Dokąd?

To było dawno temu. Spotykaliśmy się przy dużej, z parku jakby przeniesionej ławce, którą ktoś ustawił przy drzwiach wejściowych do szkoły. Albo przed szkołą, pod sklepem, którego ściany zasłaniały przed wzrokiem zbyt ciekawskich nauczycieli. Nosiliśmy luźne dżinsowe spodnie, zbyt obszerne t-shirty i bluzy, które u innych wywoływały pobłażliwo-wyższościowe uśmiechy, zwykle trzymane chyba jednak w ukryciu, bo nie uważano nas za najgrzeczniejszych. Czasem paliliśmy papierosy, rzadziej coś innego, jeszcze rzadziej ktoś przynosił na wagary butelkę taniego wina albo piwo. Walentynek dostawialiśmy zawsze najwięcej, co niekoniecznie szło w parze z dobrymi ocenami z przedmiotów, a zwłaszcza z zachowania. Takie to były czasy, ostatnie lata wieku XX. Graffiti, deska i rolki, koszykówka – to były składowe tego kulturowego kodu. Ale najważniejszą rolę odgrywała muzyka, pierwsze płyty polskiego hip-hopu, czy, jak się wtedy częściej mówiło, rapu. Kaliber 44, Molesta, Trzyha, Paktofonika. Ich trzeszczące, szorstkie beaty, ich gubiące rytm i poprzetykane częstochowskimi rymami teksty – dalekie były od amerykańskich wzorców, od Nasa, Wu-Tang Clan albo Tupaca, nie mówiąc o wypolerowanej, kanonicznej już wtedy muzyce rockowej, której w innych grupkach słuchano. Z przejętymi od rodziców Doorsami czy Pink Floydami albo nawet z Nirvaną trudno było iść w zawody – zrozumiałe więc może, że ich wyznawcy również mieli o naszych gustach nienajlepsze zdanie. Tylko, że to po naszej stronie była autentyczność. Po naszej stronie był żywy, niespetryfikowany w muzyce poprzednich dekad – wyraz tego, czym wtedy byliśmy i czym mieliśmy lub nie mieliśmy się później stać. Po prostu hip-hop, ze swoją ponurą diagnozą rzeczywistości transformacyjnej, ze swoją przekorną postawą wobec niej, ale też ze wszystkimi swoimi niedojrzałościami – współgrał jakoś z doświadczeniami, które stały się w tamtym okresie naszym udziałem.

Pezet objawił się już jakoś wtedy. Kolega z ławki, bramkarz ŁKS-u, z którym przerzucaliśmy się frazami z Kalibra („czasem lubię jeździć na rowerze, wtedy jeżdżę” i dalej, niezbyt ładnie o spacerujących ludziach), przyniósł kiedyś kasetę zespołu Płomień 81. Nieco później, na obozie sportowym, inny kolega puszczał na okrągło dźwięczną Senioritę. Nie od razu się do tej muzyki przekonałem, ale myślę dzisiaj, z oddalenia lat dwudziestu kilku, że to właśnie Pezet wyraził najpełniej istotę owego zapisanego w hip-hopie pokoleniowego doświadczenia. Udało mu się bowiem nie tylko uchwycić ówczesny, umiejscowiony w drugiej połowie lat 90., punkt wyjścia – tę atmosferę, którą wtedy w nieświadomej szczerości wdychaliśmy z powietrzem – ale i przeciągnąć linię łączącą ten punkt ze wszystkim, co działo się w dekadach kolejnych. Wydana w 2022 roku Muzyka komercyjna po raz kolejny to potwierdza.

