Małomiasteczkowe rodowody. Końskie

Nie pamiętam kiedy po raz pierwszy usłyszałem tę nazwę. Z pewnością było to jednak w latach najwcześniejszego dzieciństwa, w okresie, gdy słowotwórcza wyobraźnia człowieka pozbawiona jest granic, a wyrazy zyskują samoistną jakąś rangę, są jak inne elementy rzeczywistości, jak kamień, jak drzewo. Pamiętam, że fascynowały nas – mnie i moich braci – różne odmiany tego słowa (konecki, konecczanin), które mimo swej językowej nienaturalności, zdawały nam się właśnie arcynaturalne, bo stanowiły składnik naszego dziecięcego uniwersum. Były też Końskie celem naszych regularnych podróży z Kielc. Mówiąc ściśle, jednym z dwóch celów podróży. Jechało się albo do Opatowa, do dziadków ze strony mamy, albo do Końskich, do rodziny taty. Tak zarysowany trójkąt, Końskie-Kielce-Opatów, zdawał nam się wtedy całym światem, a odległości pomiędzy poszczególnymi jego punktami, te 40 albo 60 kilometrów, urastały do rangi niezmierzonych dystansów. Zmniejszyły się one przecież od tamtych czasów, tak jak kurczy się nieuchronnie, wraz z biegiem życia, odległość między kolejnymi dniami, miesiącami, porami roku. Były w końcu dla nas Końskie małym mieszkaniem dziadków w bloku gdzieś na obrzeżach miasteczka, były szkołą, w której uczył wujek i do której chadzaliśmy grać w koszykówkę, były także pięknym kościołem stojącym – ku naszemu dziecięcemu zdziwieniu – jakby pośrodku rynku oraz nieodległym od niego, obszernym parkiem, należącym onegdaj do majątku Tarnowskich i Małachowskich, co nas jednak wtedy wcale nie interesowało. Bo interesowały nas drabinki na placu zabaw, śmiech, łzy z powodu rozbitego kolana, berek, huśtawki, słońce i niechęć porzucania tego wszystkiego, gdy trzeba było udać się na posiłek albo, nie daj Boże, na nocny spoczynek. Dużo później i z niemałym zdziwieniem uświadomiłem sobie, że zapamiętałem z tamtych lat więcej niż te proste, uniwersalne elementy dzieciństwa. Zapamiętałem ciemną, nieco mroczną kamienicę starej ciotki i stojące w niej wysokie łóżko z baldachimem, wujka gołębiarza, jakieś obrazy z ryneczku, na którym babcia robiła zakupy, strzępy partyzanckich opowieści dziadka czy szukanie kurek wśród piasków w okolicznych lasach.

Odrębne doświadczenie Końskich, o którym chciałbym tu jeszcze wspomnieć, ma nieco inną naturę. Było to, by tak rzec, doświadczenie Końskich in effigie, zaocznie i jedynie pośrednio związane z miejscem, którego dotyczy. Otóż, odkąd w latach 90. zamieszkaliśmy w Łodzi, spotykałem tu nadspodziewanie dużo ludzi wywodzących się z Końskich. Studiujących, pracujących, przebywających tymczasowo lub takich, którzy, tak jak my, mieli związać się z tym podupadłym robotniczym miastem na dłużej. Była to oczywiście grupa niejednorodna, dałoby się jednak wskazać jej specyficzne, charakterystyczne cechy, które wyróżniały koneckich emigrantów na tle łódzkiej społeczności. Dałoby się może zresztą sporządzić bardziej ogólny socjologiczny opis dzielący mieszkańców Łodzi (a i wielu innych miast zapewne także) na grupy, w którym kryterium różnicującym byłoby właśnie miejsce pochodzenia. Różnice pomiędzy tymi grupami są nieraz naprawdę wyraźne i rzutują na ich funkcjonowanie w nierodzimej społeczności, wpływając także na ogólny kształt tej społeczności. I tak łódzkich konecczan – w tej mojej amatorskiej socjologicznej stratyfikacji – charakteryzowałaby przede wszystkim ambicja, pracowitość, pragmatyzm i energia w działaniu, otwartość na ludzi i na otoczenie, często także przedsiębiorczość. Składałyby się więc te cechy na pewną modelową postawę postulowaną i pożądaną w wolnorynkowej Polsce ostatniej dekady XX wieku. Nie trzeba dodawać, że dla wielu ludzi postawa ta stanowiła w tamtym czasie przepustkę do zawodowych sukcesów (pewien znajomy jegomość powiada nawet, że Końskie wydały najwięcej prezesów w przeliczeniu na tysiąc mieszkańców). Oczywiste jest również, że były to procesy ogólnopolskie, niedotyczące jedynie tego czy innego miasteczka, jednak skala ich oddziaływania była topograficznie zróżnicowana. Końskie zdają się tu – nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni, o czym przyjdzie nam jeszcze powiedzieć – ucieleśnieniem i emblematem pewnych szerszych zjawisk, swoistym signum temporis danej epoki.

W jaki sposób dane miejsca – zwłaszcza te miejsca, które poznaliśmy już na początku naszego życia – istnieją w nas później? Jak je pamiętamy? Na jakich zasadach możemy do nich wracać, w wyobraźni i na jawie? I z drugiej strony – jak te krainy dzieciństwa kształtują naszą tożsamość? W jakie cechy nas wyposażają? Czy określają nasze dorosły wybory? I czy możemy się od ich wpływu wyzwolić? W końcu – jak historyczne losy danego miejsca określają jego teraźniejszość? W jakim stopniu determinują one to, kim są jego dzisiejsi mieszkańcy?

Te pytania, tego rodzaju zagadnienia mam przed oczami, gdy myślę o dziejach Końskich. Staram się zaś myśleć o nich zarówno w kategorii długotrwałych procesów rozwojowych, szerszych geograficznie, w których miasteczka takie jak to są jedynie małą cegiełką – jak i w wymiarze ściśle lokalnym i konkretnym, poprzez który oddaje się sprawiedliwość poszczególnym miejscom, jednostkowym zdarzeniom, pojedynczym biografiom. W myśleniu tym zawiera się, co jest nieuniknione, również moja osobista perspektywa, mój osobisty, może nieco sentymentalny związek z Końskimi. Wydaje się jednak, że pytania i problemy postawione powyżej nie muszą być zakładnikami zawężonej osobistej optyki i historycznego detalu. Mają one przecież ogólnoludzki i uniwersalny charakter, należą do katalogu tych spraw, nad którymi każdy z nas od czasu do czasu się zastanawia. W takim właśnie splocie tego, co szczegółowe i tego co ogólne szukam uzasadnienia i sensu pisania o Końskich. Bo jeśli pisanie ma mieć jakieś znaczenie, to przecież przejawia się ono przede wszystkim w tej właśnie próbie. W próbie, aby – mówiąc za Czesławem Miłoszem – wychodząc od „szacunku dla rzeczywistości”, od tego, co „powiatowe, związane, naznaczone przez szczególność miejsca i czasu”, z „indywidualnych, geograficznych, historycznych zrządzeń” – dotrzeć do „wtajemniczeń najwyższego gatunku, tego, co dla nas użyteczne, żywe, silne, jako myśl i forma”.

***

Fleksyjne kłopoty ze słowem Końskie nie były, jak się okazuje, jedynie moim udziałem za najmłodszych lat i nie wynikały li tylko z dziecięcej językowej nieporadności. Może trzeba by ich szukać w jakimś obiektywnym odspojeniu tej nazwy od prawideł polszczyzny, skoro przed przeszło dwustu laty mąż tak uczony jak Stanisław Staszic daje świadectwo podobnych problemów z odmianą.

To pasmo gór wielkich przebywszy – czytamy w jego dzienniku z podróży odbytej w 1803 roku – przez Mroczków wieś i piec wielki szydłowiecki i przez Węgrów [Wąglów] […przez] doliny i równiny wzgórkowate i piaszczyste a lasami okryte, przez które wyjachałem do Końskiego, miasta starego. Świadczy to kościół jego i starożytne napisy przy nim w murze się znajdujące, o których nadmienia Tadeusz Czacki. Z Końskich takimże krajem jeszcze niskim, ale mało wzgórkowatym, i lasami jachałem do Białaczewa.

Staszic podróżował dużo, po Francji, Włoszech, Niemczech oraz po Polsce, zwłaszcza na południe i wschód od Warszawy. Dużo też podczas tych wyjazdów notował. Jednak jego dzienniki z podróży mają charakter dość osobliwy, zdawać by się mogło, że są zapisem eksploracji Marsa lub innej niezamieszkanej przez ludzi krainy. Tym bowiem, co całkowicie pochłania uwagę Staszica, nie zostawiając prawie miejsca na inne obserwacje, jest ukształtowanie geograficzne odwiedzanych miejsc, występujące w nich złoża surowców, rodzaje gleby, formy skalne.

Opatów jest miasto leżące w padole – notuje kilka lat wcześniej w innym krańcu ziemi świętokrzyskiej – przez deszczowe wody wykopanym, ale położenie okolic Opatowa jest wyniosłe, całe gliniaste, kamienia żadnego. Z Opatowa do Ostrowca zjeżdża się zawsze nieznacznie do brzegu rzeczki Kamionki, zawsze gliny, piasku żadnego. Przejechawszy tę rzeczkę Kamionkę, co wpada do Wisły, już po lewym jej brzegu leży miasto Ostrowiec, a grunta już piaszczyste, czasem z gliną zmieszane. Kamienia wiele: runiowego granitu. Te piaski tak z runionym kamieniem ciągną się aż do Warszawy.

Stanisław Staszic urodził się w 1755 roku w zamożnej małomiasteczkowej rodzinie, jego ojciec i dziadek byli burmistrzami Piły. W 1779 roku uzyskał święcenia kapłańskie, choć o jego księżowskim stanie przypomniano sobie ponoć dopiero pół wieku później, gdy zastanawiano się, w jakim stroju go pochować. Odbył studia fizyczne i przyrodnicze, najpierw w Lipsku i Getyndze, następnie w paryskim Collège de France (u sławnego przyrodnika George’a Buffona). Po powrocie do Polski związał się z rodziną Zamoyskich, pod której patronatem wypłynął na szersze wody, trafił do stolicy, gdzie szybko znalazł się w kręgu twórców Towarzystwa Przyjaciół Nauk – może najbardziej wpływowej instytucji polskiego Oświecenia. Był więc Staszic zasłużonym naukowcem-przyrodnikiem, wybitnym organizatorem życia przemysłowego i społecznego, założycielem Towarzystwa Rolniczego w Hrubieszowie (które uważa się za prekursorską inicjatywę w dziedzinie polskiej spółdzielczości). Przyczynił się do powstania Akademii Górniczo-Hutniczej w Kielcach jako jednego z elementów odnowy Staropolskiego Okręgu Przemysłowego. Inicjował tworzenie kopalni, hut cynku i żelaza oraz innych zakładów przemysłowych w różnych częściach Królestwa Polskiego. Napisał kilkanaście prac o sprawach rozmaitych, od ortografii po wspomnianą już geologię. Poglądy Staszica – przy całym swym reformatorskim rozmachu – są jednak także świadectwem ciemnych stron oświeceniowej modernizacji: jej wyższościowej retoryki, skłonności do absolutyzmu czy nietolerancji (której apogeum stanowią antysemickie broszury księdza). Jest więc Staszic, można by powiedzieć, uosobieniem, symbolem polskiego Oświecenia w całej palecie barw, którymi odmalowała się w naszej historii ta epoka.

***

Tymczasem Oświecenie stanowi ważny, być może najważniejszy moment w dziejach małych miasteczek. Dowodów na to, że była to cezura istotna i ostra jest co najmniej kilka. Po pierwsze dowodem takim, na najbardziej ogólnym poziomie, jest wpływ Oświecenia na przemiany gospodarcze, społeczne i kulturalne, które, jak pisze Aleksander Hertz:

zrewolucjonizowały wszystkie dziedziny życia, kładąc kres tradycyjnej gospodarce pańszczyźnianej, stwarzając nowe formy życia miejskiego, niszcząc dawne nawarstwienia społeczne, zastępujące stare wartości kulturowe wartościami zupełnie nowymi. Przemiany były wszechstronne i sięgały bardzo głęboko. Nie szły one harmonijnie i równomiernie. Towarzyszyły im potężne wstrząsy polityczne – wojny i rewolucje. W jednych krajach szły szybciej, w innych powoli. Najczęściej szły zygzakami, nieraz zachowując pewne formy i treści przeżytkowe, współistniejące z nowymi formami i treściami. Niewiele w dziejach ludzkości było okresów tak dramatycznych, pełnych takich konfliktów i sprzeczności, jak epoka, która zaczęła się przed przeszło dwoma stuleciami i która dotychczas jeszcze nie została zakończona.

