Czy pan Artur może zostać zbawiony, czyli o „Dieslu” Jarosława Dudycza

1. David Jones, angielsko-walijski poeta, malarz i teoretyk sztuki, argumentował, że sens twórczości artystycznej można najlepiej wytłumaczyć posługując się kategorią sakramentu, a ściślej jeszcze – katolicką nauką o transsubstacjacji. Tak jak zgodnie z doktryną przeistoczenia ciało i krew Chrystusa stają się obecne pod postaciami eucharystycznymi w momencie konsekracji, tak też – powiada Jones – temat każdego dzieła staje się niejako obecny poprzez owo dzieło. Podejście to, niewątpliwie kontrowersyjne, jest jednak, jak sądzę, godne uwagi.

Zwłaszcza, gdy zastosuje się je do twórczości literackiej: wówczas powieść czy opowiadanie też poniekąd po prostu jest tym, o czym opowiada. Bohaterowie literaccy w jakimś sensie naprawdę istnieją; to, co im się przydarza – w jakimś sensie naprawdę im się przydarza. Oczywiście na pewnym poziomie każde opowiadanie i każda powieść pozostają dziełem danego autora; a autor ów (czy inaczej można by go w ogóle nazywać „autorem”?) ma pewną swobodę w kreowaniu opisywanych zdarzeń. Lecz właśnie tylko pewną swobodę! Może być bowiem tak, że twórca powołuje pewne osoby czy pewne sytuacje do istnienia, lecz potem – opierając się na własnych domysłach – mija się z faktami; prawdziwa wersja opowieści wydarza się natomiast gdzieś między wierszami, pod tekstem, wbrew jego literze. Św. Tomasz pisze w Sumie Teologicznej (III, q. 75, a. 1), że „Ciało Chrystusa w sakramencie nie jest na modłę bryły w przestrzeni zajmującej miejsce odpowiadające wymiarom danej bryły”. Tak też i bohaterowie literaccy nie są – wydaje mi się – ograniczeni do przestrzeni tekstu. Nie odpowiadają ostatecznie przed swoim autorem, lecz tylko przed samą rzeczywistością, przed prawdą, przed „tym, co wszyscy [a w każdym razie niektórzy] nazywają Bogiem”. Nieraz przecież czytając powieść myślimy: „To niemożliwe, to się nie mogło zdarzyć!”. Otóż być może czasem mamy w takich przypadkach rację.

2. Wprowadzenie to miało na celu przygotowanie gruntu pod pewne wyznanie. Długo wahałem się, czy uwierzyć opowiadaniu Jarosława Dudycza pod tytułem Diesel. Nie żebym zarzucał jej autorowi kłamstwo, z pewnością nie. Zbyt wysoko go cenię jako człowieka. Ale twierdzę, że żadnemu pisarzowi nie jest dane poznać rzeczywistość własnego dzieła w sposób pewny. Praca nad książką czy opowiadaniem przypomina według mnie raczej pracę historyka lub naukowca: na podstawie ograniczonych przesłanek pisarz próbuje wywnioskować, co takiego wydarza się w świecie, do którego nie ma bezpośredniego dostępu. Ale, z drugiej strony, jeśli wiedza pisarza jest ograniczona, to czy taka nie jest również (albo tym bardziej) wiedza czytelnika? Jasne, że wolałbym, by Diesel zakończył się happy endem: by kierowca bmw ochoczo zabrał swoją matkę do siebie, a ojciec narratora nie musiał kierować inwektyw pod adresem tegoż kierowcy; by narrator, zbudowany sytuacją, wygłosił na koniec mowę o dobroci człowieka. Ale tak zwane myślenie życzeniowe, Wańkowiczowskie chciejstwo nie jest zbyt dobrym narzędziem poznania rzeczywistości. Postanowiłem więc uwierzyć Dudyczowi, przyjąć podaną przez niego wersję za prawdę. A więc było tak: właściciel bmw, niejaki pan Artur, zaaranżował awarię swojego samochodu, by nie musieć spędzać czasu z własną matką, obecnie starszą i samotną, osobą, której zawdzięczał życie i wychowanie. Postanowiłem zmierzyć się z chłodem, jaki przeszył mnie, gdy dobrnąłem do zakończenia Diesla, pamiętając jednocześnie, że bohaterowie tego opowiadania, jak wszyscy inni ludzie prawdziwi i fikcyjni, żyją w świecie, w którym ostatnie słowo należy do nadziei i łaski.