Zbyt pochopnie skrytykowano tę płytę. Za to, że nic nowego nie mówi: bo wciąż imprezy, dziewczyny, pieniądze itd. Za to, że nadużywa dawno zgranych chwytów tekstowych, wymuszonych porównań czy amatorskich rymów. Krytyka tego rodzaju byłaby uzasadniona tylko pod jednym warunkiem – gdyby celem muzyki (i każdej innej sztuki) było jedynie artystowskie dążenie do nowości. Gdyby twórca za każdym razem stał przed zadaniem zaprezentowania nowej, oryginalnej treści przy pomocy nowej, oryginalnej formy. Jest to jednak bardzo zawężona definicja sztuki. Tymczasem muzyka – tak, jak chcielibyśmy ją tutaj widzieć – a więc jako wyraz świadomości jednostkowej i zbiorowej – zmusza do zastanowienia nie tylko nad środkami wyrazu, ale również nad celami, jakim te środki mają służyć. Bo może w powrocie do pewnych elementów stylistyki lat 90., które w Muzyce komercyjnej są bez wątpienia obecne, należy widzieć coś więcej, niż tylko intelektualne lenistwo Pezeta i chęć zarobku po najmniejszej linii oporu? Świadomy powrót nie jest nigdy prostym powieleniem, a parafraza, pastisz czy kicz też służą konstruowaniu artystycznego obrazu. Ponadto czyste nowatorstwo rzadko kiedy bywa czynnikiem, który przesądza o tym, czy dane dzieło można uznać za udane – częściej potrzebne okazuje się tu umiejętne przetwarzanie zastanego (i nośnego w danej epoce) materiału językowego, dźwiękowego, plastycznego.

Nic nie potwierdza tego zjawiska lepiej niż sukces dwóch pierwszych płyt Pezeta – Muzyki klasycznej i Muzyki poważnej – które należą dziś do kanonu polskiego hip-hopu. Nie dlatego przecież należą, że są to jakieś wybitne muzycznie czy literacko dzieła, ale dlatego, że w sposób trafny zapisały świadomość pewnej grupy ludzi, żyjących w określonym miejscu i określonym czasie. Że używając nieszczególnie wyszukanych, ale za to zrozumiałych środków artystycznych – rymowały się ze sprawami, o których wtedy myśleliśmy, o których rozmawialiśmy na ławce w holu szkoły, przed szkolnym sklepikiem i na boisku.

Co to były za sprawy? Nie jest łatwo bezpośrednio odpowiedzieć na tak postawione pytanie, nie spłycając i nie trywializując tamtych doświadczeń. Właśnie do tego potrzebna jest sztuka, żeby nie odpowiadać bezpośrednio, żeby opisywać, parafrazować, a nie nazywać. W jednym ze współczesnych wywiadów Pezet mówi, że „w tych czasach oldschoolowych […] chcieliśmy mieć jakąś tożsamość” – i to jest, być może, właściwy trop, jeśli by chcieć tej dyskursywnej odpowiedzi jednak poszukać. Opowiadaliśmy się wobec siermiężnej rzeczywistości lat 90., wobec oczekiwań rodziców, wobec nieprzystającej do naszych doświadczeń szkoły. Buntowaliśmy się, lecz celem tego buntu było określenie czegoś, co byłoby nasze, własne, bliskie, żywe – choćby to coś oznaczało jedynie „kapsle, na podwórku nas szczeniaków […] grę w siatkówkę na trzepaku […] Szkołę, luz, uwagi, skargi, Siniaki, rozwalone wargi […] Boisko żwirowe, wszystkie strzelone gole” (to akurat nie Pezet, tylko Światła miasta Grammatika). Interesowała nas przyszłość – to, kim możemy się stać. Przyszłość była otwartą kartą a przyszła tożsamość zdawała się w dużym stopniu możliwa do zaprojektowania. Wkładaliśmy w nią więc różne wyobrażenia, ekstrapolowaliśmy rzeczywistość blokowiskowych wspólnot na ideały przyszłego życia. To właśnie ów otwierający się przed nami dorosły świat przynosiła pełna młodzieńczej witalności Muzyka klasyczna. Ale najprzyjemniejsza była prawdopodobnie możliwość bycia na progu tego świata, korzystania z jego uroków bez konieczności dokonywania wyborów. Innymi słowy – upajało nas trwanie w teraźniejszości. Dorosły świat, skoro tak dobrze się zaczynał („imprezki plus bacardi” – to już Pezet, z Muzyki klasycznej właśnie), musiał oferować w przyszłości jeszcze więcej miłych chwil. Wystarczyło tylko poprawić kilka rzeczy, które zaniedbali nasi rodzice, czyli przestać pracować jedynie dla pieniędzy, trzymać się honorowych zasad, uwolnić się od społecznych i politycznych więzów, a więc, jakbyśmy wtedy powiedzieli, wyluzować – w końcu naprawdę ważne było to, żeby pójść wieczorem na boisko i skleić piątkę z kumplami.

