Notatnik orleański

Jest taki aforyzm, zdaje się, że jakiejś świętej, że jak nie można iść wyprostowanym, należy się chociaż czołgać, byle do przodu. Przychodzi mi on często do głowy, gdy myślę o naszej pracy nad „Sumą”. Czas nam (mnie i Kamilowi) na to znaleźć coraz trudniej przy powiększających się rodzinach (gdy ukazywał się pierwszy numer, mieliśmy łącznie jedno dziecko, niedługo – będzie tych dzieci sześcioro! – i jest też jeden kot), a w wolnych chwilach, przynajmniej u mnie, braku dostatecznej dyscypliny. Poprzedni numer szykowaliśmy ponad rok. Ten – prawie trzy… Ale jednak jakoś się czołgamy. Parę tygodni temu brat rzucił hasło: koniec lipca. Nie udało się, bo piszę te słowa 3 sierpnia, ale numer już prawie domknięty. Mamy postanowienie doczołgać się do mety jeszcze dziś.
Ostatnia rubryka: mój notatnik. Wyobrażałem sobie, że zanim siądę do pisania pierwszego odcinka „orleańskiego” – pierwszego odcinka od trzech lat – najpierw przejrzę swoje, prowadzone w miarę regularnie, prywatne zapiski. Uzbierało się tego w ciągu trzech lat parę zeszytów, może wybrałoby się coś choć odrobinę godnego dopracowania i umieszczenia tutaj. Jakieś myśli o pandemii czy wojnie, notatki z wycieczki do Kornwalii, zapiski na marginesie ważniejszych lektur (Rodziewiczówny i Miłosza o Rodziewiczównie, Waltera Scotta i Johna Buchana o Walterze Scotcie, esejów A.L. Rowse’a). Ale zeszyty zostały na półce w domu, a my wybraliśmy się na wakacje. Pozostaje parę rzeczy, które zapisałem kiedyś na komputerze.
 * * *
Nie mogę znaleźć zbyt wielu informacji o Meriol Trevor, ale jeszcze będę szukał. Już któryś raz przekonuję się, że jednak nie wszystko jest w Internecie, za to dużo w magazynach naszej lokalnej biblioteki. Póki co najwięcej wyczytałem o niej z artykułu wspomnieniowego, który ukazał się w „Guardianie” w 2000 roku: od lat 60. żyła samotnie w skromnym mieszkaniu w Bath, wydała wiele powieści dla młodego i dorosłego czytelnika, a także biografii (w tym Newmana), w książkach pisała o przebaczeniu wrogom i leczeniu ran po konfliktach, na katolicyzm przeszła w latach 50. Zostały mi w wyobraźni zwłaszcza te zdania o skromnym samotnym życiu i tych bardzo licznych a zapomnianych powieściach (z wplecionym w nie motywem pojednania). Przypomniało mi to inną interesującą mnie postać – artysty i myśliciela Davida Jonesa, też katolika, większą część życia mieszkającego samotnie w wynajętych pokojach. Tylko Meriol Trevor była kobietą.
Gdy myślałem ostatnio o duchowym nurcie, który jest mi najbliższy, pomyślałem, że jest to nurt „kobiet-katolickich pisarek”. Jak bardzo chciałbym pojechać kiedyś do Bjerkebæk, domu Sigrid Undset, skromnej, ale sielskiej posiadłości z drewnianymi zabudowaniami i ogrodem, w którym od lat 20. mieszkała norweska noblistka, samotnie wychowując troje dzieci, w tym niepełnosprawną umysłowo Mosse. Podczas poprzedniego lockdownu wróciłem do Undset, czytając jej niedługie opowiadanie pt. „Macierzyństwo”, pięknie przełożoną przez Marię Kuncewiczową smutną historię o cichym kobiecym bólu i męskiej obojętności. Undset – lepiej znana z powieści historycznych – jest dla mnie (zwłaszcza jako autorka „Gymnadenii” i „Jenny”) przede wszystkim właśnie autorką współczesną – niezależną, silną, zainteresowaną problemami społecznymi (w tym tzw. kwestią kobiecą) i zmaganiami nowoczesnej duszy.
Też na studiach – a więc już kilkanaście lat temu – czytałem dwuczęściową powieść Gertrud von Le Fort pt. „Chusta Weroniki”. Pomijając może parę dziwnych momentów jest to rzecz doskonała i bardzo niesłusznie zapomniana. Bildungsroman utkany na kanwie zmagań trzech nurtów: liberalnego humanizmu, chrześcijaństwa i faszystowskiego nietzscheanizmu. Do tego barwnie odmalowane miejsca (emigrancki Rzym, uniwersytecki Heidelberg) i pociągające postaci (pamiętam zwłaszcza babkę-emigrantkę i dobrodusznego profesora wzorowanego na nauczycielu von le Fort, Troeltschu – co ciekawe obie te urzekające postaci reprezentują raczej nurt liberalny). A twórczość von Le Fort – z jej ciekawymi paralelami do myśli jej korespondentki i znajomej, filozofki i późniejszej zakonnicy Edyty Stein – to znacznie więcej niż tylko ta jedna powieść.