3. „Przyznam, że się trochę boję o jego komunikatywność, ta kwestia świec może komuś umykać, nie wszyscy muszą wiedzieć, dlaczego świece od poloneza nie mogłyby pasować do silnika diesla” – pisał do mnie w mailu autor opowiadania. Punktem kulminacyjnym Diesla jest bowiem moment, w którym pan Artur zapala swoje bmw przy użyciu świecy zapłonowej z poloneza. Stwierdza przy tym, że teraz co prawda mogliby, on i jego matka, wreszcie jechać, ale – jako że na zmaganiach z awarią strwonili cały dzień – wspólny weekend lepiej przełożyć na kiedy indziej. Tak stwierdza, po czym odjeżdża, zostawiając matkę na chodniku z walizką. Kwestia świec od poloneza i ich działania w kontekście silnika diesla jest więc dla opowiadania poniekąd kluczowa. I obawy autora nie są chyba całkiem bezpodstawne. Muszę przyznać, że rzeczywiście – i to mimo, iż właśnie jestem w trakcie intensywnych przygotowań do egzaminu na prawo jazdy – nie do końca zrozumiałem, o co chodzi z tymi świecami. Nagła epifania ojca narratora pod sam koniec Diesla wprawiła mnie w lekkie zakłopotanie. „Przecież on, k***a, ma diesla. Diesla ma, rozumiesz?” – krzyczał on do mnie z kart opowiadania, a ja czułem się, jakby już nadszedł dzień egzaminu na prawko, i jakby to nie fikcyjny bohater literacki, a prawdziwy, z krwi i kości egzaminator mnie o tego diesla pytał, obnażając przy tym moją ignorancję. Nawet ta k***a zdawała się pasować. Tak więc wydaje mi się, że zakończenie rzeczywiście jest poniekąd niejasne, przynajmniej dla niektórych. Ale z drugiej strony może właśnie tak jest lepiej? Ojciec narratora przejrzał pana Artura na wylot, ale dla czytelnika pozostaje ów Artur poniekąd nadal postacią tajemniczą. Mówią o nim „kłamca”, „oszust”, „bydle”, „szuja”, i jego zbrodnia ma być rzekomo widoczna jak na dłoni. Ale co z tego, że ma być, jak nie jest? Jakieś świece, jakiś silnik, diesel, niediesel – sprawa skomplikowana. Wina nie jest przesądzona. Jest jeszcze jakiś promień światła.

4. Na temat pana Artura wiemy tyle, ile jego matka, pani Teresa, przekazała naszemu narratorowi. Narrator ma lat dziesięć, a pani Teresa mieszka po sąsiedzku i jest dla niego niczym trzecia babcia. Zacna to instytucja, pani sąsiadka – niby babcia, a jednak bardziej od babci tajemnicza i przez to może w pewnym sensie bardziej intrygująca. Lubi narrator u pani Teresy przesiadywać, a ta chętnie spędza z nim czas i specjalnie dla niego kupuje cukierki, których sama nie lubi. Trzeba powiedzieć, że w ogóle świat, w którym żyje narrator opowiadania wydaje się światem szczęśliwym. Są w nim rodzice, niezamożni (wszak jeżdżą polonezem, którego chłopak się wstydzi), ale, na ile to możemy wyczuć, prawi i uczynni; jest sąsiadka; jest dość przyjazna, jak się wydaje, przestrzeń osiedla, gdzie ludzie się nawzajem znają, a młodzież szanuje starszych. Pojawia się wszak w pewnym momencie niejaki Łukasz, „chłopak z bloku obok”, absolwent technikum samochodowego, który próbuje pomóc z niby zepsutym bmw. Różne to przecież na początku lat 90. z młodzieżą bywało, różne na nią czyhały pokusy – a Łukasz przyszedł, zajrzał pod maskę, chciał pomóc. Lecz wróćmy do sąsiadki. To właśnie ona opowiadała narratorowi o swoim synu, panu Arturze. Opowiadała mu o nim bardzo często, a zawsze to samo: jak ciężko pracuje (i to w nie byle jakim zawodzie: jest kapitanem żeglugi śródlądowej!) i jakim uznaniem cieszy się u współpracowników i szefa.