Szybko jednak okazało się, że rzeczywistość jest nieco bardziej skomplikowana. Minorowe czy, mówiąc łagodniej, refleksyjne nuty pojawiają się zresztą już na tej pierwszej płycie Pezeta („po co ludzie są przy nas?”). A nawet jeśli ktoś nie potrafił czy nie chciał się ich dosłuchać w Muzyce klasycznej, to całościowo utrzymanej w takiej tonacji Muzyki poważnej przeoczyć już nie mógł. Jednak były to wciąż rozczarowania bardzo sztubackie. Przygniecenie rzeczywistością („tyle razy myślałem, że to koniec, wiesz”) też należało do prądów tamtego czasu i ci, którzy o tym rapowali – jak Eldo z Grammatika – wchodzili raczej w pewien kulturowy schemat, aniżeli relacjonowali głęboko przeżywane sprawy. Młodym latom, poza autentycznością i zapałem, właściwa jest także sztampa i banał – i również ten wymiar posiadały płyty z przełomu wieków, co nie umniejsza ich roli w, jak się rzekło, rejestrowaniu naszych wspólnotowych doświadczeń.

Z tej sztampy zresztą Pezet wydobył się szybko, a może od początku pozostawał od niej w dużej mierze niezależny. Jakby nie było, kolejne trzy płyty, wydane w latach 2007-2012 – wypełnione były artystycznie przetworzonym indywidualnym przeżyciem. Są tam więc i nieco wulgarna relacja z okresu imprezowego zatracenia (Muzyka rozrywkowa), i świadectwo utraconej miłości (Muzyka emocjonalna), i oddźwięki zmieniającej się rzeczywistości społecznej (m.in. w Radio Pezet). Siłą tych płyt jest, znów, nie tematyka – bo stanowi ona mieszankę różnych wątków znanych dobrze z polskiego hip-hopu i, ogólniej mówiąc, z codziennego życia w tamtym czasie – ale to, że jej opracowanie pochodzi z autentycznego, osobistego doświadczenia. Dzięki temu mogły być one szczególnie przekonującą opowieścią o losach, w które wszyscy z nas – choć w różnych proporcjach i w różnym natężeniu – wtedy wchodzili.

Jakoś autentyczne zdają mi się też następne lata życia Pezeta, te bez kolejnej płyty. Co idzie wbrew komercyjnemu wymiarowi współczesnej kultury – który zakłada, że artysta musi wydawać, bywać, być komentowanym – sprzyja niekiedy twórczości jako takiej. Bo ta nie boi się okresów milczenia, przetwarzania doświadczeń, ustawiania się w bezpiecznej odległości czasowej od tego, o czym chce się pisać – zwłaszcza jeśli są to przeżycia bolesne, trudne, niedające się od razu wyrazić. Zwykle wychodzi to twórczości na dobre.

Pezet wrócił po dwudziestu latach od swojego debiutu i siedmiu latach milczenia – wydaną w 2019 roku Muzyką współczesną, a następnie opublikowaną w roku 2022 Muzyką komercyjną. Pierwsza z tych płyt jest bardziej osobista, skupiona na tym, kim jest wewnętrznie człowiek mający lat czterdzieści, który przeszedł – co tu kryć – dość urozmaiconą i wyboistą drogę życiową. Druga płyta opowiada o tym samym tylko na zewnątrz, a więc kim jest ten człowiek wobec świata, jakie zajmuje w nim miejsce, jakich ludzi ma wokół siebie, w jakich mechanizmach życia społecznego uczestniczy. I w tym dyptyku to Muzyka współczesna wydaje się płytą lepszą, głębszą, bardziej jednostkową i konkretną, co zresztą nie dziwi, bo Pezet zawsze z powodzeniem zdawał się przenosić do twórczości delficką maksymę gnōthi seauton („poznaj samego siebie”). Ale to Muzyka komercyjna stanowi lepszy materiał do refleksji nad rzeczywistością społeczną trzeciej dekady wieku XXI. I może właśnie dlatego mniej nam się podoba.

