Notatnik łódzki

„Wiek XXI albo będzie religijny, albo go nie będzie” – miał powiedzieć onegdaj André Malraux. Tak zwane wszystkie znaki na ziemi (bo o niebie mówić już nie bardzo mamy ochotę) wskazują, że bliżej nam jednak do tego drugiego, apokaliptycznego scenariusza. Czy jednak znaki aby nas czasem nie mylą? Bo czy kryzys chrześcijaństwa, który się wszem i wobec dzisiaj ogłasza, nie jest raczej kryzysem pewnego rodzaju religijności i pewnej formuły kościoła? A mianowicie takiej mniej więcej religijności i takiego mniej więcej kościoła, jakie istniały w połowie dwudziestego wieku, w przededniu soboru trydenckiego. Rzecz w tym, że były to już wtedy formy niemalże martwe. Dziwne to nawet, że polska kulturowa pobożność, będąca przedłużeniem tych form przetrwała jeszcze tyle dziesięcioleci – nie bez znaczenia był tu oczywiście historyczny splot wypadków i rola, jaką polskie struktury katolickie odegrały w czasach komunizmu. Ale pękające w szwach kościoły z czasów Solidarności stanowiły – trzeba to od razu powiedzieć – raczej wyjątek niż regułę w historii naszej i historii katolicyzmu. Żeby nie cofać się zbyt daleko w przeszłość, w jakiś XVII wiek, gdy księża powszechnie mieli żony, a kaplice zarastały chwastem, wystarczy spojrzeć na inteligencję przełomu XIX  i XX stulecia – do głębi racjonalną i laicką, na tle której taki na przykład Władysław Korniłowicz (zrodzony zresztą w rodzinie pozytywisty) jawił się jako rzadki ptak. A nawet gloryfikowane dzisiaj międzywojnie nie było tak święte, jak chcieliby nasi konserwatyści. Że owo kuriozum – powszechny polski katolicyzm końca XX wieku – musiało prędzej czy później przeminąć – to wydawało się oczywiste. Czym jest jednak to jego obecne przemijanie? Procenty osób przyznających się do chrześcijaństwa albo frekwencja na niedzielnych mszach niewiele pomogą nam w odpowiedzi na to pytanie. Jest to bowiem czysta statystka, tak samo przydatna dla poznania rzeczywistości, jak średnia globalna temperatura przydatna jest dla mieszkańców stref równikowych albo polarnych. Kto odchodzi z kościoła? Kto – przynajmniej w deklaracjach – nie chce mieć nic wspólnego z Panem Jezusem? Co stoi za taki wyborami, jakie racje duchowe i intelektualne, a może jakie wpływy: kultury, obyczaju, mody? Bywa to pewnie nieraz ważenie racji i dokonywanie poważnych wyborów – ale czy zawsze? Czy faktycznie w tych fluktuacjach dzisiejszych statyk religijności chodzi o głębokie przemiany duchowości poszczególnych ludzi? Jeśli zamknięte podczas pandemii kościoły albo skandale w kościelnych strukturach stały się dla kogoś pretekstem do rezygnacji z komunii, to fakt ten mówi co nieco także o stanie wiary takiego człowieka quo ante. Bywa więc może również tak – a sądzę, że nie są przypadki statystycznie pomijalne – że ów przykładowy ktoś, korzystając ze sprzyjających okoliczności społecznych, pozbył się zewnętrznych form wiary, która dla niego samego od dawna już nie istniała. Nie chodziłoby więc w takim przypadku o przemianę duchową, a jedynie o uzgodnienie poziomu wewnętrznego i społecznego. Na przedłużeniu tej myśli wyniosły i zapatrzony w dawną swoją wielkość katolicyzm mógłby znaleźć konstatację – skoro niewierzący byli, to niech idą sobie. Jestem jak najdalej takiego myślenia, bo każdy stracony dla porządku zbawienia człowiek jest – wbrew statystycznym naukom – zauważalną wyrwą w ekonomii świata. I dopuszczam myśl, że trwanie w kościele – pomimo osobistych wątpliwości – potrafi niekiedy z tych wątpliwości wydźwignąć i przywrócić człowieka do żywej wiary. Nie z takimi przypadkami mamy tu chyba jednak do czynienia. Alternatywą dla współczesnego „kryzysu chrześcijaństwa” nie jest dzisiaj – czy chcemy tego czy nie – pogodna, przeniknięta Duchem Świętym civitas christiana, w której każdy, nawet ten, co chwilowo się łamie, idzie prostą drogą do zbawienia. Tą alternatywą, tym tworem wobec którego ustawił się „kryzys” – był raczej jakiś bigoteryjny ludek klerykalny, niewolny, niestety, od hipokryzji, nadużywania władzy i pospolitego zła. Karkołomna wydaje się myśl, że mógłby on dalej stanowić wehikuł zbawienia. Zresztą, jak się rzekło wcześniej, taki kościół przeminąć po prostu musiał, zgodnie z logiką obumierania i rodzenia się form. Być może szkoda niektórym mszy trydenckiej albo procesji wypełniających ulice miasteczek – i mnie ich czasem szkoda. Ale – powiedzmy to sobie wprost – ten kryzys jest chrześcijaństwu po prostu potrzebny. Jest potrzebny w pierwszym rzędzie klerowi, bo, co tu kryć, liczni jego przedstawiciele to ludzie po prostu niewierzący. Jest potrzebny świeckim, by potrafili wygrzebać istotę chrześcijaństwa spod złogów zmurszałych form. Bo formy, jako byty czasowe i z założenia przemijające, można (i nieraz trzeba) odrzucać, można je przemieniać, można (i też nieraz trzeba) wymyślać nowe. O ile się to będzie działo według jezusowych zasad, to nic nam nie grozi. A i wiek XXI okazać się może jeszcze wiekiem religijnego odrodzenia.