Jerzy Stempowski twierdził – za preludium Oświecenia uważając filozofów wieku XVII, na czele z Kartezjuszem – że „od czasów starożytności klasycznej żadna epoka nie przyniosła tylu zmian w krajobrazie europejskim, co wiek XVII i XVIII”. Tomasz Chachulski dodaje, że „dla Stempowskiego historyczny czas dzielił się na dwie epoki – od Wergiliusza do Rousseau i od Jacues’a Delille’a do Sartre’a i jemu współczesnych pisarzy i malarzy”. Podobną intelektualną genealogię można by przypisać większości polskich twórców XX wieku – Wittlinowi, Miłoszowi czy Gombrowiczowi, by wymienić tylko najbardziej znaczących, a należących do różnych nurtów. Można by chyba wręcz powiedzieć, że współczesna kultura en masse ufundowana została na Oświeceniu i, świadomie lub nie, obraca się w obrębie ukształtowanych przez nie kategorii.

Jakkolwiek niełatwo przychodzi nam zobaczyć inną, przednowoczesną kulturę w jej pełnym obrazie, wydaje się to wykonalne przynajmniej zakresowo. Mamy przecież dostęp do jej wytworów, możemy ją poznawać choćby jako zapis czasów minionych, jako materię historyczną. O wiele trudniej wyobrazić nam sobie istotę tożsamości przednowoczesnej, ówczesnych stosunków społecznych i sposobów życia. Uwikłani bowiem jesteśmy we własną tożsamość, z jej podmiotowością, indywidualnością i wolnością osobistą na czele – jakościami obcymi dawnym społecznościom.

Również nasze myślenie o przeszłości zdaje się układać w ten diachroniczny porządek: z jednej strony wiek XIX, XX i współczesność, z drugiej wszystko to, co było wcześniej. Nawet w sposób nieuświadomiony, intuicyjnie czujemy, że czasy napoleońskie są niepomiernie bliższe nam niż na poły legendarna konfederacja barska – choć w istocie dzieli je nieco ponad ćwierć wieku. I nie da się chyba uzasadnić tego postrzegania przeszłości jedynie specyfiką polskich cezur historycznych, które grubą linią odcinają czasy sprzed trzeciego rozbioru. Tu chodzi o coś więcej, o przemiany mentalności właśnie i przemiany modus vivendi poszczególnych ludzi i całych społeczeństw.

Bardzo widoczna jest ta historyczna cezura w dziejach lokalnych. Jeśli bowiem przyjrzeć się dziejom polskich miast, w szczególności miast prowincjonalnych, niewielkich, takich jak Końskie, ale i tych nieco większych, jak na przykład Kielce – to można odnieść wrażenie, że wszystkie one powstały w okolicach końca XVIII wieku. To, co było wcześniej, a więc w niektórych przypadkach wiele długich wieków istnienia, przykryte jest jakby mgłą zapomnienia, dokumenty są nieliczne, pamięć pokoleń nie sięga tak głęboko. Obrazują to dobrze monografie takich miast, gdzie czasy przedrozbiorowe opisane są zwykle pobieżnie i zdają się być jakąś na poły mityczną historią odtworzoną ze szczątkowych źródeł; dopiero od czasów napoleońskich zaczyna padać na te mroki nieco więcej światła, a skupiska ludzkie w osadach zwanych miastami jakby wydobywały się w tej dobie z wielowiekowego snu. Przyczyn tego stanu rzeczy jest wiele, łącznie z faktem, że to właśnie Oświecenie a później Romantyzm zrodziły rozleglejsze zainteresowanie historią lokalną, konkretną, szczegółową, która nie byłaby jedynie historią władców i bitew, a także – rzecz oczywista – z faktem braku dokumentów źródłowych, które posłużyłyby do odtworzenia tamtej, dawniejszej przeszłości. Nie bez znaczenia jest też nieobecność, poza wyjątkami, starszej niż XIX wieczna tkanki miejskiej w topografii takich miejscowości, a więc namacalnego, materialnego łącznika z czasami przedrozbiorowymi.

Jakby nie było, taka optyka w postrzeganiu historii miast rodzi fundamentalne implikacje dla naszego o nich myślenia. Otóż zdawać się nam może, że miasta mają swoje założycielskie źródła w rezerwuarze tych wartości, które nazywamy nowoczesnymi; że ich raison d’être stanowią – mówiąc w pewnym uproszczeniu – racjonalizm, utylitaryzm i pragmatyczny postęp techniczny. To oznaczałoby, że nasze dzisiejsze myślenie o mieście, podobnie jak o nowoczesnej tożsamości, nacechowane jest w sposób nieunikniony uwewnętrznioną przez nas ideą miasta, od której nigdy nie potrafimy w całości uciec. Ona dostarcza nam kryteriów przy ocenie miast, ona podpowiada, jakie miasto być powinno; sugeruje, co tworzy miasto dobre do mieszkania, a co czyni je odstręczającym; ona w końcu definiuje nas jako członków wspólnot miejskich, określa kryteria zachowania i wzorce moralności tych wspólnot. Czy jednak patrząc na nowoczesne miasto z jego środka, oczami części składowej takiego miasta, a równocześnie posiadając ideę miasta nowoczesnego – potrafimy właściwie i bez przekłamań powiedzieć, czym to miasto jest i jakie są źródła tożsamości jego mieszkańców?

Tu dochodzimy do najbardziej interesującego mnie pytania, które sygnalizowałem już we wstępie, a mianowicie do pytania o rodowody koneckich tożsamości. Czy rodowody te faktycznie ograniczają się czasowo – jak mogłaby sugerować nam historiozoficzna optyka – do minionych dwóch stuleci? Czy konecczanin ostatniego ćwierćwiecza oraz lokalna wspólnota z której wyrósł i którą współtworzył – zostali uformowani przez Oświecenie i epoki po nim następujące? Czy może jednak noszą oni w sobie dawniejsze, przednowoczesne struktury myślenia i zachowania?

***

Pewien szkic do portretu miasteczka w ostatnich latach I Rzeczpospolitej, a może nawet do wizerunku koneckiej społeczności owego czasu – stanowi świadectwo Jana Filipa Carosiego, który odwiedził Końskie w 1779 roku. Carosi to postać z wielu powodów ciekawa. Urodził się w 1744 roku w Rzymie, w rodzinie drobnej włoskiej szlachty, od pokoleń związanej zawodowo z Państwem Papieskim. Wychowywał się jednak, już od najmłodszych lat, na dworze saskim w Dreźnie, gdzie matka jego pełniła funkcję ochmistrzyni. Studiował następnie mineralogię w Lipsku, tam być może zetknął się z Goethem, a z pewnością z szeregiem ówczesnych autorytetów w tej dziedzinie. I właśnie jako mineralog trafił do Polski. Po pierwszym rozbiorze, który pozbawił kraj intratnych żup solnych, Stanisław August Poniatowski dążył do znalezienia nowych złóż surowców naturalnych i ich przemysłowego wykorzystania. Powierzono więc licznym specjalistom, głównie zachodnioeuropejskim, szczegółowe eksploracje ziem Rzeczpospolitej. Znalazł się w ich gronie między innymi Carosi. Szybko wszedł on w międzynarodowe środowisko skupione wokół króla, zamieszkał w Warszawie (w domu malarza Bacciarellego), zajmował się królewskimi zbiorami historii naturalnej, pracował dla Komisji Edukacji Narodowej nad wydaniem polskiego podręcznika do nauk przyrodniczych (w podobnym czasie, co we Francji Buffon nad Epokami natury), w końcu i przede wszystkim – jeżdżąc po Polsce w latach 1778-1782 prowadził badania geologiczne, mające za zadanie ocenę opłacalności wydobycia rud i kopalin. Powstało w ten sposób obszerne dzieło – Podróże po polskich prowincjach, obserwacje mineralogiczne i inne dodatkowe opisy tych ziem – wydane najpierw po niemiecku, w Lipsku, a w latach 1784-85 we fragmentach w polskim tłumaczeniu opublikowane w „Magazynie Warszawskim”. Książka ta, pisana w konwencji listów z podróży – wszak była to epoka pozostająca pod urokiem Jana Jakuba Rousseau – stanowi bogate źródło informacji o odwiedzanych przez Carosiego miejscach, w pierwszej kolejności oczywiście informacji fachowych, choć w większym niż u Staszica stopniu przetykanych obserwacjami ogólnymi. Być może przybyszowi z południa, który jednak później zadomowił się w polskości na dobre – został nobilitowany i kupił majątek Sosnowe w powiecie siedleckim – więcej spraw wydawało się godnymi uwagi i opisania. Może też nie posiadał on w takim stopniu owego mineralogicznego bzika, którego współcześni wytykali Staszicowi, „ojcu polskiej geologii”, co o północnej świętokrzyszczyźnie do powiedzenia miał przede wszystkim to, że „cały ten kraj ziemi od Pilicy, aż po góry kieleckie wszerz i wzdłuż zawalony jest rudą żelaza”.

Miasteczko Końskie – pisze Carosi w Podróżach… – jest to główne miejsce znacznej majętności, do której należy wiele wsi i folwarków, toż różne żelazne hamernie, dymarki itd. Panem jego jest teraz J.W. [Stanisław] Małachowski Wojewoda Krakowski. Ma jeden wielki rynek w kwadrat podłużony, kilka znacznych ulic, i wiele domów, które się ze swemi podwórzami daleko rozciągają, jest zaś wcale otwarte, i nie ma naokół żadnego wału, rowu, ani muru. W rynku jest 20 wielkich, długich murowanych o jednym piętrze domów, z których znajduje się po 9 z każdej dłuższej strony, a 2 na boku węższym naprzeciw kościoła, także murowanego i murem otoczonego. Inne domy po ulicach są drewniane; miedzy któremi żydzi, największe mają dla siebie tylko samych. W rynku mieszkają najwięcej rzemieślnicy, po części Niemcy, jako to Siedlarze, Rymarze, Kołodzieje, Sztelmachowie, Slusarze, Stolarze, Garbarze, Rzeźnicy, Piekarze, Szewcy itd. Inni rzemieślnicy mieszkają, to w rynku, to po ulicach. Żydzi cały handel mały i wielki przywłaszczyli sobie, zaś szynk idzie na Pana. Jednym słowem miasteczko to w porównaniu z wielu innemi, ma się bardzo dobrze, kwitnie w nim przemysł, i można w nim wiele rzeczy dostać, którychby daremnie szukał w innych. […] Fabryka broni w Końskich była już sławna w Polsce od półtora wieku, jak o tym zaświadczają nasi dawniejsi Pisarze, ale zawieruchy krajowe na początku tego wieku były przyczyną, iż upadła ze wszystkim, i dla tego można mieć za Fundatora tych Fabryk, które teraz w Końskich kwitną, śp. Kanclerza W. Koronnego [Jana Małachowskiego], który przez tę znaczną przysługę, imię swoje na zawsze wsławił. […] W samych także Końskich robią rzemieślnicy różne rzeczy, jako to karety, kolaski, wózki podróżne, wozy chłopskie, szory, siodła itd. za bardzo mierną cenę […] Końskie jest miejsce, które u obcych przejeżdżających honor czyni przemysłowi Polskiemu. Szkoda, że tak mało znajduje się podobnych miast w Polsce, lubo natura w wielu miejscach podaje sposobność do tego.

Wiele jest w tym fragmencie Podróży…, zacytowanym w tłumaczeniu z epoki, elementów, nad którymi warto byłoby się dłużej zatrzymać i które warto byłoby rozwinąć. W lapidarnym, ale syntetycznym opisie topografii ukazuje nam Carosi dominantę miasteczka, a więc rynek z kościołem (o którym powiada także, że „powstał w późniejszym okresie na miejscu wcześniejszego, również murowanego. Wygląd ma kunsztowny, jest ponoć zmyślnie zaprojektowany, nawet nie tak mały, a obok niego, a właściwie wokół rozpościera się przynależny doń cmentarz przykościelny”) i dwudziestoma najbardziej reprezentacyjnymi domami oraz odchodzącymi od rynku ulicami. Szczególnie intrygująca wydaje się tu jednak uwaga o braku murów otaczających miasteczko. Jak gdyby Carosi, mający być może w pamięci krajobraz środkowej Italii, ale zapewne także porównując Końskie do innych polskich miast, które poznał – widział w tym braku obwarowań jakąś cechę wyjątkową. Lecz co to w zasadzie oznacza? Czy dla mieszkańców, dla tworzonej przez nich społeczności może mieć znaczenie fakt, że ich miasto pozbawione jest murów? A więc, że nie może się bronić – tak jak broniły się średniowiecznie grody, ale i XIX-wieczne miasta-twierdze – gdy ktoś obcy zechce je zająć? Że pozostaje nieustannie „wcale otwarte”? Gotów jestem zaryzykować tezę, że ów odwieczny brak murów, bo chyba nie było ich także u zarania Końskich, jest, jeśli nie przyczyną, to przynajmniej symbolicznym zwieńczeniem otwartości wspólnoty, która się w tym miejscu przez wieki wykuwała. Otwartości w znacznie szerszym znaczeniu niż fizyczna dostępność.