Lukam sobie tu przez szybę z samochodu
Na przystanek tam na rogu
Gdzie spędzałem czas za młodu,
Tam przestałem ufać Bogu.

Siedzieliśmy tam bez celu całą noc i dzień 24 jak na dołku
Bez powodów i dowodów za to, że mam łeb na zero
Tyle samo mam w portfelu, na osiedlu bez tarasów i ogrodów
Lecz już wtedy czekaliśmy na coś więcej niż autobus.

– tak zaczyna się jeden z utworów Muzyki komercyjnej. Przemieszanie retrospekcji, perspektywy współczesnej, osobistego doświadczenia i społecznego kontekstu (także dawnego, ale przede wszystkim dzisiejszego) – obecne jest na całej tej płycie i to ono właśnie, jak się zdaje, stanowić powinno klucz do jej interpretacji. Nie może tu być mowy o sentymentalnych powrotach do lat 90., choć pierwiastki nostalgii są oczywiście w różnych miejscach tej płyty obecne – bardziej chodzi w nich jednak o pokazanie genealogii duchowej, jak w kawałku Stare WWO czy Business class, a nie o opowieść „o tym, że kiedyś to były czasy, bo dziś jest prosperity”. Po prostu stwierdzenia, że „w latach dziewięćdziesiątych, nie było hajsu było za dużo czasu”, a wokół była „Warszawa szara, stara jak dziki zachód” – pokazują na jakim tle rodziły się ówczesne aspiracje („chciałem uciec i zdobyć szczyty”). Gdy perspektywa nie jest ograniczona tylko do jednego momentu w czasie, gdy chwyta się klamrą trwający przez dwie-trzy dekady proces – to znacznie lepiej widać, czym dzisiejsza rzeczywistość różni się od tamtej.

Wszyscy teraz idą do windy, a ja wszędzie szedłem schodami
[…] wszyscy są teraz gangsterami
W podrabianym Armani, niekarani, w nerkach z krokodylami
Znani z tego, że znani, zapraszani na freakowe gale

Cząstkowe rozpoznania Pezeta sprowadzić można w zasadzie do jednego wspólnego mianownika: dzisiaj, w porównaniu z dawniej, jest dużo więcej sztuczności i udawania. Na powierzchni wszystko wygląda idealnie, siedzimy w drogich restauracjach, jeździmy drogimi samochodami, kobiety „codziennie ubrane są jak na sylwestra” (to akurat z Muzyki współczesnej), a „każda jest strażniczką, ile stoi tu twój bitcoin i token/ Przy stolikach gdzie się je Foie Gras, czas odmierza im Maurice Lacroix/ Każda chciałaby być księżniczką jak Mononoke”. W surowych recenzjach najnowszej płyty zwracano uwagę na nagromadzenie tego rodzaju porównań, a szczególnie na ich przypadkowość – miałyby być one doszyte na potrzeby uzupełnienia rymów. Ale da się ten zabieg zinterpretować inaczej. Bo może właśnie o przypadkowość tutaj chodzi, o to, żeby przerzucać się nazwami marek, luksusowych potraw czy pop kulturowych tytułów, bez znaczenia co za tymi słowami-kluczami faktycznie stoi. Rysowałaby się tym sposobem pewna mapa współczesnego snobizmu, na której sporo przestrzeni zajmują samochody, ciuchy, knajpy, ale znajdzie się też miejsce dla espresso, wina, a nawet dla tytułu popularnego filmu czy książki. Krążą one jednak jak wywoławcze hasła bez desygnatu, służące do odróżnienia swoich (tych, co mają) od obcych (tych, co nie mają). Czyż nie jest to sugestywny obraz życia, w którym próbują umieścić się dziś ludzie sukcesu.