Tak jak do rozważań o religijności, daje współczesność również całkiem porządny asumpt do myślenia o życiu erotycznym. Bo już sama paleta wzorców, które się dzisiaj postuluje i zapewne praktykuje, jest chyba niespotykana w dziejach, choć może rozmaite kultury starożytne, o których wielu rzeczy przecież nie wiemy, znały onegdaj i takie ekscesy. Ale i one chyba nie doświadczały tak intensywnego spiętrzenia wszystkiego naraz: wybujałej pornografii obok programowej aseksualności, bigoterii sąsiadującej z praktyką randkowych portali (gdzie romantyczne rendez vous dość wąski ma zakres znaczeniowy) itd. itp. Ciekawe miejsce na tej rozciągniętej skali obrała sobie katolicka etyka seksualna, która z jednej strony stara się trzymać ustalonych przez Kościół zasad – przyznać trzeba, że nie zawsze łatwych do pojęcia – z drugiej zaś, i to jest chyba trend dominujący, próbuje ucukrować życie erotyczne, wpisać go w ramy jakieś radosnego, jasnego przebóstwienia. Czy jednak da się to zrobić, pozostając w zgodzie z prawdziwym (a nie postulatywnym) doświadczaniem rzeczywistości? Myślę sobie o tej sprawie nad takim oto cytatem z Rodzinnej Europy Miłosza: „Być może moje niemal chorobliwe przekonanie, że seksualizm jest złem, miało źródło nie tylko w naukach księdza prefekta, ale również w tych chwilach dziecka, kiedy zauważa ono, że właśnie seksualizm zbłaźnia i obciąża starszych, odbierając im zdolność bezinteresownego urzeczenia”. Czy seksualizm jest dla poety złem? No, bez seksualizmu – złego czy dobrego – nie byłoby chyba Miłosza artysty. Bo go ten seksualizm nie tylko „zbłaźniał i obciążał”, ale i wyposażał w jakieś napięcie duchowe, które owocowało konkretnymi literackimi dokonaniami i wystarczy go zestawić z rozmaitymi pisarzami letnich zmysłów, żeby zobaczyć różnicę klas (jakkolwiek nie jest to na pewno powód wyłączny). A jednak, jeśli mamy w pamięci obraz dziecięcego, przedseksualnego świata, czujemy, że coś jest na rzeczy z tym „bezinteresownym urzeczeniem”, które nam erotyka w pewnym momencie zaczęła destruować. I że te wszystkie programy seksualności, które proponuje nam Kościół w swoim tak zwanym społecznym nauczaniu, wydają się nieco karkołomne. Jedynie postulat czystości jawi się tu jako prosty i zrozumiały, choć w praktyce oczywiście niełatwy, bo jakoś idący wbrew dążącej do pełnego rozwinięcia się naturze ludzkiej. A natura ta jest przecież w jakimś stopniu zwierzęca. „Jesteśmy także zwierzętami” – mawiał Józef Maria Bocheński. I może seks należy właśnie do tych „zwierzęcych” pokładów naszego człowieczeństwa, do domeny skażonej i nie dającej się w pełni przebóstwić natury? Do dziedziny, w której jakiś pierwiastek nieczystego pożądania, gwałtowności i siły będzie zawsze obecny? Do sfery, która pozostać musi i trochę ciemna, i trochę tajemnicza. Jeśli tak faktycznie jest, to nie sądzę, żeby rozbiór życia seksualnego na czynniki pierwsze i zaklęcia zmierzające do przeniesienia przyziemnych spraw łóżkowych w sfery niebieskie, mogły cokolwiek w tej sprawi zmienić.