Elementy tej otwartości można odnaleźć już w najdawniejszych dziejach Końskich, o których mamy jakąkolwiek wiedzę, a więc w początkach wieku XIII. Mówiąc ściślej, nie wiemy wiele o ówczesnym kształcie miejscowości, o jej organizacji, o jej społeczności, o sposobie funkcjonowania – wiemy natomiast stosunkowo dużo o jej ówczesnym właścicielu, Iwonie Odrowążu. Rekonstruując zatem jego losy, poczynania, ideową charakterystykę – rzucić możemy pewne światło na główny ośrodek należący do jego majątku, na miejsce, które – jak cytuje regionalista Andrzej Fajkosz – „lubił […] gniazdo swej rodziny, tę wieś w malowniczym położeniu, którą odziedziczył po przodkach”. Bo też i ta zależność, pomiędzy dziedzicem a jego włościami, prostszą i mocniejszą miała wtenczas formę: pomyślność włości i zamieszkujących je ludzi zależała od pomyślności dziedzica, błędy dziedzica przypadały w udziale jego ludziom, a sposób życia właściciela, jego duchowa ranga – wielkość lub małość – oddziaływały zapewne na życie tych, którzy na niego patrzyli. Duchowa zaś wielkość Iwona była niezwykła, bez wątpienia korespondowała, co nie zdarza się znowu tak często, z kościelnymi i państwowymi godnościami, które piastował.

Rola polityczna Iwona – pisał w monografii rodu Odrowążów Karol Górski – była nader wybitna: w latach 1218-1229 kierował on polityką Małopolski. Przedtem, od r. 1206 był kanclerzem i zaufanym doradcą Leszka [Białego]. Należał niewątpliwie do najwybitniejszych ludzi swego czasu.

Urodzony około 1160 roku, zapewne w Końskich – gnieździe rodowym tej gałęzi „wpływowego wówczas w Małopolsce” rodu Odrowążów – Iwo uczył się początkowo w szkole katedralnej w Krakowie. Stąd, w ostatnich latach XII wieku, trafił na studia do Paryża, gdzie poznał między innymi Hugolina z Agnani, późniejszego papieża Grzegorza IX. Potem, pełniąc już funkcje kanonika krakowskiego i kanclerza – studiował prawo w Vicenzie, a następnie znów teologię w Paryżu, nawiązując bliskie relacje z uczonymi z opactwa św. Wiktora, najważniejszego chyba ośrodka umysłowego ówczesnej Europy. Intelektualne zainteresowania Iwona znajdują przedłużenie w stworzeniu znacznego prywatnego księgozbioru, prawdopodobnie pierwszego w Polsce. Przyjaźnił się także Iwo z norbertanami oraz z dominikanami, niewykluczone, że poznał założyciela zakonu, św. Dominika. Z pewnością przyczynił się do tego, że do dominikanów wstąpił jego młodszy krewny, św. Jacek Odrowąż, misjonarz w Rusi i Prusach, którego postać – jak pisze Górski – „była jedną z najpiękniejszych w dziejach XIII w., a działalność jego niewątpliwie głęboko sięgnęła”. Zarówno Iwo, jak i Jacek, byli gorącymi zwolennikami reformy Kościoła, która wtedy właśnie poczęła rodzić się wśród duchowieństwa, głównie zakonnego. W tym właśnie duchu sprawuje Iwo od 1220 roku biskupstwo krakowskie. Dąży do ponownego skupienia, scentralizowania rozproszonych, także wskutek podziałów dzielnicowych, struktur Kościoła w kraju. Zakłada nowe parafie – między innymi w Sandomierzu czy Daleszycach – by odzyskać wpływ na pracę duszpasterską diecezji, która nie mogła być prowadzona w kościołach „prywatnych”, podporządkowanych sobie przez magnatów. Sprowadza do polski dominikanów, przekazując im kościół św. Trójcy w Krakowie. W końcu, pozbywa się majątku (przepisując Końskie na swojego brata stryjecznego), funduje klasztor w Mogile, po czym  pragnie wstąpić do zakonu (nie jest jasne, czy do wiktorynów, czy do dominikanów, czy do cystersów), na co jednak papież Honoriusz III nie wyraża zgody; być może ponowną prośbę o możliwość zadośćuczynienia swoim młodzieńczym ślubom skierował do Grzegorza IX podczas pobytu we Włoszech w 1229, podczas którego nagle zmarł.

U źródeł Drzewicy – pisze Górski o dziedzicznych ziemiach Iwona – wśród wzgórz lasami pokrytych, leżą Końskie. Stara to włość Odrowążów. W czasach bardzo dawnych musiano tam wypasać wielkie stada koni, stąd też poszła nazwa. Może sami Odrowąże hodowlę tę wprowadzili. Prebenda w Szańcu nad Nidą, przez nich fundowana, co roku miała jako dochód jednego źrebca wybieranego ze stada w Końskich, a to od czasów Iwona. W puszczach były liczne barcie, a w Końskich była piwnica pańska. Z niej to darował dziesięcinę Szaweł [ojciec Iwona] klasztorowi kanoników regularnych w Trzemesznie.

Gdy byliśmy mali na próżno szukaliśmy naocznych uzasadnień dla zwierzęcej etymologii Końskich. Nie było tu jednak żadnej stadniny, żadnych pastwisk, nawet targi końskie się tu nigdy, a przynajmniej nigdy za naszych młodych lat, nie odbywały. Konie przechowały się jedynie w nazwie, choć za czasów Odrowążów stanowiły zapewne ważny element życia społeczno-gospodarczego. W ostatniej dekadzie XX wieku wciąż otoczone były za to Końskie (i dzisiaj są również) przez rozległe lasy, co daje wyobrażenie o zasięgu bartniczego przemysłu, który kwitł tu średniowieczu – dostarczał on miodów pitnych do „pańskich piwnic” i innych pszczelich produktów. W lasach wytwarzano też dziegieć, a z bogatych złóż, w które obfitowała okolica, wydobywano żelazo. Hodowano także bydło, parano się rybołówstwem. Ilość i rodzaj produktów, których dostarczały Końskie, prowadzi do wniosku, że musiały być one rozwinięte również pod względem handlowym. Bez wątpienia miasteczko leżało na ważnym szlaku handlowym, prowadzącym z Rusi do Wielkopolski. Wiele wskazuje na to, że rozwój handlu za Odrowążów związany jest także z początkiem osadnictwa żydowskiego w Końskich i okolicach. Przemawiać może za tym zarówno interes gospodarczy miasta, który z takiego osadnictwa płynął dla właścicieli, jak i – co wydaje mi się ważniejsze – horyzonty intelektualne Odrowążów, którzy wiedzieli o prześladowaniach Żydów w Europie, o ich wzmożonym napływie do Polski w XIII (co potwierdza wydany w tym wieku Statut kaliski określający prawa i przywileje żydowskich imigrantów), o ich pozytywnej roli społecznej. Wydaje się prawdopodobne, że Iwo – któremu bliski był chrześcijański uniwersalizm – bez większych trudności czy uprzedzeń praktykował także w swoich włościach zasadę „nie masz Żyda ani Greka”. Ciekawe jest bardzo – czego jednak dociec nie sposób – w jaki sposób postrzegał on relacje społeczności chrześcijańskiej i żydowskiej, czy w ogóle patrzył na nie jako na odrębne społeczności, czy raczej, jak na jeden organizm z jego korporacyjnymi, cechowymi, średniowiecznymi strukturami? Czy, stawiając pierwszy murowany konecki kościół pod wezwaniem św. Mikołaja i ustanawiając tym samym tutejszą parafię, zakładał – w duchu ekumenicznym – że również Żydzi będą z czasem do tego kościoła przychodzić? A może myślał o żydowskich miejscach kultu? Czy dozwalał, aby lokowały się one na terenie parafii, jeśli tutejsi Żydzi podejmowali w ogóle takie starania? Są to pytania dotyczące nie tylko Końskich. Odpowiedź na nie dałaby nam może dostęp do czystych, niezamąconych źródeł funkcjonowania wielowyznaniowego państwa.

***

W historiografii dzisiejszej mówi się wiele o wyzysku klas niższych przez klasy uprzywilejowane i o tym, że bez uwzględnienia tej perspektywy historia Polski, jaką znamy, jest po prostu nieprawdziwa. Rzadko wspomina się jednak o tym, że struktura feudalna czy pańszczyźniana stawała się niejednokrotnie źródłem pozytywnego, pozbawionego ucisku, a nawet gwarantującego wolność osobistą i możliwości rozwoju wpływu na ludzi pozostających w zależności od właściciela miasta lub majątku ziemskiego. Bo też większa zależność oznaczała większą odpowiedzialność, i to odpowiedzialność pomiędzy konkretnym ludźmi, panem i jego poddanymi, nie zaś pomiędzy człowiekiem a instytucją, co zwykło się uważać za niekwestionowane osiągnięcie Oświecenia. Tak jakby zależność od człowieka była gorsza niż zależność od bezosobowej instytucji.

Już w XVIII-wiecznej doktrynie prawa naturalnego – pisze socjolog religii i kultury Hans Maier – jako nowe zagadnienie zaczyna pojawiać się brak więzi między indywiduami; prawo stopniowo przestaje uwzględniać dawne obowiązki opieki i troski.

Dobrym przykładem takiej przednowoczesnej „opieki i troski” może być koneckie gospodarowanie Małachowskich w XVIII wieku, którego okres świetności przypada na połowę tego stulecia i związany jest z działalnością Jana Małachowskiego (1698-1762). Pełnił on funkcję kanclerza wielkiego koronnego (w latach 1746-1762) i szereg funkcji pomniejszych, pozostawał w bliskich stosunkach z władcami saskimi, Augustem II (przyłożył rękę do jego elekcji) i Augustem III. Był właścicielem ogromnej fortuny, w skład której wchodziło kilkanaście miast i przeszło dwieście wsi. Łatwo, powie ktoś, o dobre gospodarowanie i rozmach w działaniu, gdy ma się taki majątek i takie wpływy. W ten sposób lubili przedstawiać Małachowskiego historycy powojenni. Jerzy Brzozowski, monografista Końskich, pisał w 1975 roku: „nie łudźmy się, że jego [Jana Małachowskiego] działalność miała coś wspólnego z późniejszym duchem reform epoki stanisławowskiej. Małachowskiemu chodziło po prostu o osiągnięcie maksymalnych zysków”. Czy aby jednak jest to opinia w pełni sprawiedliwa?

Być może chęcią „maksymalnych zysków” dałoby się uzasadnić budowę pieców do przetapiania rudy żelaza (pierwszy taki piec zbudował Małachowski w 1739 roku w Stąporkowie) albo założenie fabryki broni w Pomykowie. Zresztą zakłady te, produkujące strzelby, karabiny i flinty szybko stały się sławne w Rzeczpospolitej. Gdy w 1787 roku król Stanisław August Poniatowski odwiedził majątek Małachowskich, szczególną uwagę poświęcił właśnie pomykowskiej produkcji, obserwując „roboty tłoczenia i świdrowania oraz polerowania rur i bagnetów, co wszystko z ukontentowaniem swoim oglądnąwszy wrócił do Końskich”. Fabryka dostarczała broni powstańcom kościuszkowskim. O jej znaczeniu może świadczyć też fakt, że została doszczętnie zniszczona przez Rosjan w czasie powstania listopadowego. Do obsługi zakładów żelaznych sprowadzał Małachowski pracowników z Niemiec, głównie z Saksonii, co było z jednej strony koniecznością – zważywszy na brak wykwalifikowanej kadry technicznej w Polsce – lecz z drugiej świadczyło także o otwartości i dalekowzroczności kanclerza. Trudno natomiast mówić o zyskowności w przypadku przywilejów, które nadał Małachowski mieszkańcom Końskich.