Mam jeszcze w głowie inne pisarki dla mnie bardzo ważne, zwłaszcza w okresie studiów. Natalię Tułasiewicz jako autorkę dzienników wojennych (wydanych pt. „Być poetką życia”), Raïssę Maritain (jako autorkę „Wielkich przyjaźni”), siostrę Teresę Landy, wreszcie filozofkę Elisabeth Anscombe, przyjaciółkę i uczennicę Wittgensteina, jego następczynię na katedrze filozofii w Cambridge, która zapisała się w pamięci swoim nieszablonowym sposobem bycia i protestami – pod klinikami aborcyjnymi i przeciw broni atomowej.
Ale może jednak najbardziej myśl ucieka mi teraz do Teresy Dmochowskiej, znanej lepiej pod męskim pseudonimem Jan Rybałt. W jej wydanym pośmiertnie „Apostole zjednoczenia” (opowieści o pasjoniście Barberim) jest jej szkic biograficzny, który polecam do odszukania. A dodajmy może na koniec, bez szczególnego związku z niczym, że Teresa studiowała psychologię w Wiedniu, a jej mąż, Antoni Dmochowski, był założycielem łódzkiej biochemii.
* * *
Obejrzeliśmy piękny film, po którym chce mi się napisać coś w rodzaju szkolnego wypracowania. Rzecz jest zresztą o szkole, i choć szczególne miejsce zajmują w niej dwie postaci – dwóch uczniów – to można powiedzieć, że bohaterem zbiorowym jest tu właśnie szkoła.
Film ten, francuski, nosi w polskiej wersji tytuł „Do zobaczenia, chłopcy” i chyba jest szerzej znany, choć ja, przyznam, nigdy o nim wcześniej nie słyszałem. Nie wszystko w nim przekonuje, główny wątek (z którego staram się nic nie zdradzać) jest nieco zbyt prosty, ale według mnie jest to doskonały obraz późnego dzieciństwa i dorastania, przynajmniej w chłopięcym wydaniu. Cały ten moralno-fizjologiczny chaos (wyrywane skrzydełka owadzie, dłubanie cyrklem w dłoni, mokre prześcieradła, bójki, znęcanie się nad słabszymi, erotyczne fantazje, w tym zwłaszcza dotyczące pięknej młodej nauczycielki pianina) – i cała ta szczególna dynamika grupy (jedni mają jakby wrodzony autorytet, nawet pomimo fizycznej słabości, innym ciągle dokuczają) – ale też przecież przygoda, marzenia, przyjaźń (przede wszystkim jest to film o przyjaźni). I kształtująca się indywidualność, której wyrazem w tym filmie jest czytana pod ławką albo przy świetle latarki powieść i pewien zew włóczenia się i chowania.
Szkoła jest katolicka, kieruje nią poważny i dobroduszny zarazem o. Jean, który dla tego całego chłopięcego zamętu ma pewną wyrozumiałość, pobłażliwość nawet, choć stara się ją (zawsze z dystansem, choć nie surowy) jakoś trzymać w ryzach, a przede wszystkim – wskazywać jej pewny kierunek. Ważna jest scena ze spowiedzią, w której główny bohater, chłopiec, alter ego reżysera (jest to film autobiograficzny), słyszy pytanie niczym z artykułu o księżach w „Gazecie Wyborczej”: „Czy nie zapomniałeś wyspowiadać się z nieczystych myśli?”. Ojciec Jean dodaje jednak: „Każdy takie ma”. „Czy ojciec także?” „Ja także”. A więc, jak to się dziś mówi, choć rzadko w kontekście grzechu: „We are all in this together”. Atmosfera tej spowiedzi jest przyjazna, dobra (choć główny bohater nie podchodzi do niej szczególnie szczerze i niespecjalnie chyba się nią przejmuje). Dobra jest też ogólnie, mimo zawieruch młodości, atmosfera w szkole: jest sztorm, ale wiadomo, że kiedyś przejdzie, i nie traci się z oczu poczucia, że gdzieś na dnie wszystko ma wartość.
