Jedna z „not” pisanych przez Andrzeja Biernackiego do „Twórczności”, a przedrukowanych później w tomie Abeandry (Biblioteka „Więzi”, 2007), nota poświęcona literatowi Adrianowi Czermińskiemu, rozpoczyna się następującymi słowy: „Niepożegnanymi nazywał Adam Grzymała-Siedlecki tych, co odszedłszy nie doczekali się we właściwym czasie pośmiertnego wspomnienia”. Niepożegnanym okazywał się w tym wypadku Czermiński, więc Biernacki postanowił poświęcić mu swoją notę: „Skoro jednak nikt lepiej w temat wprowadzony nie odezwał się dotychczas, spróbuję napisać tyle, ile umiem – na waletę”.
Umiał oczywiście doskonale: na kilku stronach dostajemy zwięzłą analizę dorobku i szkic biograficzny i bibliograficzny w jednym, wzbogacony sugestywnymi opisami charakteru i wyglądu zewnętrznego Czermińskiego („Zbiegiem okoliczności odznaczał się niezwykłym podobieństwem do co lepszych fotografii Josepha Conrada!”). Był bowiem Biernacki urodzonym biografistą, uważnym i niestrudzonym czytelnikiem, wybitnym znawcą koligacji intelektualnych i rodzinnych, a do tego – mistrzem krótkiej formy. W Abeandrach znajdziemy podobne noty o innych postaciach polskiej nauki i kultury, w tym wielu szerzej nieznanych, zapomnianych, niepożegnanych. Każdy z tych szkiców może stać się dla czytelnika przyczynkiem do dalszych poszukiwań i lektur.
A teraz to on sam, Andrzej Biernacki, kustosz pamięci o ludziach i wartościach, odszedłszy 23 lipca 2021 roku, pozostaje w zasadzie niepożegnany. Oprócz (dłuższego nieco niż zwykle) formalnego nekrologu ogłoszonego przez rodzinę i krótkiego wspomnienia na stronie ZAiKSu (stowarzyszenia, z którym był związany) nie znalazłem żadnego obszerniejszego komunikatu poświęconego Zmarłemu. Spróbuję więc napisać o nim tyle, ile umiem ja – do tego nie spotkawszy go niestety nigdy osobiście i znając go tylko z jego książek. Będzie to więc siłą rzeczy wspomnienie o Andrzeju Biernackim nie tyle jako człowieku z krwi i kości, co jako pisarzu i naukowcu, jako autorytecie moralnym. Tytułuję je w sposób, w jaki tytułował on swoje o zmarłych wspomnienia.
„Także w życiu łączy A. B. doskonałość manier, i to według miary sprzed roku 1914, z niezmierną surowością” – pisał o Biernackim jego przyjaciel i imiennik Andrzej Dobosz. „Także w życiu” – bo również w piśmie. Zanim przyjrzymy się jednak bliżej treści cytatu – jeden epizod z dziejów przyjaźni i współpracy dwóch Andrzejów.
Były wczesne lata 60. Przygotowując do druku i komentując wybrane polskie eseje XX wieku, podpisywali je wspólnym pseudonimem „ABAD” (sam Biernacki używał pseudonimu „Abe”). Szło to do „Współczesności” i miało mieć charakter cykliczny, składając się na swego rodzaju antologię rodzimego eseju współczesnego. Biernacki i Dobosz jednak przerwali serię, kiedy po kilku ogłoszonych odcinkach redakcja odrzuciła esej Jerzego Stempowskiego, gdyż ten pisał pod pseudonimem do emigracyjnej „Kultury”. Tego rodzaju gotowość do honorowych decyzji stała się znakiem rozpoznawczym obu literatów, starających się, owszem, funkcjonować w polskim powojennym życiu literackim i naukowym, ale – na swoich zasadach.
A więc „doskonałość manier, i to według miary sprzed roku 1914” i „niezmierna surowość”…
Najpierw „surowość”. Drżę nieco pisząc tutaj o Zmarłym, wiedząc, że z pasją – choć jednocześnie niezłośliwie – wyśmiewał językowe błędy, niezręczności, mody. Staram się pisać poprawniej niż zwykle.