Ci wszyscy – stanowił ów dokument z 1729 roku – którzy swoim kosztem budować będą, lub je [domy] za przywilejem dworskim mieć darowane z rolami, łąkami i ogrodami do tychże domostw należącymi […] w poddaństwo żadne i oni i dzieci i sukcesorowie ich popadać nie będą, ale jako ludzie wolni każdego czasu będą mieli wolność sprzedawania gruntów, placów i domostw swoich i przenieść się, gdzie chcieli będą oni i sukcesorowie ich mogli.

Ustanowienie wolności osobistej koneckich mieszczan uzupełnione zostało następnie o przywilej wzmacniający ich pozycję względem szlachty i duchowieństwa. Pod koniec XVIII wieku wydali Małachowscy także przywileje dla kupców żydowskich, dzięki którym nie płacili oni żadnego innego podatku niż pogłówne na rzecz skarbu, co było rzadkością na tle innych miast. Rozwój handlu skutkował także budową w 1817 roku tak zwanego Annotargu, czyli zlokalizowanych w koneckim rynku kramów, które na stałe wpisały się w krajobraz miasteczka w XIX i początkach XX wieku; zniszczyli je Niemcy w czasie drugiej wojny światowej. Janowi Małachowskiemu zawdzięczają też Końskie prawa miejskie nadane w 1748 roku.

Kanclerz więc Małachowski – pisał jego wnuk, Stanisław Aleksander Małachowski – mając tak wielkie dostatki, miasto Końskie erygował, pierwsze fabryki żelazna założył, przedmieście Pomyków, domy z piętrami na sposób Szląski wystawił, i rękodzielników zagranicznych sprowadził. Na koniec ogród i mieszkanie zaczął zakładać, na wzór letniego królewskiego mieszkania w Pilnitz, ale śmierć wczesna nie pozwoliła mu dokończyć tego planu. […] Zostawił czterech synów i ośm córek, z których 7 było zamężnych. Było zaś wszystkich dzieci 23, ale tylko te 12 przy życiu zostały.

Zwróćmy uwagę na kolejność podejmowanych przez kanclerza działań. Najpierw fabryki żelaza i broni, potem domy dla pracowników i sprowadzenie kadry technicznej, a dopiero „na koniec ogród i mieszkanie zaczął zakładać”. Ten „ogród i mieszkanie” to istniejący do dziś zespół pałacowo-parkowy w Końskich, jedyne chyba takie założenie urbanistyczne, w którym zbudowano szereg budynków pomniejszych (oficyn, pawilonów itp.), lecz nie zbudowano nigdy głównego pałacu, który miał znaleźć się w samym centrum projektowanego założenia. I to także świadczyć może o gospodarności kanclerza i jego żony, Izabelli („bardzo małego wzrostu – pisał jej wnuk – szczupła, o twarzy delikatnej i nadzwyczaj białej, ręce miała małe i nadzwyczajnej piękności, a humor przyjemny i wesoły”). Być może zwyczajnie szkoda było im burzyć stare, drewniane dworzyszcze, na miejscu którego stanąć miał nowy pałac.

***

Horyzont intelektualny i duchowy Odrowążów i Małachowskich, a także innych, niewymienionych tutaj dziedziców Końskich z różnych epok – a były wśród nich postacie wybitne, jak na przykład Jan Koniecki, dworzanin Anny Jagiellonki i podskarbi królewski – stały się główną siłą napędową koneckiej otwartości. Jej wynikiem zaś była różnorodność tutejszej wspólnoty, którą można dostrzec w strukturze społecznej tego miasta „bez murów”.

W zapiskach [z XIX w.] spotkać można narodowości – pisze Krzysztof Woźniak, pasjonat i badacz historii Końskich – oczywiście Polaków, ale i Żydów, Niemców, Włochów, Anglików, Rosjan, Czechów… To dopiero był tygiel. I wszyscy żyli ze sobą w zgodzie. Każdy miał „bagaż” z którym przywędrował najczęściej w poszukiwaniu pracy, rynków zbytu na swoje wyroby – obcy język, swoją religię, kulturę, zwyczaje, ubiór… swoje widzenie świata.

Tak daleko posunięta wielonarodowość Końskich wydaje się zjawiskiem szczególnym, nawet na tle zróżnicowanej pod tym względem I Rzeczpospolitej. Tym bardziej chciałoby się zapytać o modus vivendi tej dawnej koneckiej wspólnoty. Pozbawione zastrzeżeń stwierdzenie o życiu „ze sobą w zgodzie” jest może nieco na wyrost, lecz z pewnością było to życie pozbawione jakichś większych antagonizmów.

Współżycie koneckich Polaków i Żydów – pisze przedwojenny mieszkaniec miasta, Jan Zbigniew Wroniszewski – toczyło się poprawnie, choć często z zachowaniem obustronnego dystansu. Nie dochodziło między obiema nacjami do większych zadrażnień, a tym bardziej do otwartych konfliktów; było natomiast wiele dobrych układów sąsiedzkich i towarzyskich, które trwały aż do ostatnich dni istnienia getta.

Nie było w Końskich typowej dla niektórych dużych miast gettoizacji, choć oczywiście istniały obszary miasta, gdzie dominowała ludność określonego wyznania, w tym przypadku przede wszystkim wyznania mojżeszowego (na przykład na ulicach Pocztowej, Szewskiej, Warszawskiej czy Kazanowskiej) oraz katolickiego, w mniejszym stopniu protestanckiego i prawosławnego. O tym sąsiedzkim wymieszaniu mieszkańców różnych narodowości w latach 30. XX wieku Wroniszewski pisze tak:

Nasze najbliższe sąsiedztwo [przy ul. 3-go maja 58] tworzyły spokojne i przyzwoite rodziny żydowskie, z których wspomnę rodzinę p. Abrama Kuczyńskiego i mieszkających w podwórku tkaczy pluszu, Zommerów, z których córką, Małką, zaprzyjaźniłem się […]. W tylnej oficynie mieszkali Polacy, małżeństwo Deperasów. Pan Józef Deperas, niewysoki mężczyzna w średnim wieku, odznaczony Krzyżem Walecznych inwalida z wojny bolszewickiej, pobierał rentę, uprawiał na działce za oficyną ogród warzywny, spory sad i tamże trzymał pasiekę.

Zdarzało się, że dochodziło w Końskich do religijnych konwersji; na przykład zbór, który założono w XVIII wieku dla sprowadzonych przez Małachowskiego niemieckich robotników, kilkadziesiąt lat później okazał się zbędny, gdyż prawie wszyscy ich potomkowie konwertowali się na katolicyzm. Adaptacja językowa i kulturowa była jeszcze bardziej powszechna. Ludność żydowska, stanowiąca przed drugą wojną ponad 50% mieszkańców, funkcjonowała w Końskich na równych prawach. Już w XVIII wieku istniała tu gmina żydowska (kahał), bożnica i cmentarz (kirkut), później wybudowano także synagogę. W międzywojniu Żydzi stanowili ponad połowę członków rady miejskiej. Posiadali pięć z dziesięciu cechów rzemieślniczych. Działały w Końskich cztery chedery (niższe szkoły religijne), z czasem włączyły one do programu nauczania przedmioty ogólne; była także szkoła żeńska (Bejt Jaków) i szkoła średnia (Jeszywa). W części szkół uczono również języka polskiego, ale większość dzieci żydowskich uczyło się równolegle w szkołach powszechnych. Funkcjonowały żydowskie biblioteki i kluby sportowe. Żydzi zajmowali się przede wszystkim handlem (rodziny Kronenblumów i Rafałowiczów zdominowały handel wyrobami żelaznymi i zbożem), tworzyli zakłady przemysłowe (w tym Fabrykę Słowianin, Fabrykę Kronenbluma i Fabrykę Neptun, z których po drugiej wojnie światowej stworzono Koneckie Zakłady Odlewnicze), prowadzili hotele i restauracje (jak na przykład hotele Markowiczów przy ul. 3 maja czy popularna, znajdująca się w rynku restauracja Szpindlera), parali się drobnym rzemiosłem (najbardziej znanym i cenionym krawcem był w przedwojennych Końskich Aron Chęciński).

Ta naturalna obecność Żydów w codziennym życiu miasteczka, ale także ich włączanie się w różne wspólnotowe inicjatywy –  żeby wymienić tylko liczny udział w pogrzebie księcia Józefa Poniatowskiego w 1817 roku albo w manifestacjach w przededniu odzyskania niepodległości w 1918 roku – sprawiły, że słaby okazał się to grunt dla antysemickiego programu Staszica, który przeszło sto lat po jego śmierci podjęli endeccy ideolodzy. Marian Stecki, oficer werbunkowy Legionów relacjonował w 1916 roku, że „powiat konecki nigdy nie należał do politycznie wyrobionych i zaangażowanych – przeto ruchu politycznego i obecnie w ścisłym tego słowa znaczeniu nie ma”. Owo niewyrobienie, brak szczególnie silnych sympatii politycznych utrudniał zapewne w tym przypadku nacjonalistyczną agitację. Przed wojną zdarzyło się w Końskich kilka antyżydowskich incydentów – w tym rozruchy spowodowane przez wojska Hallera stacjonujące na Baryczy w 1919 roku – a swoje hasła próbowali głosić narodowcy, ale, na tle innych miast tamtego czasu, antysemityzm był tu zjawiskiem marginalnym. Tym większym szokiem musiał okazać się dla miejscowej ludności początek hitlerowskiej okupacji: zamordowanie 22 Żydów, do którego doszło na koneckim rynku 12 września 1939 roku; wydane kilka dni później zarządzenie o ograniczeniu praw Żydów i zajęciu ich majątku; stworzenie getta na przełomie 1939 i 1940 roku; w końcu tragiczna likwidacja tego getta 3 listopada 1942. Co czuli mieszkańcy Końskich w ciągu tych trzech lat? Jak reagowali na cierpienie swoich współziomków, których nagle kazano im postrzegać jako gorszych ludzi? Skąd brali w sobie siłę ci, którzy ryzykując życie – jak Helena Podrzycka, która uratowała małą Brońcię Kapilman – wyciągali Żydów z getta i ukrywali w swoim mieszkaniu? „Wszyscy szeptali – pisała we wspomnieniach Podrzycka. – Każdy był podniecony, wrażliwy, czujny, zły. Wzdychano, mówiono o końcu świata”. Szacuje się, że wojnę przetrwało 200 koneckich Żydów. Jakże niewiele, jeśli ma się w pamięci, że w 1939 roku było ich w miasteczku ponad sześć tysięcy. Jak dużo, jeśli zważyć, że z uratowaniem większości z nich wiązał się jakiś heroiczny gest, wiązał się strach ukrywających, wiązało się często poświęcenie ich własnego życia.

Przed laty przyjechał do Końskich stary człowiek – relacjonuje Krzysztof Woźniak – „na spotkanie z czasem, który uleciał bezpowrotnie”. W rozmowie z mieszkańcami miasta wspominał swoje ocalenie z niemieckiego pogromu 12.09.1939 r. Wskazał mieszkańców Końskich, którzy pomogli mu w ucieczce i ocaleniu. Między innymi wspominał moją ciocię (siostrę babci) – Janinę Gruszczyńską z domu Suskiewicz, prowadzącą wówczas (i wiele lat po wojnie) jadłodajnię, przez pomieszczenia której prowadziła droga jego ucieczki z pogromu.

Nie zmieni to jednak faktu, że Holokaust był dla Końskich największą wspólnotową hekatombą w dziejach ich istnienia, która w połączeniu z powojenną indoktrynacją stał się najpoważniejszym wyzwaniem dla ciągłości tego dziedzictwa duchowego, jakie przez wieki, od czasów Odrowążów, nawarstwiało się tu i pracowało. Nie można się łudzić, że uwewnętrzniona przez przedwojennych mieszkańców Końskich idea wielonarodowości wyszła z tego doświadczenia niewzruszona. Lecz gdzie, z drugiej strony, szukać tej większej jakby otwartości konecczan na to, co nowe, nieznane, obce, jeśli nie w długim trwaniu tradycji miasta „bez murów”?

