Notatnik wiedeński

Nie wyrobiłem się z obiecanym tłumaczeniem Sztuki i sakramentu Davida Jonesa, a nawet nie skończyłem jeszcze czytać jego biografii. Nie skończyłem czytać biografii, a mimo to napisałem i oglosiłem w poprzednim numerze „Sumy” „wprowadzenie do życia i twórczości” Jonesa – które teraz, w miarę jak kończę czytać biografię, poprawiam ze wstydem i wyrzutami sumienia, że nie wszystko się zgadzało. „Suma” to bardzo skromne łamy, czytane głównie przez naszych rodziców i rosyjskie boty internetowe, ale mimo to głupio, że napisało się dyrdymały.

Wspomniana biografia – dzieło niejakiego Thomasa Dilwortha, pisane ponoć przez 30 lat, a opublikowane w zeszłym roku – to coś zupełnie niezwykłego. Mnóstwo szczegółów, nazwisk, dat, nawet dokładne sumy pieniędzy (ile kosztowało dane lokum za tydzień, ile przyniosła sprzedaż tego a tego obrazu); prawie przy każdym zdarzeniu jakiś komentarz samego Jonesa z jego listów, archiwalnych wypowiedzi bądź zapisków; szczegółowe omówienie dzieł – tak obrazów, jak poematów. Wreszcie ilustracje: mnóstwo reprodukcji i zdjęć. Nie wierzę, że można naprawdę poznać drugiego człowieka tak z drugiej ręki, za pośrednictwem książki – ale jeśli jakaś książka pozwala choćby częściowo poznać tego, o kim traktuje, to właśnie ta biografia na to pozwala. A niezwykła to rzecz: móc poznać kogoś, o kim tak wiele się słyszało.

W „Sumie” nr 5 znalazły się trzy wiersze Gosi Czachor, a wśród nich Słowik. Często myślę o tym wierszu, często do niego wracam. Jest to dla mnie utwór o kontraście między mitem a rzeczywistością. Prawdziwy słowik – odkrywa pewnej nocy podmiot liryczny – nie śpiewa tak, jak w romantycznych odach; idealizowany przez poetów słowiczy śpiew okazuje się w rzeczywistości dość śmiesznym terkotem. Autorka oddaje go ładną onomatopeją: „ciukciukciukciuk/ ijo ijo”. Myślę sobie w moim małym rozumku, że nie tylko ze słowikiem tak się sprawy mają, że w ogóle świat jest bardzo różny od tego, jak on wygląda w naszych idealizacjach, w naszych wizjach tego, jak „powinien wyglądać”. Świat prawdziwy, taki, jakim go Bóg stworzył, jest – w porównaniu z owymi wizjami – dziwaczny, śmieszny, niesymetryczny, pokraczny, groteskowy. Jest wyzwaniem dla klasycznego gustu (nie tylko piękna, ale też choćby sprawiedliwości). Ale przecież tylko ten prawdziwy świat się liczy. I tylko prawdziwe życie się liczy – nie życie „takie, jakie powinno być”. Owszem, idealizacje mają chyba swoją rolę do odegrania – mogą na przykład inspirować do działania. Weźmy na przykład dość powszechne poczucie, że ludzkie życie powinno być „zdrowe i szczęśliwe”. Bez tego poczucia nie byłoby poszukiwań leków na różne choroby i troski. Ale z drugiej strony takie poczucie może stać się opresywne. Zamiast służyć prawdziwemu życiu, samo zajmuje pierwsze miejsce. Wzdycha się do tego „zdrowego i szczęśliwego” życia, a prawdziwe życie, być może nia całkiem zdrowe i nie całkem szczęśliwe – ucieka, nieprzeżyte. Krzyż, ten nasz, konkretny, co miał być okazją do miłości i nadziei – pozostaje niewzięty. Wzdycha się do jakichś innych, bardziej idealnych ludzi, do jakichś innych przedmiotów, widoków, doznań. A ten świat prawdziwy, dziwaczny, śmieszny, niesymetryczny, pokraczny, groteskowy – zostaje na boku.

Z Baden żeśmy się dopiero niedawno witali, a już niedługo przyjdzie się żegnać. Na przełomie maja i czerwca, po kilkunastu miesiącach spędzonych w tej kochanej miejscowości, a moich siedmiu latach w Austrii, przeprowadzamy się do Anglii. Wszystko naznaczone jest już teraz tą myślą o przeprowadzce. Już nie mieszkamy tutaj, a jedynie jesteśmy przejazdem, „niby obcy przybysze”, jak w Liście do Diogneta. I dużo jest w tym żegnaniu się smutku, a nawet już nostalgii; i świadomości, że nam się tak więcej nie trafi. „Nigdy już nie będzie takiego lata” – jak to śpiewał klasyk. Nigdy już się nie będzie mieszkać przy rynku, rzut kamieniem od zalesionych wzgórz, ścianę w ścianę z kościołem. Ale może dane nam będzie znaleźć gdzieś, kiedyś, pewnie dopiero po następnym etapie wędrówki, prawdziwy dom, na stałe.

Przy okazji zainteresowania Davidem Jonesem dane mi było poznać – na razie tylko przez internet – Jacka Gutorowa, poetę, eseistę, tłumacza, który chyba jako jedyny w Polsce na Jonesie się zna. Dostałem od pana Jacka, osoby niezwykle życzliwej, jego dwie książki, Życie w rozproszonym świetle i Monaten. Ta druga to wybór zapisków publikowanych kiedyś w „Odrze”, co do formy podobnych trochę do tej rubryki. A w tych zapiskach znalazłem między innymi taki oto fragment: „Być może chodzi po prostu o umiejętność przebywania we własnym pokoju, wycofania się, choćby na jakiś czas, zamilknięcia, zatrzymania się na kilku sprawach, słowach, gestach, uproszczenie życia na każdym poziomie”.