Można przypuszczać, że te jej opowieści nie są całkiem prawdziwe. Że pani Teresa idealizuje swojego Arturka. Ta jej bezgraniczna wyrozumiałość dla syna nie potrafiącego znaleźć chwili, by wpaść z wizytą, zahacza może nawet o jakieś starcze urojenie. „Matka zawsze zaczeka – relacjonuje narrator wypowiedź pani Teresy – na pewno niejedna okazja do odwiedzenia matki się trafi, a praca dziś jest, jutro jej nie ma, więc bardzo trzeba uważać, by nie podpaść przełożonym”. Wydaje się, że pani Teresa nie dostrzega tego, co jest oczywiste dla wszystkich, a co opisana w Dieslu historia tylko potwierdza: że jej syn najzwyczajniej w świecie nie chce spędzać ze swoją matką czasu, że – można by nawet zaryzykować taką konkluzję – jest on samolubnym egoistą, który ma swoją matkę w nosie i obojętnością odpłaca jej się za trudy rodzicielstwa.

Tak, tak by można tę sytuację interpretować. A jednak proponuję częściowo zaufać pani Teresie, zaufać jej wersji. Zaufać, że jej syn – jakkolwiek ma pewnie też różne przywary – jest rzeczywiście pracowity, skuteczny, zaradny, odpowiedzialny, że rzeczywiście dobrze wykonuje swoją pracę i nie chce jej stracić. Przy czym ten strach o utratę pracy jest być może w jego przypadku czymś znacznie więcej, niż tylko troską o byt materialny czy pozycję społeczną. Wyobrażam sobie, że praca zajmuje w psyche pana Artura, w jego duszy, miejsce szczególne – stanowi zwornik sensu, psychiczny stabilizator, źródło poczucia własnej wartości. I jest też okazją do rozwijania dobrych stron osobowości. Może pan Artur wstaje co dzień bardzo wcześnie rano i późno chodzi spać, z bólem głowy po ciężkim dniu. Czasem ma dość życia na statku, nie jest to lekkie życie – a jednak zawsze stać go na uśmiech dla pracującej w porcie obsługi. W opowiadaniu pan Artur daje się poznać jako osoba dość bezczelna, ale przecież nie pozbawiona pewnego uroku osobistego. Ma dobrą gadkę i pewien szyk, jak to jego bmw. Synem może nie jest najlepszym, ale wyobrażam sobie, że może być nie najgorszym towarzyszem zabawy czy właśnie kolegą z pracy. Prawda, że przechwala się samochodem – trudno o większą ostentację niż to, o czym czytamy na kartach Diesla – ale każdy lubi być doceniany za swoją pracę, a to bmw, kupione za ciężko zarobione pieniądze, jest poniekąd dowodem jego pracowitości – a poza tym jest też zwykłym hobby, czymś, przy czym można odreagować, na chwilę zapomnieć o codziennych troskach. A może zapomnieć o poczuciu winy zrodzonym ze świadomości, że nie jest się dobrym synem? Wszakże, gdy pan Artur dziękuje ojcu narratora za to, że on i jego rodzina są dobrymi sąsiadami dla jego matki i ich bliskość dużo matce daje – w tym właśnie momencie chłopcu wydaje się, że właściciel bmw powstrzymuje łzy. I nawet jeśli w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach są to łzy fałszywe, w jednym procencie są to może łzy szczerej winy.

Rzecz nie w tym, by całkiem zamknąć oczy na ewidentne wady charakteru pana Artura, lecz by na chwilę spojrzeć na niego tak, jak potrafi patrzeć na niego jego matka, z wdzięcznością za jego istnienie, niedoskonałe, lecz piękne – jak każde ludzkie istnienie. Wydaje mi się bowiem, że przyjęcie tej innej, nieintuicyjnej optyki jest najlepszym lekarstwem na pokusę uczynienia z pana Artura kozła ofiarnego, na którego zrzuca się niejako własne winy i cienie. Wszak może czytelnik (czytelnik, czyli ja) też rzadko odwiedza swoją matkę – a jeśli nie matkę to babcię, albo starszą, chorą sąsiadkę, lub samotnych ludzi w pobliskim domu starców czy jakichś innych potrzebujących go bliźnich. A awarii samochodu nie inscenizuje tylko dlatego, że w ogóle nie rusza w drogę.

5. Tajemnicą tego opowiadania – tajemnicą większą, niż to, że świece z poloneza nie mogły pasować do diesla – jest to, że pan Artur jednak przyjechał. Mógł zadzwonić, że samochód padł w Kędzierzynie-Koźlu (gdzie mieszka, gdy, jak rozumiem, nie jest na statku). Albo mógł w ogóle nie dzwonić. Podłość jego oszustwa może zdawać się samym dnem, w rzeczywistości być jednak pierwszym krokiem ku górze.