***

Albowiem aurę tej otwartości czuło się w Końskich po 1989 roku. O ile różnego rodzaju szowinizmy były rzeczywistością, w której dorastaliśmy w tamtej, ostatniej dekadzie minionego wieku, o tyle niewiele z nich dałoby się odszukać w ówczesnej rzeczywistości koneckiej. Znaliśmy za to – przenoszone w tradycji rodzinnej, obserwowane u znajomych – zamiłowanie do podróżowania, ciekawość świata (niezliczone przewodniki w domu wujka, jego opowieści o podróżach do Bułgarii, do Rosji, do Japonii). Znaliśmy zamiłowanie do historii, do geografii, do języków. Znaliśmy swoisty kult książki. Bo w Końskich się czytało, czytanie było tu w dobrym tonie, podobnie jak posiadanie obszernej biblioteki. W latach 70. i 80. księgarnie prowadziły zapisy na oczekiwane tytuły, bo chętnych było więcej niż dostępnych egzemplarzy. Później, wraz z wolnorynkową rzeczywistością, pojawiły się prenumeraty oraz szybko rozszerzająca się oferta wydawnictw, które drukowały czasem co się nawinęło – więc wybierano staranniej, a domowe półki zapełniały się przede wszystkim renomowanymi seriami wydawniczymi – PIW-u, Wydawnictwa Literackiego – leksykonami, słownikami, encyklopediami publikowanymi przez PWN i Świat Książki.

W miasteczku czytaliśmy wtedy literaturę iberoamerykańską – wspominał lata 70. i 80. spędzone w innym małym mieście Włodzimierz Nowak. – Modę na Márqueza, Cortázara, Borgesa przywiózł z dużego miasta nowy polonista. Zauroczył całe nasze Macondo, od pijaczków po sekretarzy partii. Żyliśmy drugim, iberoamerykańskim życiem, jakby przy Armii Czerwonej, naszej głównej ulicy, zamieszkał José Arcadio Buendia z rodziną.

Podobne gusta lekturowe wyrażały Końskie drugiej połowy XX wieku. Zawsze, od kiedy pamiętam kolorowe okładki serii iberoamerykańskiej Wydawnictwa Literackiego stojące na półkach mojego rodzinnego domu, ciekawiło mnie to zainteresowanie odległymi, trochę baśniowymi światami. Oczywiście, była to moda ogólnopolska, wyrastająca z różnych powodów, ale mam wrażenie, że właśnie w takich prowincjonalnych miastach jak Końskie, posiadających własną tradycję otwartości i do otwartości tęskniących, trafiła ona na szczególnie podatny grunt.

Pewnym fenomenem – w czasach, kiedy nikt jeszcze w Polsce nie słyszał o Unii Europejskiej i Erasmusie – były spotkania w ramach wymiany międzymiastowej, które współorganizował mój wujek, nauczyciel wychowania fizycznego – odbywające w Końskich i w niemieckim Wolmirstedt. Te wspólne sportowe obozy i zawody przerodziły się z czasem w liczne polsko-niemieckie przyjaźnie.

Zaczęło się w 1974 roku poleceniem odgórnym – wspominał Andrzej Suskiewicz – Województwo kieleckie miało nawiązać kontakty sportowe z okręgiem magdeburskim i każdy jego powiat otrzymał partnerski Kreis. Końskie-Wolmirstedt, tak ustalono. Pierwsza wizyta delegacji z Wolmirstedt miała miejsce jesienią tegoż roku. Wszystkie sekcje klubu sportowego Neptun Końskie (piłka nożna, piłka ręczna, lekkoatletyka, siatkówka) miały podjąć wymianę sportową ze swoimi odpowiednikami z klubu sportowego Kali Wolmirstedt. W 1975 roku rozpoczęliśmy, po dwóch latach okazało się, że tylko lekkoatletyka nadal współpracuje, a po czterech latach, że tylko Końskie z naszego województwa prowadzi wymianę sportową z NRD.

Nie przypadkiem sercem tej wymiany była jedna z koneckich szkół i jej nauczyciele. Jeśli bowiem szukać katalizatorów tutejszej otwartości i ciekawości świata, skłonności do wychodzenia poza to, co dobrze znane – to instytucja szkoły z pewnością rolę takiego katalizatora odgrywała. Dotyczy to oczywiście  przede wszystkim szkoły w wieku XX, zwłaszcza może tej powojennej, która – mimo niesprzyjającego otoczenia politycznego, a może właśnie dzięki niemu – stała się w wielu miejscach Polski i dla szerokich grup społecznych przestrzenią wolności. Ale to szkolnictwo XX-wieczne miało w Końskich znacznie dawniejszych antenatów.

***

Trudno jest dziś dotrzeć do jego początków. Niezwykle mała jest w ogóle, w odniesieniu do całej Polski, wiedza o rodzimym szkolnictwie okresu od XIV do XVIII wieku, i jest to być może jeszcze jeden z powodów naszej zawężonej perspektywy historycznej.

Ustanowienie scholasterii [w Końskich] – pisał w 1848 roku historyk Julian Bartoszewicz – musiało mieć związek ze szkołą. Jakoż w dokumencie Łaskiego z 1521 r. znajdujemy, że scholastyk ma na szkołę […] inny plac graniczący z cmentarzem. Widać zatem, że tu już w początkach XVI wieku, egzystowała szkoła, a nie ma powodu nie sądzić, że egzystowała i dawniej jeszcze.

Była to zapewne zwykła szkoła parafialna – według średniowiecznych wzorców zorganizowana – gdzie nauczanie podstaw wiedzy – czytania, pisania, retoryki – opierano na teologii i językach klasycznych. Ale z takich zwykłych szkół parafialnych (wiemy to na przykładzie takich miast jak Wieluń) najzdolniejsi uczniowie trafiali nieraz wprost w mury Uniwersytetu Jagiellońskiego. Oczywistym jest, że za założenie i prowadzenie szkoły odpowiadała przede wszystkim struktura kościelna. Zapytać jednak można, w jakiej relacji pozostawała ona wobec właściciela miasta? Czy erudyta Iwo Odrowąż i jego następcy starali się w jakikolwiek sposób umożliwić naukę mieszkańcom swoich włości? Czy zabiegali o tworzenie szkół? Czy je utrzymywali, podobnie jak utrzymywali przytułki szpitalne prowadzone przez Kościół? Wydaje się, że również rozwój intelektualny poddanych mógł zawierać się – by raz jeszcze użyć frazy Hansa Maiera – w „dawnych obowiązkach opieki i troski”. W XVIII wieku, nawet jeśli istniały jakieś inne źródła finansowania nauki, to i rodzice „na ten cel od 2 do 4 złotych składali [się] co kwartał. Nadto kolejno codziennie zobowiązani byli prosić dyrektora i żonę jego na obiad”.

Nic o koneckich szkołach nie wspomina Carosi, ale wiemy skądinąd, że postrzegał on polskie szkolnictwo jako skrajne zacofane, pozostające w mrokach średniowiecza, czytaj: uczące teologii i łaciny, zamiast przydatnych, nowoczesnych nauk przyrodniczych. Jeśli takie było jego zdanie o Uniwersytecie Jagiellońskim, to trudno przypuszczać, żeby zainteresował się szkółką parafialną w Końskich. Lecz że taka szkoła w tamtym czasie istniała zaświadcza wspomniany już Bartoszewicz:

W roku 1778 – czytamy w jego artykule Kościół św. Mikołaja w Końskich – szkoła mieściła się w domu kościelnym przeznaczonym na szpital. Dom ten stał za cmentarzem, z tyłu kościoła. Zbudowany był o dwu piętrach. Na górze mieszkał ksiądz wikary, bo na plebanii jego stancje tak zepsute były, że w nich trzymano drób i bydło. Miał tu wikary izbę i alkierz. Na dole mieściła się szkoła i służba kościelno-szpitalna, trzech dziadów i dwie baby. Nieżonaty dziad siedział w pierwszej izbie, żonaci w dalszych. Resztę domu zajmował szpital, który jak widzimy dosyć miał lokalu. Przyjmowano czasem tylko do niego chorych i kaleków z rozkazu pańskiego i wtenczas dwór miał i o nich staranie. Dzieci uczyły się czytać, pisać, rachunków i początków łacińskich. Chodzili tu chłopcy i dziewczęta. Nauczyciel szkoły pompatycznie zwany Dyrektorem, był człowiekiem żonatym i jakby zwierzchnikiem zakładu. Do niego należały dozór i piecza, a rząd cały i gospodarstwo szkolne do żony. On tylko chłopcom „charaktery pisze, pensa naznacza i onych słucha, a resztą żona zawiaduje”. Szkoła mieściła się w dwóch izbach, w pierwszej większej uczyli się chłopcy, w alkierzyku dziewczęta. Gdy nauczyciel karze chłopców, wtedy „alkierza drzwi zamyka”.

Aż się nie chce wierzyć Bartoszewiczowi, że tyle ludzi się w tym jednym domu pomieściło. I ksiądz wikary (dobrze, że chociaż bez drobiu i bydła), i baby z dziadami (czyli prawdopodobnie personel szpitala), i sam szpital. Zapewne także dyrektor z żoną tu mieszkali. Dzieci zaś uczyło się w szkole około 40. Ciekawa jest także wzmianka o w zasadzie wspólnej nauce chłopców i dziewcząt, których przedzielały jedynie otwarte drzwi pomiędzy pokojami.

Wiek XIX, wraz ze wzrostem znaczenia państwa, przyniósł Końskim utrzymywaną z centralnych funduszy Szkołę Obwodową. Istniała ona co prawda zaledwie dwadzieścia lat, ale sam fakt jej lokacji w Końskich, jak i sposób funkcjonowania zasługują na to, by poświęcić jej nieco uwagi.

W roku 1834 – czytamy w dokumencie urzędowym z epoki – Rząd troskliwy o wzrost i rozszerzenie oświecenia, a razem i dogodne umieszczenie Szkoły i jej Nauczycieli, zamyślił Szkołę Obwodową Wąchocką z początkiem roku szkolnego przenieść do Miasta Opoczna […] lecz, z drugiej strony uważając, że miasto Końskie więcej dla młodzieży szkolnej, Instytutu i Obywateli dogodne, oraz ze względu ofiarowanego lokalu bezpłatnie dla Szkoły przez JW. Hrabiego Stanisława Małachowskiego Dziedzica tegoż Miasta, polecił przenieść wspomnianą Szkołę z Wąchocka do Końskich.

Budynek, który przekazał szkole Stanisław Aleksander Małachowski, to istniejąca do dziś a pochodząca z XVII wieku piętrowa kamienica przy ul. Pocztowej 1 (naprzeciwko niej znajdował się dom, w którym w międzywojniu mieszkała część mojej dalszej rodziny, między innymi wspomniana już ciotka Janina z Suskiewiczów Gruszczyńska). Zresztą Małachowski wspierał szkołę nie tylko w tym względzie, co mogłoby świadczyć pośrednio o pewnych tradycjach patronackich także wśród jego przodków. W pierwszym roku uczyło się w szkole 66 chłopców – równolegle otwarto osobną szkołę „wyższą” dla dziewcząt – „między tymi 41 za opłatą, a 25 uwolnionych od tejże”. Placówka dysponowała też wcale dobrze wyposażoną biblioteką i tak zwanym muzeum, których zawartość świadczyć może również o przedmiotach nauczanych w szkole. A znajdowały się wśród nich, oprócz kaligrafii, arytmetyki, języka rosyjskiego, polskiego, niemieckiego i łaciny oraz religii, także nauki przyrodnicze.

Biblioteka wielu dziełami nader użytecznymi z daru Opiekuńczego Rządu pomnożona została, i liczy z końcem roku 1835: Dzieł 906, egzemplarzy 1032, Tomów 719 – Globów 3, Atlasów 7, kart 62, Wzorów Rysunkowych poszytów 22, egzemplarzy 143 – Utensyliów szkolnych 118, Narzędzi matematycznych 51, fizycznych 26, chemicznych 1 – Zbiorów Historii Naturalnej, Technologicznych 2 i Mineralogicznych 246.

Szkoła taka, dysponująca 246 eksponatami mineralogicznymi, podobałaby się zapewne Carosiemu i Staszicowi. Bez wątpienia realizowała ona niektóre edukacyjne wytyczne Oświecenia. Ale jednocześnie była to szkoła wciąż zanurzona silnie w dogłębnie religijnym porządku społecznym, a na jej ramy wpływał zarówno program nauczania, jak i liturgiczny porządek dnia.