Katolicyzm szkoły (temat mnie oczywiście zainteresował) jest staroświecki, ortodoksyjny, ale bardzo zogniskowany na pomocy innym i sprawiedliwości społecznej. O. Jean nakazuje uczniom dzielić się wszystkim, co dostają z domu, a na mszy dla rodziców (w większości bogatych) przypomina i komentuje ewangeliczną perykopę o wielbłądzie, któremu łatwiej przejść przez ucho igielne niż bogatemu przez bramy Królestwa (jeden ojciec wstaje i wychodzi).
Słuchamy tego kazania razem z innymi, bo w ogóle film jest tak zrobiony, że nas wciąga, włącza. Uczestniczymy w lekcjach, spowiadamy się o. Jeanowi, dajemy się oczarować nauczycielce pianina i, w inny sposób, głównemu bohaterowi i jego chłopięcej nonszalancji i charyzmie (mimo iż przecież widzimy, że jest tylko dzieckiem, czasem okrutnym, czasem zagubionym). Szczególna jest pod względem tego „wsysania” przez film scena, na której uczniowie i nauczyciele oglądają film Charliego Chaplina przy akompaniamencie granej na żywo muzyki. Z początku przyglądamy się roześmianym twarzom, ale potem oglądamy wraz z nimi dowcipy sytuacyjne Chaplina, rzeczywiście bardzo zabawne, słuchamy tej pięknej muzyki i prawie czujemy, jakby to był prawdziwy moment bezgranicznej zbiorowej radości, takiej, po której nierzadko (i tak jest i w tym przypadku) może przyjść już tylko cierpienie.
Wspominałem, że jest to film autobiograficzny. Trwa proces beautyfikacyjny o. Jacquesa od Jezusa czyli prawdziwego o. Jeana, „sprawiedliwego wśród narodów świata”, który zmarł tuż po wyzwoleniu obozu w Mauthausen ważąc 34 kg, zapisawszy się szczególnie w pamięci współwięźniów.
* * *
Nie wiem, jak tego dowieść i pewnie nie jest to nic nowego, ale mam w czwartek rano taką intuicję, że częstymi, a w niektórych przypadkach może głównymi przyczynami alienacji są zła skala, brak piękna i brak żywej historii. Zła skala to znaczy, że różne wspólnoty, firmy, instytucje są zbyt małe lub zbyt duże – z reguły zbyt duże. To z kolei wiąże się z naiwną wiarą w liniowe skalowanie. Tymczasem wspólnota tysiąc razy większa już nie jest taką samą wspólnotą, ma w ogóle inny charakter i mechanizmy, i by wciąż zaspokajać te same potrzeby co ta mała (zaspokajając jednocześnie jakieś inne, dające się zaspokoić tylko przy większej skali), powinna składać się z tysiąca mniejszych wspólnot. Najgorzej, myślę, gdy ze zbyt dużą skalą (np. szkół) mają styczność dzieci, dowożone autobusami do szkoły-molocha w najbliższym dużym mieście. Co do piękna, chodzi mi i o to naturalne, i o to będące wytworem kultury. Tu do głosu dochodzi nierówność społeczna: czasem tworzenie oaz piękna odbywa się kosztem piękna publicznego, np. gdy zyski z biznesów niekorzystnie wpływających na miejski czy naturalny krajobraz służą tworzeniu ładnych przestrzeni prywatnych albo podróżom do uroczych miejsc. Podobnie zresztą z żywą historią – przez którą rozumiem lokalne tradycje rodzin, wspólnot i instytucji, utrwalone bardziej w materialnych pamiątkach i rytuale niż w jakiejś oderwanej od namacalnych punktów zaczepienia naukowej narracji. Tu dostęp do własnego, żywego dziedzictwa też ograniczony jest zwłaszcza w uboższych warstwach społecznych, zmuszonych do zrywania kontaktu z korzeniami w wyniku emigracji czy wyprzedaży pamiątek i skazanych na publiczne instytucje i ceremonie, często pozbawione historii i dekoru (bo w imię jakiejś dziwnej filozofii to, co masowe, musi być zawsze neutralne i wyglądać tak, jakby powstało dwadzieścia lat temu). Wszystkie te sprawy dzieją się w jakiejś mierze samorzutnie, stąd potrzeba świadomych prób przeciwdziałania im – np. w przypadku skali instytucji i firm, ciągłego wysiłku zmniejszania i fragmentacji, nawet jeśli jednocześnie zabiega się o zrzeszanie się mniejszych tworów w większe federacje. Zauważmy, że w jakimś sensie największa harmonia społeczna jest tam, gdzie pielęgnuje się byty o mniejszych rozmiarach i gdzie dochodzi do dystrybucji piękna i dystrybucji barwnej, żywej historii.