Mówią, że starzy Irlandczycy na pytanie o drogę do Dublina odpowiadają czasem: jeśli chce pan jechać do Dublina, to nie powinien pan stąd zaczynać. Otóż Pan Artur musi jechać do „Dublina dobrego synostwa” z tego miejsca, w którym jest (z „Kędzierzyna-Koźla byle jakiego synostwa”). A do tego dochodzi jeszcze fakt, że stworzenie dobrych stosunków z matką, znalezienie odpowiedniej odległości dla takiej, bardzo intymnej, lecz często trudnej, relacji – to nie jest prosta sprawa. Choć ewidentnie jego zachowanie stoi daleko od moralnej doskonałości, to jednocześnie nie jest do końca jasne, gdzie znajduje się ów Dublin, do którego powinien zmierzać.

6. Dobrze, przyznam to – pan Artur zdaje mi się postacią antypatyczną. Nie mówię, że taki musi być obiektywnie – chcę wierzyć pani Teresie – ale, że taki mi się jawi. Może nawet określiłbym go popularnym swego czasu terminem: toksyczny. Toksyczni ludzie i jak ich unikać – pamiętam jakieś takie tytuły książek, brzmiące niczym parodia tytułu Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć. Otoż pytanie, czy tokstyczność ludzi toksycznych jest tylko ich sprawą? A co z „Jedni drugich brzemiona noście”? Oczywiście zależy, czy cudza toksyczność jest dla nas do udźwignęcia. Ale co innego znosić w milczeniu męża-brutala, co innego czasem przymknąć oko na cudzą skłonność do przechwałek czy niechęć do spotkań. Nasza toksyczność nie jest do końca tylko naszą prywatną sprawą również dlatego, że nie jest wyłącznie naszą winą – w jakiejś mierze to przecież kwestia genów, wychowania, traum, złego przykładu innych.

7. Skoro jesteśmy w temacie winy, konserwatysta mógłby dodać, że część winy za zachowanie pana Artura ponoszą struktury społeczne, w których operuje – a raczej ich brak. Polski wczesny kapitalizm to czas Durkheimowskiej anomii, erozji wspólnoty, zaniku hierarchii, wygasania odwiecznych norm. Bez wsparcia z zewnątrz człowiek staje się niewolnikiem nieskoordynowanych porywów własnej duszy. Na przykład najpierw jedzie po matkę, a potem jednak zmienia zdanie i inscenizuje szopkę z awarią.

Liberał mógłby z kolei odpowiedzieć – zostawiając na boku kwestię winy – że przypadek pana Artura pokazuje, iż to całe odwiedzanie rodziców przez dzieci, to były z reguły zwykłe konwenanse. Zobaczcie: osłabła trochę moc dawnego obyczaju, pan Artur wyjechał do miasta, usamodzielnił się, kupił brykę – i już wcale tak się nie garnie, by odwiedzać matkę. A więc koniec końców – powie może taki liberał – dobrze się stało, o jedną nieprawdziwą relację mniej. Niech matki odwiedzają te dzieci, które naprawdę mają na to ochotę.

Myślę, że nie trzeba opowiadać się całkowicie tylko po jednej ze stron.

8. Inaczej niż pani Teresie pan Artur przedstawia się ojcu narratora. Jak już powiedziano, w końcowym momencie, gdy prawda o szwindlu wychodzi na jaw, kontrowersyjny kapitan żeglugi śródlądowej jest dla ojca chłopca „oszustem”, „bydlęciem”, „szują”. Cóż, kto jak kto, ale według mnie akurat ten bohater ma prawo do tak ostrej krytyki naszego kapitana. Wszak to on przez cały dzień – i to bardzo cierpliwie, bez słowa skargi, raczej z wyrozumiałością i uśmiechem – znosił niezbyt taktowne zachowanie gościa. Przypomnijmy sobie moment, w którym pan Artur wysłał ojca chłopca po panią Teresę, argumentując, że sam musi zostać przy aucie. „Zagraniczny wóz – mówił wówczas właściciel bmw – widać, że drogi, zaraz się łobuzerka zleci i zrobi się nieprzyjemnie. Lakier porysują albo jeszcze coś gorszego zrobią. Posiedziałbym sobie w wozie, a pan by tu mamę z tego czwartego piętra sprowadził, co?”. Tak ten zmyślny kombinator to rozegrał. Niejeden by się na takie dictum obruszył. A ojciec chłopca jednak bez słowa wykonał prośbę: poszedł po panią Teresę, pomógł jej znieść ciężką walizkę. Bo też w sumie jakieś zagrożenie dla karoserii bmw pod blokiem w 1992 roku istniało, a samochód był dla pana Artura ważny. Ojciec chłopca to rozumiał. Trzeba przyznać, że w ogóle jest ów ojciec postacią raczej świętą – a w szczególności ma tę właściwą świętym cechę, że zdaje się zawsze mieć dla innych czas. Prawda, że jest akurat sobota – ale z drugiej strony właśnie w sobotę, dzień wolny, mógłby liczyć każdą minutę, spoglądać wciąż kątem oka w stronę klatki schodowej, dając do zrozumienia, że musi zmykać. Mógłby odbębnić tylko jakieś minimum pomocy i ulotnić się w dogodnym momencie. A on nie. Był właściwie obecny na każde zawołanie pana Artura. Dopiero wieczorem, gdy okazało się, że został oszukany – miarka się przebrała. Tak więc nawet jeśli wolałbym, by ojciec chłopca do końca zachował zimną krew, by owa wulgarna wiązanka mu się nie wymsknęła – to jednak znajduję dla jego reakcji przyzwolenie. Było to w jakimś sensie zdrowe oburzenie człowieka o mocnym kręgosłupie moralnym na cudzą podłość i zakłamanie.