Wyśmiewał również – samemu mając odwagę i honor – ideologiczne uwikłanie, zwłaszcza to zrodzone z tchórzostwa udającego celową strategię. Czytelnik Biernackiego dostrzeże, że pod szyderstwem i karceniem obecna jest jednak u niego z reguły próba zrozumienia złożoności osobowości i kontekstu, docenienia zalet i dobrych intencji uwikłanego. Na uwagę zasługuje tu (o czym wspomina Dobosz w przywoływanym felietonie sprzed lat) złożony stosunek Biernackiego do postaci Stefana Żółkiewskiego, ideologa powojennych przemian w polskim literaturoznawstwie. A jednak ton Biernackiego w takich wypadkach pozostawał surowy, a czasem – okrutnie ironiczny.
Spuścizna po Andrzeju Biernackim jest obfita, ale rozproszona. Większość książek, do których przyłożył rękę – jako autor wyboru, przedmowy czy posłowia, albo jako redaktor – to rzeczy innych autorów (np. klasycysty Tadeusza Zielińskiego, literaturoznawcy Ignacego Chrzanowskiego), prace zbiorowe (tom o krytyku i historyku literatury Wacławie Borowym), antologie (np. uczonych polskich). Dwie z czterech książek, które napisał sam, to dłuższe szkice biograficzne (poświęcone dwóm bardzo różnym polskim uczonym, Aleksandrowi Przeździeckiemu i Janowi Rostafińskiemu), napisane i wydane chyba przede wszystkim – tak jak i w przypadku krótszych, przywoływanych już not – ze względu na postaci, które chciał ocalić od zapomnienia, nie dla literackiej „autoekspresji”. Taki cel musiał mu też przyświecać przy pisaniu kilkudziesięciu biogramów do Polskiego Słownika Biograficznego, dzieła-instytucji, którą bardzo cenił i która chyba szczególnie dobrze pasowała do filozofii, jaka emanuje z jego aktywności: pracować, choćby po cichu i wbrew trudnościom, na rzecz wspólnego dziedzictwa i wspólnej kultury (a jednocześnie nieco kąsać stylistyczną i moralną bylejakość po „notach” i polemikach).
Jeśli chodzi o owe noty i polemiki – a także recenzje – to większość pozostaje do odszukania w starych numerach czasopism: „Kwartalniku Historii Nauki i Techniki”, wspomnianej „Współczesności”, paryskiej „Kultury”, wielu innych. Tylko noty z „Twórczości” – pisma, z którym współpracował szczególnie długo (u Biernackiego, jak u Pawła Hertza, wyczuwa się zawsze uznanie dla Iwaszkiewicza) – doczekały się, jak wspominałem, druku w formie książkowej (zresztą tylko w wyborze), co zawdzięczamy inicjatywie niezastąpionego Pawła Kądzieli. „Więź” sprzedaje wciąż resztę nakładu po 10 złotych za sztukę. Dla mnie to właśnie Abeandry były pierwszym i do dziś głównym miejsce spotkania ze Zmarłym. Nie ze wszystkim się w jego notach zgadzałem, czasem sądy i uwagi Biernackiego wydawały mi się zbyt jednostronne, czasem krzywiłem się nieco na jego przytyki („Odkąd panie zrezygnowały ze swoich dni przyjęć, woląc pracę w biurze niż podejmowanie u siebie literatów filiżanką herbaty i ciekawą rozmową – spospoliciał im język”) – ale była to dla mnie lektura formacyjna, bardzo ważna. Poza tym Abeandry doskonale się czyta – przypominają mi pod tym względem (i niektórymi innymi względami) eseje brytyjskiego historyka, A.L. Rowse’a, też zawziętego konserwatysty. Z tym wyjątkiem, że nie podziela Biernacki Rowse’owego cynizmu.