Dnia 29 lipca 1837 roku – czytamy w relacji z zakończenia roku szkolnego – po wysłuchaniu Mszy Św. i odśpiewaniu Hymnu Veni Creator w Kościele Parafialnym, Nauczyciele wraz z Uczniami udadzą się do Sali szkolnej, gdzie Inspektor otworzy Akt Uroczysty stosowną przemową; poczem Uczniowie czytać będą pisma własne, deklamować wyjątki z celniejszych Autorów w różnych językach, okażą wzory rysunków, kaligrafii, kart jeograficznych, i plany pomiarów jeometrycznych, przez siebie zdejmowane i rysowane. Następnie Inspektor odczyta imiona i Nazwiska Uczniów zasługujących na promocję, listy pochwalne i nagrody, które doręczy JW. Hrabia Małachowski, Dziedzic tego miasta. Przed wyjściem z Sali, jeden z Uczniów imieniem swoim i kolegów przemówi, wynurzając wdzięczność winną Rodzicom, Nauczycielom i Zwierzchności, udadzą się do Kościoła dla odśpiewania dziękczynnego Hymnu św. Ambrożego Te Deum Laudamus.

Owym inspektorem był niejaki Andrzej Bazylewicz, który nadzorował wszystkie szkoły w powiecie opoczyńskim (do którego w tamtym czasie należały Końskie). Oprócz niego grono nauczycielskie składało się z siedmiu nauczycieli, wykładających niekiedy po kilka przedmiotów. Od 1847 do 1849 roku nauczycielem historii był cytowany już tutaj kilkukrotnie Julian Bartoszewicz, wybitny historyk, który został „zesłany” na prowincję za nieprawomyślny artykuł o carskiej rodzinie. Dwuletnie zesłanie pozwoliło mu jednak przestudiować archiwum Małachowskich i poznać okolice, czego rezultatem był m. in. obszerny artykuł o Końskich zamieszczony w Kalendarzyku politycznym z 1848 roku.

Przypadający na lata 50. i 60. XIX wieku finansowy upadek Małachowskich pociągnął za sobą również osłabienie koneckiego szkolnictwa. Szkołę Obwodową przeniesiono w 1852 roku do Pińczowa. Potem, aż do pierwszej wojny funkcjonowały w Końskich tylko jedno lub dwuklasowe szkoły elementarne dla chłopców i dla dziewcząt. Dopiero moment odzyskania niepodległości przyniósł sposobność do podniesienia i rozwinięcia tutejszych tradycji edukacyjnych.

Z krótkim przecież, ale jakże bogatym w zdobycze na każdym poziomie życia społecznego, okresem dwudziestolecia międzywojennego wiąże się działalność kilku istotnych koneckich szkół, na czele z gimnazjum (a następnie, po reformie Jędrzejewicza, gimnazjum i liceum), którego dziedzictwo zostało w dużej mierze przeniesione przez drugą wojną i lata PRL-u. Trzeba bowiem przyznać, że w tej akurat dziedzinie – w dziedzinie podstawowej i średniej edukacji – Polska powojenna nie odstawała od II Rzeczpospolitej, a pod względem dostępności wiedzy, upowszechnienia szkolnictwa położyła niekwestionowane zasługi. Oczywiście, był w tej PRL-owskiej szkole pewien pierwiastek indoktrynacji, który jednak na najniższym poziomie, w przekazie konkretnych nauczycieli, był skutecznie rozmontowywany. Tak, że cele indoktrynacyjne nie były po prostu realizowane, a czasem wręcz osiągano przeciwne do zamierzonych przez władze efekty: poczucie niezależności i bunt wobec systemu politycznego, który tę niezależność ograniczał. Należałoby jednak dodać, że także oficjalna ideologia miała niekiedy pozytywne zabarwienie, propagując wartości takie, jak racjonalizm, egalitaryzm, szacunek dla pracy, codzienny aktywizm bez egzaltacji.

Człowiekiem szczególnie zasłużonym dla Państwowego Gimnazjum Koedukacyjnego im. św. Stanisława Kostki w okresie międzywojennym – był dyrektor Józef Lambert. Był on także osobą, która jak arka przeniosła tę instytucję poprzez lata drugiej wojny – organizując rozległe struktury tajnego nauczania, ukrywając szkolny majątek i szkolne akta (szyfrował je wedle sobie tylko znanej metody), prowadząc egzaminy dojrzałości na terenie całego powiatu – i zapewniła jej stosunkowo miękkie przybicie do brzegu w 1945 roku, doprowadzając do szybkiej reaktywacji szkoły i czyniąc plany jej rozwoju, które zostały zrealizowane kilkanaście lat później.

Dyrektor gimnazjum, Józef Lambert – wspominał Mieczysław Bilski – człowiek niezwykle tolerancyjny […] liberalny, w postępowaniu mocno trzymał lejce w dłoniach, gdy chodziło o kierowanie gimnazjum i przygotowanie młodzieży do życia. Wysoko ustawiał poprzeczkę nauczycielom. Doceniał wartości kształtowania młodych umysłów u ich podopiecznych, ale przez całe życie wpajał pedagogom starożytną maksymę, że wychowanie młodego pokolenia polega na paralelnym rozwoju u niego cech umysłowych i fizycznych.

Lambert, absolwent historii na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie, był przedwojennym nauczycielem w najpełniejszym i najlepszym tego słowa znaczeniu. Pracował w szkolnictwie trzech epok – pod zaborami, w dwudziestoleciu międzywojennym (i w czasie wojny) oraz po 1945 roku – w rozmaitych częściach kraju: od Rohatynia, przez Przeworsk, Złoczów i Myślenice, po Końskie i, w ostatnich latach życia, Śląsk. Cechowała go niezwykła sprawność organizacyjna (która okazała się niezastąpiona przy adaptowania budynku starych koszar, w których znajdowało się Gimnazjum) niespożyta energia oraz niewyczerpana inicjatywa pedagogiczna.

Dyrektor przy tylu pracach budowlanych – piszą autorzy wspomnienia o Lambercie, Marian Wikiera i Marian Jankowski – wzorowo wykonywał również swoje obowiązki dydaktyczno-wychowawcze. Uczył języka łacińskiego i historii. Systematycznie dbał o powiększanie zbiorów bibliotecznych i różnych pomocy naukowych. Należy szczególnie podkreślić fak, iż niedługo po objęciu tej placówki nastąpił wyraźny rozkwit różnego rodzaju form działalności uczniowskiej. Powstał Samorząd Uczniowski, koordynujący całość życia szkolnego. Założone zostały: koło młodzieży PCK, Liga Morska i Kolonialna, Koło Szybowcowe – tym ostatnim prezesował sam dyrektor Lambert. Uczniowie redagowali pismo Młoda myśl, a uzdolnieni muzycznie grali w szkolnej orkiestrze dętej. Bardzo prężnie działało też harcerstwo oraz Hufce Szkolne Przysposobienia Wojskowego dziewcząt i chłopców. Uczniowie uzdolnieni mogli rozwijać swoje zainteresowania w licznych kołach przedmiotowych, takich jak: polonistyczne, historyczne, przyrodnicze, krajoznawcze. Dyrektor Lambert inspirował nauczycieli do organizowania takich zajęć, wspomagał opiekunów swoimi pomysłami. Działalność dydaktyczno-wychowawczą szkoły i jej coraz lepsze wyniki w nauce szybko dostrzeżono w środowisku.

Bezdyskusyjne dokonania Józefa Lamberta przyczyniły się do tego, że w lutym 1945 został on ponownie powołany na stanowisko dyrektora. Jednak pełnił tę funkcję zaledwie do 1947 roku, ustąpiwszy czy to ze względu na wiek (przeszedł co prawda na emeryturę, ale potem długie jeszcze lata uczył w szkołach na Śląsku), czy z uwagi na kurczące się z każdym rokiem możliwości decydowania o charakterze szkoły. Symbolicznym gestem ideologicznej reorientacji było odebranie koneckiemu liceum patrona – św. Stanisława Kostki. Ciekawy wydaje się fakt, że gdy w 1973 roku zdecydowano się w końcu jakiś patronat szkole przywrócić, padło na Komisję Edukacji Narodowej. Jeszcze ciekawsze, i może także symboliczne, jest, że ów patronat nowoczesnych reformatorów polskiego szkolnictwa, z Hugonem Kołłątajem na czele, przetrwał kres PRL-u i wciąż ma się dobrze.

Nie zmienia to oczywiście faktu, że właśnie ta szkoła była najważniejszą w XX wieku kuźnią koneckich talentów, i jeśli zastanawiam się tutaj nad konecczanami, których dane mi było poznać, to myślę najczęściej właśnie o absolwentach koneckiego liceum. Bo po 1989 roku również nie uległo zmianie to, co o koneckim liceum z lat 30. pisał Mieczysław Bilski, konkludując swój wywód, a mianowicie, że „skończenie gimanzjum zapewniało awans społeczny i białą kartę jeśli się chciało podjąć podjąć studia”, ponieważ „uczyli tu najprzedniejsi nauczyciele”.

Na przestrzeni ponad 80-ciu lat – czytamy w dziejach szkoły – ukończyło ją już kilka tysięcy osób. W 1996 roku wręczono 5000 świadectwo maturalne. Większość absolwentów kończyła wyższe uczelnie. Z tej liczby wielu zostało profesorami, doktorami, inni zajmują wysokie urzędy, ważne i odpowiedzialne stanowiska.

***

Otwartości – i nie tylko otwartości – uczyli też konecczan tutejsi księża, co, mówiąc delikatnie, nie zawsze i nie wszędzie w historii polskiego katolicyzmu było regułą. Ale tak jak miały Końskie szczęście do „panów” – żeby przypomnieć raz jeszcze wybitne rody Odrowążów i Małachowskich oraz wymienić ostatnich właścicieli miasta, Tarnowskich – miały je również do „plebanów”. Protoplastą „plebanów” (który był równocześnie jednym z pierwszych „panów”) byłby w takim ujęciu oczywiście biskup Iwo Odrowąż, ale i czasy znacznie późniejsze, obejmujące wiek XX, przyniosły kościołowi parafialnemu św. Mikołaja przynajmniej kilku nietuzinkowych kapłanów. Trzeba zresztą pamiętać o wpływie, jaki konecka parafia wywarła na całej właściwie historii miasta; trzeba pamięć tym bardziej, że rzutując na przeszłość dzisiejsze usytuowanie Kościoła w społeczeństwie – co chcąc nie chcąc automatycznie czynimy, nie tylko zresztą w tej kwestii – uzyskalibyśmy obraz wykrzywiony i niesprawiedliwy.

Samo miasto (z jego mieszkańcami) – pisze Mieczysław Bilski – było pod silnymi wpływami Kościoła. Jego dzieje to również prawdziwa epopeja – burzony i odnawiany, do dnia dzisiejszego stanowi opokę […] Pamiętamy niedziele lat trzydziestych świętowane zazwyczaj uroczyście i zbiorowo. Hrabstwo Tarnowskich uczestniczyło na ogół w mszach głównych, które odbywały się w samo południe.

Czy przypadkiem jest, że wielu koneckich kapłanów odznaczało się aktywnością, energią, inicjatywą – tymi tak koneckimi cechami? Czy to księża przynosili tę aktywność ze sobą i ofiarowywali ją koneckiej wspólnocie? Czy może raczej, stając się częścią tej wspólnoty, podejmowali drzemiącą w niej energię?

Biografia księdza Kazimierza Sykulskiego pokazuje, że są to sytuacje niesprzeczne. Urodził się on w 1882 w Końskich, jako dziewiąte dziecko, w ubogiej rzemieślniczej rodzinie. Tu się wychowywał, tu uczył się pod kierunkiem jednego ze starszych braci. Stąd więc, z tutejszego dziedzictwa pochodziła w największej mierze także jego formacja. Dopełniła ją nauka najpierw w progimnazjum, a następnie w Seminarium Duchownym w Sandomierzu (gdzie największy wpływ wywarł na niego późniejszy biskup, a wtenczas rektor Seminarium, ks. Marian Ryx), a w końcu także studia teologiczne odbyte w latach 1908-1911 w Petersburgu. Te dwa nurty duchowej i intelektualnej genealogii księdza Sykulskiego zbiegły się w sposobie jego pracy duszpasterskiej.

Decydując się na pracę wśród parafian – pisze biograf księdza, Mariusz Klocek – do czego zresztą predysponowały go przede wszystkim pozytywne cechy jego charakteru – bynajmniej nie odłożył całkowicie na bok książek oraz wiecznego pióra. W wolnych chwilach nadal dużo czytał i tworzył poetyckie utwory, które do dziś możemy odnaleźć w jego rękopisach. Niezwykła inteligencja, umiejętność pięknego wysławiania się, a także znajomość języków obcych (francuskiego, niemieckiego, rosyjskiego, łaciny i greki) sprawiała, że szybko zdobywał poważanie wśród parafian. Troska zaś o będących w potrzebie bliźnich zjednywała mu ludzkie serca.