Trzeba pana Artura zmieścić gdzieś między miłością pani Teresy a surową krytyką ojca chłopca.

9. Tak w ogóle to jest możliwe chyba jeszcze inne odczytanie całego opowiadania, nie dosłowne, a metaforyczne. Nie jest to najprawdopodobniej odczytanie zamierzone przez autora, ale to przecież nie musi całkowicie przekreślać jego prawdziwości. Napisałem „metaforyczne”, a należałoby powiedzieć ściślej: polityczno-ekonomiczne. Według tego odczytania pan Artur jest symbolem przemian gospodarczych w Polsce. Przyjeżdża do swojej starszej matki i obiecuje ją zabrać. Przyjeżdża bmw, pięknym, błyszczącym, ciemnozielonym, „tak ciemnozielonym jak butelka koniaku”. Stoi to bmw pod blokiem i lśni, ku radości starszych i młodzieży. „To niby sportowy wóz, ale całą rodzinę bym tu wpakował” – śmieje się w opowiadaniu ojciec narratora podziwiając auto. Aż trzeba pilnować, by ktoś czasem z wrażenia nie zadrapał karoserii. Byle jaki polonez przy tym bmw blednie – i słusznie blednie, bo „niemiecka maszyna” jest obiektywnie lepsza: lepiej jeździ, ładniej wygląda, jest wygodniejsze. Za poloneza wstyd, jak za ojca pijaka.

Cóż po tym wszystkim, skoro pan Artur wcale nie zabiera matki. Mówi, że samochód, zdrowo wytrzepany na polskich dziurach, odmówił posłuszeństwa, coś tam ściemnia o skrzyni biegów. Chłopak po technikum samochodowym postukał śrubokrętem, ale nie naprawił. W końcu bmw zapala i odjeżdża, ale bez matki. Pan Artur obiecuje, że innym razem.

Zostawmy jednak to odczytanie na boku.

10. Diesel nie kończy się happy endem. Różne mogą być źródła nieszczęśliwego zakończenia tej historii. Może genetyczne skłonności (a co jeśli pan Artur ma w sobie, bez niczyjej winy, przez samą złośliwość martwej materii, jakiś rys socjopatyczny?). Może przeszłe traumy (życie rodzinne to rzecz niezwykle skomplikowana i kontuzjogenna). Może jakieś psychologiczne, społeczne, ekonomiczne mechanizmy. Dużo można by pewnie znaleźć takich okoliczności łagodzących, choć na końcu pozostanie pewien naddatek, który należy nazwać po imieniu: złem. To wszystko razem – te geny, te mechanizmy, różne złe nawyki – niezwykle komplikuje międzyludzkie stosunki.

Z drugiej strony skupienie się tylko na owych komplikacjach sprawia, że traci się z oczu całe piękno owych stosunków. Prawdą pozostaje bowiem banał, że ludzie potrzebują siebie nawzajem, że dopiero razem tworzą udaną kompozycję. Diesel nie zapali bez świecy od poloneza, i vice versa.

Ubi autem abundavit delictum, superabundavit gratia. Łaska, dobroć, czułość, wyrozumiałość, cierpliwość, wytrwałość, mądrość, nadzieja, żart – są zwykle na wyciągnięcie ręki.

Artykuł ukończono 23 lutego 2018, dokładnie w 125. rocznicę uzyskania przez Rudolfa Diesla patentu na silnik.