swoją drogą Dunaj jest tu burozielony). Wielki Zubin Mehta pokazuje w kilka sekund, jak dyrygować i faktycznie, w zależności od szybkości machania batutą orkiestra przyśpiesza i zwalnia. I nagle niespodzianka. Jeden z muzyków wstaje i mówi np.:
Ja państwa bardzo przepraszam. Ale, maestro, jest pan muzyczną p…. (tu zagłuszone przez pisk słowo, niemieckie, zaczynające się na „F”). Nie ma pan pojęcia o dyrygowaniu i o muzyce.
W innym przypadku wstaje stary skrzypek i mówi:
Gram w tej orkiestrze najdłużej ze wszystkich. Jakieś 50 lat. Dotąd zawsze płakałem, słysząc ten utwór. Ale tym razem można płakać tylko nad panem, panie dyrygencie.
Nie wiem, czy tę grę można wygrać. Czy można odnieść sukces. A może to właśnie jest sukces?
Dzień 3.
Jest tu niezwykła, komunalna kamienica. Nazywa się Hundertwasserhaus, i zaprojektował ją niejaki Friedensreich Hundertwasser, co moja przyjaciółka Marysia przetłumaczyła potem jako „Bezmiar Wód”. Niezwykły był to człowiek, ten Bezmiar Wód. Był, bo niestety już nie żyje. Ale życie miał piękne. Zwiedził cały świat, ale najbardziej kochał Nową Zelandię. Mieszkał przez dłuższy czas na statku, który nazywał się „Regentag” (Deszczowy dzień). Urodził się jako Friedrich Stowasser w rodzinie austriacko-żydowskiej. Potem przerobił swoje nazwisko i imię, rozszerzając to drugie i tłumacząc pierwszy człon nazwiska z polskiego na niemiecki. Dużo malował, jeździł rowerem. Miał swoją filozofię sztuki, której podstawą był powrót do natury. Twórczość ma wyrastać organicznie z ziemi. „Prosta linia jest bezbożna”, mówił.
Kiedy Hundertwasser zbliżał się do końca swoich dni, napisał:
„Nie mogę się doczekać, aż sam stanę się ziemią, pogrzebany nago bez trumny pod bukiem, który sam zasadziłem w mojej Krainie w Ao Tea Roa […] Martwy człowiek dostępuje zaszczytu wcielenia w formie – na przykład – drzewa, które rośnie nad nim i przez niego”.
W filmie biograficznym, wyświetlanym w jego muzeum, Haus der Kunst, przepiękną pieśń Wie a Hund (Jak pies) wykonuje Arik Brauer, także austriacko-żydowski poeta, malarz i śpiewak. Pieśń ta jest śpiewana w dziwnym, niedbałym, naddunajskim dialekcie.
Als a Junger, als a Junger
bin ich wie a junger Hund
muss i gehen und muss ich kumma
weil mir kaner was vergunnt
40 Jahr und frische Sockn
da sind alle freundlich wordn
jeder will von mir an Brockn
keiner hat auf mi an Zorn
Als a Armer, als a Armer
bin ich wie an armer Hund
schlaf i in der Rumpelkammer
und bin lustig ohne Grund
kommt das Geld als wie a Wasser
wird die Welt auf einmal so rund
kauf i mir ein Haus am Wasser
und bin lustig ohne Grund
Als a Toter, als a Toter
bin ich wie a toter Hund
brauch kein Wasser, brauch kein Brot und
bin net krank und bin net gsund
spieln’s dann aber auf der Trompetn,
steh i auf und wasch mir’s Gsicht,
hör die alte Klarinettn
und ich seh das alte Licht
(Wie a Hund, muz. I sł. Arik Brauer)
*
Jako młody człowiek
jestem jak młody pies.
Muszę chodzić tu i tam,
bo świat mi nic nie zapewnia.
Czterdzieści lat i świeże skarpetki,
wszyscy są mi przyjaźni,
każdy chce mieć kawałek mnie,
nikt nie gniewa się na mnie.
Jako biedak
jestem jak biedny pies.
Śpię w komórce
i jestem radosny bez powodu.
Pieniądze przychodzą jak woda,
świat stał się nagle okrągły.
Kupuję sobie dom na wodzie
i jestem radosny bez powodu.
Jako martwy
jestem jak martwy pies.
Nie potrzebuję wody ani chleba,
nie jestem chory ani zdrowy.
Potem grają trąby,
wstaję i myję twarz,
słyszę stare, dobre klarnety
i widzę stare, dobre światło.
Postawcie świeczkę na grobie starego, dobrego Friedensreicha. Pod drzewem, gdzieś w Nowej Zelandii. Niech ujrzy stare, dobre światło.
Koda
Było, było i się skończyło. Bo i wszystko kończy się, jak mówi ludowa, austriacka piosenka:
O du lieber Augustin, Augustin, Augustin,
O du lieber Augustin, alles ist hin.
Rock ist weg, Stock ist weg, Augustin liegt im Dreck,
O du lieber Augustin, alles ist hin.
Und selbst das reiche Wien, Hin ist’s wie Augustin;
Weint mit mir im gleichen Sinn, alles ist hin!
*
Ach, mój miły Augustynie – wszystko minie, minie, minie!
Ach, mój miły Augustynie – wszystko minie.
Nie ma płaszcza, nie ma służby, pan Augustyn leży w gnoju.
Ach, mój miły Augustynie – wszystko minie.
Nawet Wiedeń tak bogaty przeminął jak pan Augustyn.
Ach, mój miły Augustynie – wszystko minie.
(piosenka tradycyjna)
Na szczęście Wiedeń nie przeminął. Stoi i stać raczej będzie – i dobrze. Bo jest takim miejscem, do którego chce się wrócić. Wiele tam jeszcze do obejrzenia, wiele zadziwiających zakątków, upojnych uliczek, tajemniczych tarasów.
I ostatnia migawka. W każdą podróż jadę po jeden obraz. Do Berlina po Rubensa. Do Paryża po Milleta. W Wiedniu była to wstrząsająca Śmierć i życie Gustawa Klimta.
Śmierć jest sama. Życie jest wspólne. Nie wygra jeden z wieloma.
Zwłaszcza w Wiedniu.