Cechą, która najpełniej scharakteryzuje kiedyś naszą epokę jest być może egoizm. Tutaj kultury starożytne ani żadne inne dawne modele zbiorowego życia, choćby odkryto wszystkie ich sekrety, nie będą w stanie iść z nami w zawody, bo nigdy jeszcze życie statystycznego człowieka nie sterowane było w takim stopniu jego wygodą, potrzebami czy emocjami. Może tak właśnie ma wyglądać koniec ludzkości, że żaden człowiek dla drugiego nic nie zrobi, tylko wszystko dla siebie? Może tak urzeczywistni się w świecie antychryst, nie żaden straszny facet z mieczem, tylko absolutny brak miłości? Dyskutować można oczywiście, czy to my sami za ten nasz egoizm odpowiadamy – egoizm podpowiada, że my sami na pewno nie, raczej traumy dzieciństwa, błędy rodziców, opresyjne społeczeństwo – czy też kultura, która stworzyła warunki do jego rozwoju. I jedno, i drugie zapewne, i bynajmniej nie wyczerpują one listy powodów, bo sprawa jest złożona, jak wszystko dzisiaj, choć w fundamentalnych rozróżnieniach jest, jak w każdej epoce, prosta. Złożona, rozproszona jest także przestrzeń społeczna, w której nasz egoizm się manifestuje. Wśród wielu innych płaszczyzn widać go także w podejściu do pracy, niedominującym jeszcze zapewne, ale dającym się zauważyć, bo krzykliwym, narzucającym się. W podejściu, które na pierwszy plan wysuwa wszystko, co dotyczy dobrostanu pracownika. Praca musi być więc dzisiaj ciekawa, dająca możliwość rozwoju, nieograniczająca życia prywatnego, godna finansowo itd. Może i dobrze, bo co to była za normalność, że się po osiemnaście godzin dziennie harowało, jak dzisiaj z rozrzewnieniem i gniewem na młodych wspominają rekiny biznesu lat 90. Żadna to była normalność. Ale i dzisiaj normalności próżno szukać. Jan Klata, który i tamtą praktykę pamięta, i z młodymi pracować musi, tak powiada w jednym z wywiadów: „Eliud Kipchoge, człowiek już dojrzały, pod czterdziestkę, mistrz świata w maratonie, zapytany, czy kiedykolwiek było tak, że obudził się rano  i pomyślał, że nie chce mu się wychodzić z domu na trening, odpowiedział, że……codziennie… Tak właśnie. Powiedział, że bez dyscypliny człowiek pada ofiarą swojego lenistwa i wygodnictwa. Jeśli nie stawiamy sobie celów, które być może są celami odrobinę za wysokimi, to gnuśniejemy. I zostaje nam tylko i wyłącznie płodzenie w sobie żółci wobec tych, którzy stawiają sobie cele i czasami udaje im się je realizować. I tu się kłania sławetna <<kultura zapierdolu>>.” Była, jak to bez ceregieli mówi Klata, „kultura zapierdolu”, to dzisiaj jest kultura zapierdolu a rebours, czyli kultura olewania, kultura niezmęczenia, kultura czubka swojego nosa. Jak coś zrobić, to za dobre pieniądze, a i to bez nadmiernego przypadkiem zaangażowania. Czy tak samo działamy w tych sprawach, które są dla nas ważne? Czy swoje pasje prywatne też tak monetyzujemy? No więc dlaczego do życia na zewnątrz – a praca jest tego życia jeśli nie osią, to  przynajmniej ważną częścią – inną przykładamy miarę niż do tego, co dla nas samych ważne? Trudno całkiem pozbyć się wrażenia, że to wygodnictwo jest możliwe tylko dlatego, że nasi rodzice byli wyznawcami „kultury zapierdolu”. Trzeba by im więc być może okazać trochę wdzięczności, tak po ludzku, z miłości do bliskiego człowieka, bezinteresownie. Zrozumieć, co ich motywowało, dlaczego tak pracowali i czy my przypadkiem z tego ich podejścia cokolwiek również dla siebie samych wyciągnąć nie potrafimy. Dla siebie samych gotowi jesteśmy przecież zrobić bardzo wiele…