I to nie sen ona ma czarne Louboutin,
I jеst sztuką jakby malował ją Gauguin,
Jemy śniadanie jakby gotował nam Bourdain
Bo to jest życie o którym każdy kłamie na Instagramie,

Jest to więc życie według haseł. Życie zmontowane jakby z kadrów, przy użyciu których tworzymy nasz internetowy obraz samych siebie. Filmowe analogie bardzo dobrze przystają do opisu tak zakrojonej rzeczywistości.

Na to życie jak film, każdy ma tu kartę i PIN
One przyszły we trzy, szybko przeszły z nami na „ty”
My to skóra, ty skaj, one tez chcą życia jak raj
Sztuczne rzęsy i brwi, coś jak ty i twój Hollywood smile

Mniej instagramową, ale niezbywalną stroną takiego życia jest jednak podporządkowanie go regułom, które każą człowiekowi biec coraz szybciej i mieć coraz więcej. Bo choć ty „trzymasz w dłoni Prosecco”, to „mi ciągle dzwoni telefon”. O tych dwóch obliczach życia na szczycie opowiada utwór Tonic espresso, pełen zresztą przypadkowych porównań, o których już mówiliśmy. Rozgrywa on tę dychotomię wyidealizowanej powierzchni i mniej przyjemnej głębi przy użyciu prostego, ale celnego i trafiającego w kulturowe klisze porównania do tytułowego napoju.

Czas goni nas, oni nas nie kumają i nie chcą
Życie słodko-gorzki ma smak jak Tonic Espresso
Coś na nie i trochę na tak, to jest z Polski tak, jak ten rap
Słodko-gorzki czuć życia smak jak Tonic Espresso

Ale jeszcze mocniejszym fragmentem który kondensuje opisywane tutaj zjawisko, są wersy innego utworu, Mewy:

Śniło mi się wczoraj, że siedzę gdzieś w knajpie
A wszyscy wokół tam jedzą homary
Za chwilę spada deszcz czarny jak ropa
I pływają wszędzie petrodolary
Leżymy tam na podłodze
Jak martwe ryby
Nie mogę ruszyć rękami ani nogami
Jakby ten system zakuł nas w dyby
Jakaś postać nad nami wyławia mnie
Stamtąd wielkim widelcem
I budzę się z krzykiem i łudzę się kurwa
Że nie jesteśmy słupkami w tabelce
Płotkami na wędce
Procentami w ich biznesplanie
I brunchami jedzonymi naprędce
Towarami na stanie gdzieś w samie
Wygrać to nie jest mieć więcej
A przez chwilę nie mieć nic w planie

Jedną z najgorszych właściwości sztucznego i pozbawionego sensu społecznego życia jest być może nieświadomość, że się w takim życiu tkwi. A wyrwanie się z niego jest jak wyrwanie się ze snu. Sen to kolejna udana parabola, właściwie nie sen, a koszmar współczesnego konsumpcjonizmu globalnych społeczeństw.

W obu powyższych cytatach rysuje się zresztą jakaś dychotomia, pojawia się odautorska perspektywa zewnętrznego obserwatora. Kim są ci, których „oni […] nie kumają i nie chcą”? Kim jest ten, kto puentuje ponury sen słowami: „Wygrać to nie jest mieć więcej/ A przez chwilę nie mieć nic w planie”? To właśnie my – zdaje się mówić Pezet – te chłopaki, które siedziały na przystanku, czekając „na coś więcej niż autobus”. To my – powtarzamy za nim – my z ławki w holu szkoły, z murku za sklepem, z boiska. To wszyscy ci, którzy dzięki doświadczeniom sprzed ćwierć wieku, są w stanie patrzeć na współczesność inaczej niż jedynie z zachwytem nad jej jasnymi stronami.

Czy z tej diagnozy wynika jakiś pozytywny egzystencjalny program, który da się wyczytać z dziewiętnastu utworów Muzyki komercyjnej? Bez wątpienia są na tej płycie elementy takiego programu, a przynajmniej hasła, które mogą być przeciwstawione hasłom beztroskiej „prosperity”. Ale jednocześnie hasła te pokazują nam ograniczenia wizji przedstawionej przez Pezeta, zakreślają przed nami linie, których, nie wychodząc poza pewien obraz rzeczywistości, nie będziemy w stanie przekroczyć.