* * *
Pamiętam z dzieciństwa taką solipsystyczną paranoję, pewnie powszechną: że wszystko jest tylko snem. I przerażenie tą myślą, i jeden szczególny moment ucieczki przed nią do łazienki w domu dziadków w Opatowie.
Życie dorosłych w dzisiejszym świecie sprzyja z kolei, przynajmniej w moim doświadczeniu, wielu innym złudzeniom – do tego stopnia, że na zmagania z nimi schodzi ileś kwadransów każdego dnia.
Na przykład takiemu złudzeniu sprzyja dorosłość: że cała rzeczywistość to tylko produkty na rynku, przedmioty kupna i sprzedaży obracane przez zawieszone w próżni, nomadyczne ludzkie podmioty. Jest to paranoja tym dotkliwsza, że dotyczy też miejsc.
Idę z córeczką na spacer i cała moja uwaga skupia się na, dość częstych w Anglii, panelach informujących, że ten dom jest na sprzedaż, inny na wynajem, któryś właśnie znalazł nabywcę. Już tylko te panele widzę – a cały świat to jeden wielki rynek nieruchomości. Nawet do łazienki nie można przed tym uciec, bo też istnieje ona tylko o tyle, o ile jest przedmiotem najmu.
Ale ucieczkę przed tego typu złudzeniami chyba można znaleźć: we wspomnieniach. Wspomnieniach własnych przeżyć, myśli, olśnień; okresów lub choćby chwil, gdy udawało się widzieć świat tak, jak należy go widzieć. Często są to wspomnienia z dzieciństwa – tak jest też w tym przypadku. I pomaga patrzenie na moją małą Élise, zmierzającą z zapamiętaniem przed siebie.
Przypomina się naraz taka intuicja z dzieciństwa, czy może wczesnej młodości: wszystkie miejsca są jakoś wieczne – i jakoś niczyje. Święte po prostu, na swój sposób. Niby do kogoś należą, ale zawsze można przeskoczyć przez płot, jeśli zdarzy się taka potrzeba, więc jakby należą do wszystkich; a jednocześnie – do nikogo w pełni nie należą, nikt nie może w nie naprawdę wejść, całkowicie je poznać.
Myślę też o idei, o której przeczytałem – takiej idei dla dorosłych – że „kapitalizm to desakralizacja”: miejsc, przedmiotów, nawet ludzi, którym odbiera się ich inherentną wartość i czyni przedmiotem spekulacji. Może tak, ale desakralizacja dzieje się przede wszystkim w głowie (a przynajmniej z głowy bierze początek). I nigdy się nie wydarza do końca – można się z niej otrząsnąć, jak ze snu.
Patrzę na Élise biegnącą przez łąkę i szukam w pamięci: po krzakach na kieleckich blokowiskach, w ogrodzie dziadków w Opatowie, po drogach, po górach, po książkach, po rozmowach, po ludziach. Po historiach wyobrażonych, które nigdy się nie wydarzyły, ale które układałem w głowie, po planach, które nigdy się nie ziściły – jak plan z dzieciństwa wyjścia przed świtem z tobołkiem, mającym zawierać tylko, jak w jakiejś opowieści, kiełbasę i ser, i pójścia polami, nie drogą, do Ptkanowa (skąd w wyobraźni dochodziło światło widoczne wieczorem na horyzoncie za polem dziadka – w rzeczywistości dochodziło chyba z bliższego GS-u).
Udaje się znaleźć jakieś migawki, a potem coś więcej – jakiś sposób patrzenia. Domy znów krzepną, twardnieją, zapuszczają korzenie, roślinność bujnieje, zazielenia się, ptaki śpiewają głośniej, światło gęstnieje. Idziemy obok średniowiecznego kościółka St Mary’s, teraz opustoszałego zupełnie, jak większość świątyń anglikańskich (nie odwiedzanego nawet przez duchownych w myśl jakiejś, jeśli wybaczycie, źle pojmowanej solidarności), ale stojącego przecież od wieków i nie dość, że od wieków, to w każdej chwili zapuszczającego korzenie gdzieś w poprzek czasu i w poprzek czasu sięgającego ku górze. Tak samo zresztą każdy najlichszy dom, każdy skrawek świata krzyczy gdzieś w pozaczas. To nie jest liturgia, ale jakieś preludium do liturgii, nie sacrum, ale jakaś świętość. A potem wracamy do domu.
* * *
P. S. W ostatnich latach przeprowadzałem się z rodziną kilkakrotnie i notatnik zmieniał nazwy: „wiedeński”, „z Kidlington”… Teraz przyszła pora na „orleański”, bo od jesieni 2021 roku mieszkamy we Francji, w mieście nad Loarą. Powyższe wpisy powstały jednak w większości jeszcze w Anglii.