„Doskonałość manier”. Nie tylko o maniery tu chyba chodzi, ale pewien ogólny „poziom”: wiedzy, kultury, języka, pracy, towarzyskiej ogłady. U Biernackiego jest to wszystko niemalże dosłownie „przedwojenne”, bo wychowany i wykształcony został przez to, co po wojnie pozostawało jeszcze, w coraz mniejszych strzępach, z dawnego poziomu edukacji i usług. Wyszedł z tej formacji – jak go określił Krzysztof Dybciak – jako „przeciwieństwo homo sovieticus”, jednocześnie zachowując jednak szacunek dla instytucji i inicjatyw, które w powojennej Polsce działały dla dobra wspólnego, także instytucji zrodzonych dopiero w nowych okolicznościach, jak niektóre wydawnictwa, pisma, stowarzyszenia, czy nowe uniwersytety. Nie był antykomunistą odrzucającym wszelkie polskie formy życia zbiorowego po wojnie, jakkolwiek szczególnie doceniał te, które kontynuowały choćby w małym stopniu dawniejsze tradycje. Zaś w Polsce pokomunistycznej, ciesząc się z wolnościowych przemian i na przykład restytucji Polskiej Akademii Umiejętności, krytykował gospodarczą politykę Leszka Balcerowicza, wołając doń (w kontekście polityki ówczesnego rządu wobec kultury i nauki) słowami zapomnianej powieści Piotra Choynowskiego o „Więcej humanitatis!”. „Na to mi przyszło – pisze prowokacyjnie Biernacki w tej samej nocie z 1991 roku – że zaczynam być w zgodzie z Polską Partią Socjalistyczną, co prawda niezbyt groźną, skoro jej głównym rzecznikiem stał się Jak Józef Lipski”.
Zacznijmy jednak od początku. Urodzony w rodzinie szlacheckiej (wygnanej przez niemieckiego najeźdźcę z Wielkopolski i wędrującej przez Łowicz do Wrocławia), kształcony najpierw w domu, gdy poszedł w końcu do szkół miał Biernacki szczęście do profesorów „z poprzedniej epoki”. O gimnazjum w Łowiczu pisał: „Wszystkich moich tamtejszych profesorów do dzisiaj pamiętam z imienia i nazwiska, mam ich w oczach z sympatią i podziwem”; o tym wrocławskim z kolei: „Wrażenia szkolne – znowukorzystne: cóż za wyśmienici profesorowie zjechali tu byli ze Lwowa!”.
Innego rodzaju wiedzę, ale również ocaloną z dawniejszych czasów, zdobywał, gdy, dla zmiany klasowego statusu i zwiększenia szans przyjęcia na studia – najął się na gońca w Zrzeszeniu Przemysłu Gastronomicznego. „Dostałem służbowy rower – i moja znajomość prywatnych restauracyjek, knajp i spelunek stała się wkrótce dokładna. Trochę mi z tej ówczesnej wiedzy pozostało, bo to były lata bardzo jeszcze fachowej obsługi klienta, więc się nauczyłem, jak co ma być zrobione, jak podane”. Wreszcie na studiach w Warszawie (z których relegowano go na jakiś czas za nieprawomyślność) szukał wykładowców, którzy opierali się nowej ideologii – bo też, jak przypomina w swoich wypowiedziach, tacy w całej Polsce wciąż po wojnie działali. „W Krakowie nauczali po cichu między innymi Roman Ingarden i Stanisław Pigoń, i niepożyty Adam Krzyżanowski; w Toruniu — Henryk Elzenberg, Tadeusz Czeżowski czy Konrad Górski; w Gdańsku — niezapomniana Izydora Dąmbska (potem w Krakowie). I tak dalej. Warszawa szczyciła się państwem Ossowskimi, których ja sam poznałem później, dopiero poprzez Klub Krzywego Koła. Moją ostoją był Julian Krzyżanowski. W literaturach obcych dokształcałem się pod wpływem rozmów ze Stefanem Lichańskim i Julianem Rogozińskim, Dostojewskiego pożyczał mi pan Kazimierz Truchanowski”. Znaczący wpływ na jego rozwój mieli też Kazimierz Lichański i Jerzy Pelc („zimujący” jako wykładowcy pobocznych przedmiotów) i Adam Lewak z Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego, który pozwalał mu na czytanie przedwojennych pism, normalnie dla studenta niedostępnych: „Odtrutką stały się lektury przedsiębrane na własną rękę. Dla mnie główny azyl stanowiła Biblioteka Uniwersytecka — i namiętność do czasopism z okresu dwudziestolecia międzywojennego”.