Jako receptę na frenetyczny pośpiech współczesności można widzieć te wszystkie wątki Muzyki komercyjnej, które odnoszą się do życia bardziej refleksyjnego, do czegoś, co – według dzisiejszej terminologii – nazwalibyśmy slow lifem. Jest więc tu i dowartościowanie prostych chwil, i rezygnacja z tego, co oferuje nam konsumpcyjna kultura (kłania się Kopista Bartleby Melville’a), a nawet pewne porzucenie cywilizacji i zanurzenie się w naturze (rodem z Thoreau):

Więc odlećmy stąd jak mewa
Jakbym z drzewa
Zerwał czas, ekstra czas
Wszyscy mówią, że coś trzeba
Że się nie da
Wyścig przegrasz na czas
Klątwy jakby spadły z nieba
Jakby z nieba
Klątwy spadły na nas
Ja ci mówię, nic nie trzeba
Nic nie trzeba
Oprócz życia życiem na czas

albo

Granatowe niebo, ptaki lecą w kluczu
Obejmujesz drzewo chociaż nie ma pulsu
Ja bez butów stawiam krok na mokrej trawie
Gryziesz źdźbło a potem wsuwasz je za ucho
Opadamy miękko, lądujemy w puchu
Trochę jakbyś była duchem, snem na jawie
Nie ma tutaj sieci i nie działa Bluetooth
Za kolejne jutro tutaj dałem komuś duszę prawie

Nie trzeba chyba dodawać, że pod polerowaną powierzchnią Instagrama, tam gdzie rozgrywa się przepełnione frustracją gorzkie życie, panuje również uczuciowy chłód i niedowład prawdziwych więzi z bliskimi ludźmi („Siedzimy w Mercach mamy zimne serca i w apartamentach/ Podgrzewane podłogi”). O wychładzaniu uczuć Pezet pisał wielokrotnie, ale nigdy nie miało ono jeszcze tak szerokiego, kulturowego wymiaru, jak w tych tekstach z 2022 roku. Bo miłość – w rzeczywistości skomercjalizowanej – jest jak towar (Miłość na sprzedaż). Bo ludzie są skupieni na sobie i swoich emocjach w takim stopniu, że już na innych ludzi i inne emocje nie starcza im przestrzeni (Daddy issues). Bo bycie z kimś przestaje być poważną decyzją na dobre i na złe, a zamienia się w marketowe zakupy, gdzie można porównywać i bez końca wymieniać (Jeden świat). Są to konstatacje może banalne, ale ich banalność wynika raczej z ich wszechobecności, nie zaś z tego, że mówią o zjawiskach nieprawdziwych. Te refleksje nad uczuciami Pezet rozgrywa zresztą nieszablonowo i głęboko i nie ma mamy wątpliwość, że to wszystko jest przeżyte, przepłakane, nieprzespane.

Śniłem, że jesteśmy gdzieś daleko stąd
A to co czuję to też wcale nie jest błąd, i nie jest żalem
I budzę się i znów cię tutaj nie ma ze mną
A chciałem tylko żebyś była ze mną, na stałe

A ty nigdy nie cofasz
A ja biegłem wtedy za tobą drogi szmat
I nikogo nie kocham
Nawet jeśli ktoś wciąż mnie tak
To ja nikogo nie kocham, a gdy kogoś kochasz
Kochasz cały świat a ja nikogo nie kocham
(nie) , i to gorsze niż to
Że ktoś nie kocha mnie