Ksiądz Sykulski stał za prawie wszystkimi inicjatywami koneckiego kościoła, których powstanie lub rozwój miały miejsce w dwudziestoleciu międzywojennym – należąc tym samym do szlachetnego grona aktywnych propagatorów europejskiego odrodzenia chrześcijańskiego.

Pod jego patronatem – pisze Klocek – utworzona została jednak nie tylko Akcja Katolicka, ale także Sodalicja Mariańska, Stowarzyszenie św. Zyty, Konferencja Pań św. Wincentego a Paulo oraz Caritas. Te dwie ostatnie organizacje miały charakter czysto charytatywny, a praca w ramach tych stowarzyszeń była ulubioną formą duszpasterstwa koneckiego dziekana. W tych właśnie grupach parafialnych, które w zamyśle miały pomagać biednym, organizowano m. in. paczki na święta dla potrzebujących rodzin czy też wydawano darmowe śniadania przy kościele św. Mikołaja tzw. „święcone dla ubogich”. […] Odprawiał też corocznie nabożeństwo do św. Barbary w intencji koneckich hutników. Los ludzi pracy nie był mu nigdy obojętny. To prawdopodobnie tylko dzięki jego interwencji możliwym stało się szybkie zakończenie protestu koneckich robotników.

Przekonanie o konieczności działania, o potrzebie zaangażowania w tworzenie wspólnoty w węższym, lokalnym i szerszym, krajowym, zakresie – stała zapewne u podstaw decyzji o starcie w wyborach do Sejmu Ustawodawczego w 1919 roku. Sykulski został wtedy wybrany na posła i pełnił tę funkcję przez kolejne 3 lata. Aktywistyczna postawa księdza w czasie pokoju łączyła się w tym przypadku także z heroizmem w momentach próby. Podczas wojny 1920 roku jako ochotnik zapisał się do Armii Polskiej i pojechał na front w funkcji kapelana (przypomina to biograficzny epizod najważniejszego chyba rzecznika chrześcijańskiego odrodzenia w Polsce tamtego czasu, ks. Władysława Korniłowicza). Jako koneckiemu proboszczowi przyszło mu dać świadectwo tego heroizmu wobec niemieckich okupantów. W 1939 roku, „w te dni grozy jako kapłan i jako człowiek dał z siebie wszystko: pocieszał, spowiadał, przenosił rannych i chorych, zaopatrywał w Najświętszy Sakrament konających, wspólnie z zakonnicami dźwigał z sąsiedniej posesji konwie z wodą. Krzepił wszystkich modlitwą, dobrym słowem, uśmiechem”. W kolejnych miesiącach na wszelkie możliwe sposoby służył koneckiej społeczności. Po pierwszym aresztowaniu przez Niemców, kiedy to został po kilku dniach wypuszczony, doradzano mu ukrycie się. Na takie propozycje odpowiadał jednak konsekwentnie: „Tu jest moje miejsce, a mój los jest w rękach Boga”. Po raz drugi hitlerowcy aresztowali księdza Sykulskiego 1 października 1941. Po kilkutygodniowym przesłuchaniach i torturach w więzieniu w Radomiu, został przewieziony do Oświęcimia, gdzie został rozstrzelany 11 grudnia 1941 roku. W rok po wojnie uhonorowano go orderem Virtuti Militari. W roku 1999 został beatyfikowany przez Jana Pawła II w gronie 108 polskich męczenników zamordowanych w czasie drugiej wojny światowej.

Aktywistycznym następcą księdza Sykulskiego okazał się w powojennej, także niełatwej dla Kościoła rzeczywistości ks. Józef Granat.

Jako że konecki kościół był taki a nie inny – wspominał Mieczysław Bilski – kwitł tutaj kult spotykania się młodzieży, urzeczywistniającej znak losu, z uczestniczeniem w życiu kulturalnym, sportowym nawet. Konecczanie pamiętają księdza Granata, miłośnika sportu. Grał w piłkę z młodzieżą, wcale zresztą nieźle grał i strzelał bramki w meczach.

Poza meczami piłki nożnej i tenisa, ksiądz Granat stworzył życie muzyczne parafii. Przez pięćdziesiąt lat, do samej śmierci, prowadził tutejszy chór; nie był to jednak zwykły chór parafialny, jakie przy większości kościołów przecież istnieją, była to instytucja muzyczna, o szerokich ambicjach kulturalnych (wystawiająco przedstawienia teatralne, komponująca własną muzykę) – która obrosła legendą i do dzisiaj jest wspominana przez osoby, którym dane było się z nią zetknąć.

Dla uatrakcyjnienia śpiewu religijnego – piszą Anna i Marian Wikiera – ks. Granat założył młodzieżowy zespół instrumentalny. Starał się go wyposażyć w najlepszą aparaturę nagłośnieniową i nowoczesne instrumenty, które kupował za własne pieniądze. Grupa ta działała kilkanaście lat w różnych składach, wprowadzając nowoczesne elementy do tradycyjnych nabożeństw, m. in. elementy mszy beatowej. Akompaniowała także w trakcie sobotnich śpiewów.

To właśnie ksiądz Granat stał za organizacją w Końskich jednych z pierwszych w diecezji wspomnianych mszy beatowych, nowatorskiego zjawiska muzyczno-religijnego, wpisującego się w reformatorskie inicjatywy, które zarysowały się w Kościele po Soborze Watykańskim II.  Drugim wymiarem aktywności księdza była praca katechetyczna, która mimo iż w różnych okresach utrudniana przez komunistyczne władze (jak odwołanie Józefa Granata ze stanowiska katechety czy późniejsza likwidacja religii w szkołach) przysporzyła mu całe pokolenia wychowanków, z rozrzewnieniem wspominających te lekcje.

Miał swoje metody nauczania – czytamy dalej w biogramie księdza – z jednej strony nowatorskie, z drugiej oparte na solidnej tradycji pedagogicznej. Chętnie posługiwał się zestawami ilustracji do pisma świętego, przeźroczami, magnetofonem. Bodajże jako pierwszy w diecezji (koniec lat 70.) zastosował technikę video, wyświetlając najbardziej popularne filmy religijne. Jest to tym bardziej godne uwagi, że miał już blisko 80 lat. […] Lekcje ks. Granata musiały obowiązkowo rozbrzmiewać śpiewem, a on sam chętnie akompaniował na pianinie lub skrzypcach. Katechizacja była wzbogacona o lekcję śpiewu religijnego dla szkół podstawowych.

Jest też ksiądz Granat przykładem tych postaci, dla których ogrom pracy i pomocy (także finansowej pomocy dla biednych uczniów) oraz niezwykła popularność wśród parafian nigdy nie wiązała się ze sprawowaniem żadnej istotnej godności. Do końca życia pozostał jedynie skromnym wikariuszem, w ostatnich latach otrzymując jedynie honorową godność kanonika kolegiaty opatowskiej (nota bene pochodził on właśnie z okolic Opatowa, ze wsi Drzenkowice; nieopodal w Zochcinie wspólnotę Chleb Życia prowadzi dziś siostra Małgorzata Chmielewska).

Mieszkał skromnie – piszą Anna i Marian Wikiera. – Najdłużej zajmował dwa pokoiki na poddaszu od strony wschodniej w wikarówce, tuż za placem przykościelnym. Głównym meblem było oczywiście pianino, a na środku stał ogromny, ciężki stół. Ciasnotę dopełniało kilka staroświeckich szaf, kredensów, zapełnionych zawsze potrzebnymi sprzętami, śpiewnikami, zeszytami itp. Jeszcze skromniej się ubierał. Obowiązkowo w tradycyjnej sutannie, a nowej nie szył, dopóki nie znosił starej.

Ta skromność połączona z pracowitością jest przecież także jednym z elementów koneckiej tożsamości. Dzielił ją ksiądz Granat ze swoim młodszym przyjacielem, księdzem Bonifacym Miązkiem. Obaj ci księża są także przykładem twórczego, artystycznego ducha, który istniał we wspólnocie parafialnej św. Mikołaja w drugiej połowie XX wieku, choć istniał – jak się rzekło – nieco obok oficjalnej hierarchii, przez tę hierarchię niedoceniony i nie w pełni wykorzystany.

Urodzony w Kolonii Szczerbackiej (20 kilometrów od Końskich), wychowany w rodzinie robotniczej (ojciec pracował w zakładach metalurgicznych) i religijnej (w ich domu w latach 60. odbywały się katechezy) uczył się początkowo Miązek w Liceum Pedagogicznym w Końskich. Stąd po maturze trafił do Wyższego Seminarium Duchownego w Sandomierzu (podobno władze, dowiedziawszy się o dalszej drodze absolwenta Liceum, zwolniły ówczesnego dyrektora tej placówki). Od czasów szkolnych pisał wiersze, które w latach 1962-1965 publikował w „Więzi”, „Tygodniku Powszechnym”, „Przeglądzie Powszechnym” i paryskiej „Kulturze”. „Kulturę” także kolportował, co przyczyniło się do jego prześladowania przez SB, które doprowadziło z kolei do opuszczenia Polski w 1965 roku. Przebywając w Wiedniu – poza obowiązkami duszpasterskim, które podjął w tamtejszych kościele Wszystkich Świętych (był m. in. kapelanem w szpitalu psychiatrycznym) – ksiądz Miązek ukończył studia slawistyczne, a następnie obronił pracę doktorską poświęconą poezji Kazimierza Wierzyńskiego. Został wykładowcą literatury polskiej w Uniwersytecie Wiedeńskim, a brak pomocy naukowych dla wykonywania tej pracy sprawił, że sam opracował podręcznik rodzimej literatury obejmujący lata 1863-1914. Podręcznik ten uchodził w owym czasie za najobszerniejsze niemieckojęzyczne źródło w tej dziedzinie. Przyniósł mu on później habilitację, a w 2003 roku profesurę Uniwersytetu Wiedeńskiego. Aż do śmierci w 2018 roku dużo publikował, zarówno własnych utworów i wspomnień, jak i prac krytyczno-literackich poświęconych  literaturze polskiej. Po 1989 roku przyjeżdżał czasem do Końskich, mieszkał wtedy przy parafii, przychodził w odwiedziny do swojego brata, którego mieszkanie sąsiadowało z mieszkaniem moich dziadków przy ul. Armii Krajowej. Podobno chciał zamieszkać w Końskich pod koniec życia, lecz nie mógł się tu odnaleźć, nie został też być może życzliwie przyjęty przez swą rodzimą parafię. Tak jakby jego indywidualizm (tak przecież tutejszy), jego intelektualne zamiłowania (także Końskim nieobce), jego światowość (również dająca się w koneckiej tożsamości odnaleźć), nie mogły się już pomieścić w rzeczywistości tego miasteczka w jego XXI-wiecznej odsłonie.
To tak, jakby Końskie współczesne same siebie pomieścić nie mogły. Jakby nie były w stanie unieść swej własnej genealogii.

***

Innym, swoistym doświadczeniem koneckiej tożsamości było bez wątpienia doświadczenie pracy. Dlaczego swoistym, jeśli praca stanowi powszednią, nierzadko centralnie ulokowaną, rzeczywistość każdego człowieka, każdej wspólnoty? Cóż takiego dostrzec można w koneckiej pracy, czego w innych miejscach i w innych pracach nie dałoby się znaleźć? Czy praca nie jest zawsze jednaka? Być może, lecz inny, jak sądzę, bywa do niej stosunek, inne o niej wyobrażenie i ulokowanie jej w indywidualnej i wspólnotowej wyobraźni. Co więcej, z tego stosunku, z tego wyobrażenia wynikają daleko idące konsekwencje dla sposobu, w jaki człowiek – człowiek jako homo faber – funkcjonuje.

W moich dziecięcych, koneckich wspomnieniach praca otoczona jest jakąś tajemniczą nieco estymą. Jest zajęciem poważnym, należącym do świata dorosłych, ale nie jawi się jako obowiązek, raczej jako przywilej. Bo też ma ona w sobie coś uwznioślającego, coś, co przekracza samą materialną zawartość pracy, bez względu na to, czy jest to zmianowa praca w piekarni czy zawód nauczyciela. Ale jednocześnie ta materialność pracy, ten jej fizyczny, zmęczeniowy aspekt musi być zawsze obecny – i tu również, niezależnie od jej rodzaju. Koneccy emigranci, których później poznawałem w Łodzi, pracowali już zwykle w innego rodzaju pracach, takich, w jakich większość z nas dzisiaj pracuje, a więc w pracach, gdzie przyczyna i skutek ulegają daleko idącym zapośredniczeniom. Często jednak nosili oni w sobie jakieś wspomnienie pracy fizycznej, młodzieńczej, wakacyjnej pracy w warsztacie, przy zbiorze owoców albo przy rozładunku węgla z wagonów kolejowych, czy przynajmniej fizycznej pracy ich rodziców w Koneckich Zakładach Odlewniczych.  Coś jakby genetyczną, zapisaną w mięśniach, pamięć pracy, wysiłku, który skutkuje wykonaniem czegoś konkretnego, namacalnego. I mam wrażenie, że właśnie ta pamięć fizycznej pracy kształtowała ich wyobrażenie o pracy w ogóle, nawet jeśli ta praca, którą później wykonywali i wykonują, nie miała już w sobie nic z prawdziwego wysiłku. Bo to pierwotne doświadczenie pracy było czymś wcześniejszym, trwalszym, było elementem duchowej genealogii, która sumowała dziesięciolecia, wieki doświadczeń jednostkowych, w jakimś stopniu przekazywanych z pokolenia na pokolenie.