Mimo zmieniających się okoliczności historycznych, Andrzej Biernacki jako głosiciel, a przede wszystkim praktyk, pewnego etosu pracy intelektualnej pozostaje, czy może raczej okazuje się na nowo – niezwykle aktualny. Jeśli etos ten można sprowadzić do imperatywu wybierania tego, co moralnie (zwłaszcza) i intelektualnie lepsze, nawet jeśli trzeba za to zapłacić cenę w postaci rozmaitych niedogodności, braku przywilejów, czasem – problemów z posadą czy drukiem, to przecież taka postawa ważna jest nie tylko w czasach dominacji złowrogiego systemu politycznego, lecz także, choć w inny sposób, dziś, w epoce PR-u, grantów i punktów za publikacje. Zresztą we wszystkich okolicznościach podstawowe ludzkie pokusy pozostają chyba takie same (władza, sława, wygoda), i podobne są podstawowe cnoty (skromność, prawość, prawdomówność, bezinteresowność…). Pisze więc tak Biernacki o filozofce, uczennicy Twardowskiego – i jest to przecież sylwetka nie tracąca nic na swojej moralnej atrakcyjności:
„Nigdy nie onieśmielająca, zawsze sama raczej nieśmiała – była wielkim autorytetem tyleż moralnym, co naukowym. Wiedziała o niej cała Polska – mimo że dwukrotnie (w Warszawie i w Krakowie) pozbawiana została prawa wykładania w uniwersytecie, mimo że takie jej książki, jak Dwa studia o Platonie czy Sceptycyzm francuski XVI i XVII wieku, czekały na ich wydanie po lat więcej niż kilkanaście. Miała propozycje wyjazdu za granicę i nauczania poza Polską; nie chciała tego, tu się czuła potrzebna – i miała rację. Gdy nie mogła się młodszym przysłużyć inaczej, gdy wypadało jej pracować w bibliotece w Gdańsku – i wtedy potrafiła znaleźć temat stosowny: napisała skrypt logiki dla bibliotekarzy!”.
Dla mnie, aspirującego naukowca, który działa we współczesnym systemie ze wszystkimi jego pokusami (i który, inaczej niż profesor Dąbska, za granicę wyjechał i tam został), lektura Biernackiego była zawsze trzeźwiąca, zawstydzająca, motywująca moralnie.
Dziwna to chyba metoda, którą obrałem sobie w tym szkicu, by wspominać Zmarłego w dużej mierze jego słowami o innych. Zdaje mi się jednak, że może pokazuje ona coś z jego nieskupiania się na sobie, wychodzenia ku drugiej osobie. Myślę ponadto, że posiada Biernacki jakąś zdolność naturalnego, niewymuszonego nasycania wszystkiego, co pisał – także niepozornych, krótkich tekstów, do tego poświęconych innym – swoją osobowością, swoim charakterem, swoim etosem. Przytoczę może fragment z jeszcze innego szkicu wspomnieniowego Biernackiego (o Zofii Pstrońskiej), gdzie też uwypukla on to, co może być w jej życiu przykładem moralnym, tym razem kładąc akcent nie tylko na wewnętrzną prawość, ale też kwestię bardziej przyziemną: zdolność do gromadzenia wokół siebie innych ludzi:
„Pani Zofia Pstrońska nie odgrywała roli w życiu umysłowym Warszawy, chociaż bardzo dużo wiedziała i trochę czytała; to jej pozwoliło zarabiać po wojnie na życie oprowadzeniem wycieczek po stolicy. W grupie przewodników była doceniana i szczerze się cieszyła różnymi dowodami uznania; ale bywało, że miała i przykrości, bo nie potrafiła kłamać i na zadawane pytania odpowiadała prawdę – więc się narażała na donosy, okresowo traciła pracę, lecz nie skarżyła się nigdy. Żyła w najskromniejszych nawet warunkach życiem własnym, do jakiego była nawykła, do którego miała więcej niż zamiłowanie – bo i talent. Gdziekolwiek się znalazła, powstawało wokół niej miłe kółko znajomych; jeśli tylko okoliczności pozwoliły – najpierw w niedużym pokoju na Mokotowie, później w większym mieszkaniu na Fortach – miała ślicznie urządzony salon, pełen cennych pamiątek, w którym z wielką gościnnością przyjmowała punktualnie zapraszanych przyjaciół i krewnych przy każdej nadarzającej się sposobności: imienin oczywiście, ale i czyjegoś przyjazdu, jej tylko wiadomej rocznicy (bo datę swych urodzin ukrywała, w opowieściach powołując się na przykład na wiadomości od kuzynek sporo starszych), wreszcie – i niestety coraz częściej – po spotkaniach na uroczystościach żałobnych”.