Katalog najważniejszych relacji nie ogranicza się w tej refleksji Pezeta do spraw damsko-męskich, o których opowiadały – z tylu różnych perspektyw – jego dawniejsze płyty. Od czasów Muzyki współczesnej bardzo ważną rolę zajęło wśród tych relacji także rodzicielstwo. Rodzicielstwo trudne, rozgrywane – jak się domyślamy – gdzieś poza związkiem, nierzadko na odległość. Jakże doświadczenie to musi być dalekie od doświadczenia uporządkowanej, szczęśliwej rodziny, co nie zmienia faktu, że jest ono dla naszego pokolenia doświadczeniem być może częstszym niż tamto tradycyjne. Lecz nawet z takiego rodzicielstwa Pezet wydobywa zadziwiająco dużo ciepła, prawda, przemieszanego może z jakimś smutnym tonem – ale jednak pełnego miłości ciepła. Z tego powodu Pierwszy Człowiek na Księżycu należy do najlepszych utworów na tej płycie. Poza całą bogatą warstwą emocjonalną, która jest w nim zawarta (tu znów nie mamy wątpliwości co do szczerości przeżycia), jest on także dowodem na to, jaki potencjał dla hip-hopu kryje się w takiej balladowej nieco frazie, z klasycznymi zwrotkami i rymami naprzemiennymi, a więc w stylistyce, która nie jest z tą muzyką często łączona.

Kiedyś kiedy nie chciało nic mi wyjść w tym życiu
Przyszłaś na świat tak jakby trochę dla mnie
Nie rozumiałem wtedy jeszcze tego triku
Co zmienił świat mój tak jakby trochę za mnie

Wróćmy jednak do pytania o pozytywny egzystencjalny program. Jeśli nawet wolniejsze, bardziej uważne życie albo trwałe uczucia, albo blaski niełatwego rodzicielstwa – mogą być jakimiś enklawami dobra obecnego w rzeczywistości, to przecież nie sposób ustrzec się wrażenia, że są to tylko okruchy. Okruchy sensu, które z jakiegoś powodu zostały tu i tam porozrzucane po świecie, który w ogólnym obrazie jest jednak i bezsensowny, i chaotyczny, i zły. Czy taki faktycznie jest świat widziany oczami Pezeta? Na podstawie Muzyki komercyjnej nie da się tego jednoznacznie powiedzieć. I może właśnie ta niemożność podjęcia głębszej refleksji nad światem stanowi największy deficyt tej płyty. Może najbardziej brakuje nam na niej właśnie poważnego namysłu nad rzeczywistością, nad miejscem człowieka w tej rzeczywistości. Bo trudno uznać za zapraszający do takiego namysłu utwór Jan Paweł, który w postsekularnym duchu żongluje religijnymi symbolami czy też czysto erudycyjne wspomnienie Kierkegaarda przywołanego w innym utworze.

„Jesteś jednak burżuazyjny, jak wszyscy ludzie, którzy przekroczyli trzydziestkę, a nie stali się prorokami” – pisał Czesław Miłosz do Jarosława Iwaszkiewicza w latach 30. XX wieku. „A ja po czterdziestce, choć długo nie przekraczałem trzydziestki” – rapuje Pezet niecałe sto lat później. Być może granice różnych etapów życia trochę nam się przez ten wiek rozjechały. Nie zmienia to jednak faktu, że takie granice istnieją. Faktem jest także, że etapy życia – wbrew opinii tych, którzy uważają, że zawsze można być kim się chce – mają swoją specyfikę, ograniczenia i powinności. Być może jest więc tak, że człowiek w pewnym wieku, przekroczywszy tę umowną dantejską połowę życia, szczególnie mężczyzna – słabiej niż kobieta zanurzony w naturalnym porządku stworzenia – musi pójść w stronę metafizyki. Inne życie – bez próby odpowiedzi na kluczowe pytania – będzie bowiem jedynie nieustannym kręceniem się w kółko i wytracaniem energii w uczuciowo-konsumpcyjnej, donikąd nie zmierzającej egzystencji. Czy nie w taką pętlę wpada Pezet w znacznym stopniu przetwarzając po raz kolejny te same doświadczenia? Czy nie jedynym wyjściem z tej pętli jest otwarcie się na przestrzeń wykraczającą poza psychologię, międzyludzkie relacje, materialną płaszczyznę świata? Bo nie wystarczą nam już chyba dzisiaj, jak ćwierć wieku temu, boisko, kumple i dużo walentynek. Nie wystarczy nam – parafrazując jeszcze jeden z kawałków Muzyki komercyjnej – zachwyt na tym, „czym jadę”, bo coraz częściej dociska nas pytanie – „dokąd”?