Również Andrzej Biernacki miał, jak się wydaje, dar zawierania znajomości i przyjaźni – tak przynajmniej można wnioskować z jego not, w których, choć unika pisania o sobie, pojawiają się przecież co jakiś czas wspomnienia i obserwacje, które mogły się zrodzić tylko z bliskiej znajomości. Zapadł mi w pamięci fragment recenzji Słownika Pracowników Książki Polskiej, w której Biernacki wprost wyznaje: „Z nieskrywanym biciem serca czyta się te życiorysy dobrych znajomych, niejednokrotnie przyjaciół – księgarzy, antykwariuszy, pracowników wielkich bibliotek. Z reguły ludzi rzadko o sobie mówiących, oddanych swemu zawodowi, skromnych, przez ogół po prostu niedocenianych”. Wiemy, że był Biernacki niestrudzonym czytelnikiem, bywalcem księgarni, antykwariatów, bibliotek – ale uwaga ta pokazuje, że nie były to dla niego jedynie miejsca samotnej pracy, lecz także, a może przede wszystkim, przestrzeń bliskich znajomości i rozmów – a podobnie było zapewne na wydziałach uniwersyteckich i w zakładach PAN-u, w wydawnictwach, w stowarzyszeniach, w których się udzielał. A dwie główne czynności, którym się oddawał zawodowo – czytanie i pisanie – też miały chyba dla niego właśnie wymiar osobistej więzi z tymi, których czytał, o których pisał – często więzi mającej, jak powiedziano wyżej, także swój wymiar pozaksiążkowy, ale i w wymiarze „książkowym” więzi autentycznej. Czytanie innych, przyżywanie i komentowanie, wreszcie pamiętanie i popularyzowanie ich słów, było dla niego moralną powinnością, wyrazem szacunku dla innych, ich pracy, ich osobowości – i świadomym wkładem do polskiego życia wspólnotowego.
Aby oddać bardziej bezpośrednio coś z osobowości i prywatnego losu Andrzeja Biernackiego, przytoczę na koniec dwa fragmenty wspominanego wcześniej nekrologu podpisanego przez syna z rodziną. Proponuję je czytać powoli, ze świadomością kryjącej się za tymi słowami rzeczywistości, do której nie dają nam wglądu same publikowane wypowiedzi Biernackiego:
„kochany ojciec i dziadek”
„zmarł opatrzony św. Sakramentami po długiej i ciężkiej chorobie”
Epilog do jego biografii dopisał Los, gdy 25 lipca 2021 roku, dwa dni po mężu, zmarła Róża Biernacka z Jodłowskich, żona Andrzeja. Syn również wspomina w klepsydrze o „długiej i ciężkiej chorobie”. Związana, jak jej mąż, z Instytutem Historii Nauki PAN, wieloletnia Sekretarz Redakcji Polskiego Słownika Biograficznego, osoba z pewnością niezwykła, czeka na dłuższe pożegnanie.