W czasach, gdy Carosi i Staszic przemierzali ziemię konecką była ona już od dawien dawna ważnym ośrodkiem przemysłu i rzemiosła. Włoski podróżnik powiada, że w miasteczku „kwitnie przemysł”, wspomina o fabrykach broni, wymienia rozmaitych specjalności rzemieślników, wyróżniając tych, którzy – by przywołać jeszcze raz fragment jego opisu – „robią różne rzeczy, jako to karety, kolaski, wózki podróżne, wozy chłopskie, szory, siodła”. To ostatnie może zbliżać nas znów do etymologii nazwy miasta. W XIX wieku nie ma tu już co prawda hodowli źrebców na polanach wykrojonych pośród lasów, dobrze jednak ma się wytwórstwo wszelkiego ekwipunku z końmi związanego.  Ówczesny publicysta i autor wspomnień z ziemi sandomierskiej, Jan Nepomucen Chądzyński, pisze, że z Końskich „wychodzą dogodne bryczki, w całym kraju chwalone, powszechnie końskimi zwane”. Powieściopisarka Klementyna z Tańskich Hoffmanowa, przejeżdżając w 1824 roku przez to „wcale porządne miasto” zanotowała: „Różni tu mieszkają rzemieślnicy, osobliwie stelmachy; wchodziłam do ich składów i śliczne widziałam powozy. Bryczki koneckie nawet zagranicą słyną”.

Pragnę się odwołać do osobistych wspomnień z moich szkolnych lat koneckich [1909-1915] – wspominał konecczanin Henryk Seweryn Zawadzki – kiedy mieszkając w domu rodziców przy ul. Krakowskiej 8 – widywałem dość często na tej ulicy zestawione długie sznury nie wykończonych jeszcze wozów „chłopskich”; czasami, choć w mniejszej ilości spotykałem tam również bryczki. Na tej bowiem ulicy było kilka warsztatów kowalskich i dwa lub trzy kołodziejskie. Słyszałem, że w tym czasie były też wyrabiane w Końskich dorożki z budami. Postój nawet dorożek do wynajęcia był przed wojną koło ratusza (czyli urzędu miasta).

Były to jednak ostatnie lata tego rzemiosła, tak silnie z Końskimi zrośniętego, które z powodów, by tak rzec, cywilizacyjnych utraciło w dużej części rację bytu. Zgoła inaczej było z przemysłem żelaznym, któremu należałoby dać pierwszeństwo – zarówno chronologiczne, jak i pod względem znaczenia w wielu epokach – nad innymi dziedzinami koneckiej gospodarki. Tradycja tego przemysłu sięgała tu bowiem czasów jeszcze przedchrześcijańskich; najstarsze piecowiska przetapiające rudę żelaza zwane dymarkami świętokrzyskimi datuje się na II w. p. Chr. Z pewnością wydobywano i sprzedawano tutejsze żelazo w dojrzałym średniowieczu, gdy Iwo Odrowąż ofiarował ufundowanemu przez siebie klasztorowi w Mogile „sto wiązek żelaza kutego”. W XVI wieku niemal połowa z istniejących w Polsce kuźnic żelaza znajdowała się w województwie sandomierskim. Jednak moment, który moglibyśmy nazwać początkiem koneckiego przemysłu żelaznego, a więc przejściem od rozproszonych, rzemieślniczych metod wydobycia tego surowca i jego przetwarzania do sposobów realizujących te zadania na większą skalę i w sposób bardziej zorganizowany – przypada na pierwszą połowę wieku XVIII. Było to jednocześnie podniesienie tego przemysłu z ruiny, która nastąpiła w czasie potopu szwedzkiego, a była to w przypadku Końskich – podobnie jak w przypadku bardzo wielu miast i miejscowości I Rzeczpospolitej – ruina całkowita; dość powiedzieć, że powrót do stanu sprzed potopu nastąpił w funkcjonowaniu zniszczonych miejsc dopiero w jakieś sto lat później. Kilka dziesięcioleci działalności kanclerza Jana Małachowskiego sprawiło jednak, że sentymentalny poeta Franciszek Karpiński, jadąc w 1788 roku do Krakowa, wymienia, jako miejsce godne uwagi, Końskie „sławne fabrykami żelaza, i kościołem starożytnym”, zaś w Dykcyonarzyku geograficznym… z 1782 roku  przeczytać możemy:

Końskie rozmaitymi rzemieślnikami, kowalami, stolarzami, garncarzami, sukiennikami, na wzór miasteczek cudzoziemskich osadzone, pojazdami różnego rodzaju, na sposób zagranicznych sławne, otoczone żelaznymi kuźnicami i rozmaitymi w żelazie fabrykami, jakie są: topornie, rurarnie, szabelnie, mające w bliskości na kształt przedmieścia samymi, rusznikarzami majstrów siedlisko, którzy broń dla regimentów krajowych robią.

Przemysłowa inicjatywa Małachowskiego – którą chwalili później i Stanisław Konarski, i Staszic, i nawet niektórzy powojenni planiści – dała impuls do kontynuowania tej tradycji w kolejnych epokach. Czynili to kolejni potomkowie Jana Małachowskiego, następnie Tarnowscy – którzy w 1870 roku kupili majątek konecki na licytacji (wszak nie wszyscy Małachowscy gospodarowali równie zaradnie co wielki kanclerz), a od przełomu XIX i XX wieku coraz częściej prywatni przedsiębiorcy, przyjeżdżający do Końskich z odpowiednim kapitałem i fachową wiedzą, niezbędnymi dla prowadzenia coraz nowocześniejszych zakładów. Dodatkową siłą napędową koneckiego hutnictwa i metalurgii okazało się otwarcie w 1885 linii kolejowej Iwangordzko-Dąbrowskiej, która umożliwiła transport wyrobów żelaznych. W ten sposób w siłę urosła Fabryka odlewów żelaznych Kronenbluma, zatrudniająca w 1913 roku 300 robotników oraz Odlewnia Słowianin Hochberga i Ajzenberga, z 500 robotnikami w przededniu pierwszej wojny. Kilka lat później dołączył do tych dwóch także trzeci duży zakład, Fabryka Neptum założona przez Joska Mintza. Wszystkie te fabryki przeżywały w międzywojniu liczne perturbacje finansowe, z częściowymi bankructwami włącznie. Przetrwały jednak i po drugiej wojnie zostały upaństwowione, tworząc później Koneckie Zakłady Odlewnicze.

Gdybyśmy tylko w ten sposób patrzyli na dzieje koneckich zakładów przetwórstwa żelaza – jako na historię ich właścicieli czy ich sytuacji finansowej w danym momencie – byłaby to z pewnością historia nieciągła; a tę nieciągłość odczuwać musieli szczególnie dotkliwie ci, którzy fabryki tracili, zbankrutowani Małachowscy, zmuszony do sprzedaży zakładów w Stąporkowie Juliusz Tarnowski czy przedwojenni przedsiębiorcy, którym w 1945 roku fabryki odebrali komuniści. Jeśli jednak spojrzeć na przemysł metalowy Końskich jako na jeden całościowy organizm, tak jak mogli go postrzegać pracownicy tego przemysłu z różnych epok, to można by stwierdzić, że przez ostatnie trzy stulecia wcale tak wiele się nie zmieniło. Jak była praca w odlewni za Małachowskich, tak i była w KZO. Jak wtedy poważano majstra, specjalistę od hutnictwa wielkopiecowego, tak i w XX wieku szacunkiem otaczano doświadczonego gisera. Poprzez tę ciągłość budował się w Końskich etos pracy w zakładach metalurgicznych przypominający może, z zachowaniem należnych proporcji, etos górniczy na Śląsku. Dzięki owemu etosowi zaś ciężka praca fizyczna zyskiwała wymiar dodatkowy, za pośrednictwem prestiżu wpływający też na godność fabrycznego robotnika, na jego poczucie własnej wartości i sensu życia.

Przykładem realizacji tego przemysłowego etosu są dzieje koneckiej rodziny Ławaczów. Dzieje te zawierają w sobie jednak coś więcej niż etos robotniczy, znaleźć w nich bowiem można i z średniowiecza się wywodzące tradycje cechowe, i echa XIX-wiecznego rozwoju przemysłowego, i z ducha nowoczesną przedsiębiorczość indywidualną. Ławaczowie byli od pokoleń rzemieślnikami różnych kunsztów ślusarskich. Urodzony w 1846 roku w Lublinie Piotr Ławacz, odebrawszy tam nauki i praktykę w warsztacie ojca, specjalisty od produkcji sejfów i skrytek, trafił na ziemię świętokrzyską. Pracował w licznie powstających wtenczas zakładach: w Kielcach, Krasnej, w Rudzie Malenieckiej.

W 1875 roku w Końskich – pisze Dorota Markiewicz – przy ul. Pocztowej 7 założył warsztat ślusarsko-mechaniczny. Samodzielnie opracował konstrukcje swoich maszyn do obróbki żeliwa z napędem nożnym, a odlewanie zaprojektowanych modeli zlecił Hucie „Stąporków”. Zapotrzebowanie na nowe wyroby piecowe w owym czasie było tak duże, że warsztat szybko przekształcił się w fabrykę produkującą blaty z fajerkami, ruszty i drzwiczki do pieców, sygnowane napisem „Piotr Ławacz – Końskie”.

Ławacz próbował rozwijać swój zakład również w wielkoprzemysłowej Łodzi, ale zachłanna i gotowa na wszystko konkurencja z „ziemi obiecanej” wypchnęła zdolnego, kreatywnego, lecz pozbawionego wielkich kapitałów rzemieślnika. Końskie, mimo że i tutaj pojawiły się wkrótce fabryki per se kapitalistyczne, okazały się bardziej przyjaźnym otoczeniem dla niewielkich zakładów, które wyspecjalizowały się niebawem w produkcji drzwiczek do pieców (dostarczano je zarówno dla stacji koleji transsyberysjskiej, jak i do zwykłych domów na terenie Cesarstwa Rosyjskiego; podobno w Mongolii można do dziś spotkać drzwiczki piecowe z inskrypcją „P. ŁAWACZ Końskie”), a później – w okresie dwudziestolecia – także skrzyń do amunicji, szabel i łopatek saperskich, nawiązując tym samym do koneckich tradycji rusznikarskich z czasów Małachowskich. Jednak ciekawsze niż losy tych zakładów – które w 1956 roku upaństwowiono, a w 1975 wygaszono całkowicie – są losy ich właścicieli. Nie stali się bowiem nigdy Ławaczowie tym, czym stawali się niejednokrotnie młodzi spadkobiercy łódzkich fabrykantów, odchodzący od profesji i rzucający się w zamożne, wygodne i puste życie. Z dziesięciorga dzieci Piotra Ławacza, większość pracowała w tym lub innym charakterze w rodzinnej fabryce. Ci, którzy zostali w Końskich wrośli w tutejszą społeczność – a były także filie fabryki, które starsi synowie, Karol i Jan, prowadzili w Warszawie i Łodzi. Kiedy u progu niepodległości w 1918 roku organizowano konecki Magistrat, do pracy w nim skierowano czterech synów Piotra Ławacza. Jeden z nich, Zygmunt, został nawet odwołany z wojska – do którego zgłosił się na ochotnika – aby pełnić dalej funkcję sekretarza burmistrza. Dopiero wnioskek o zwolnienie z pracy w Magistracie zgłoszony przez ojca, który w 1922 roku zamierzał przekazać Zygmuntowi fabrykę, doprowadził do uwolnienia od publicznych obowiązków. Był także ów Zygmunt jednym z najbardziej zasłużonych osób w historii koneckiej Ochotniczej Straży Pożarnej. O sile rzemieślniczego etosu niech zaświadczy z kolei fakt, że mimo utraty przez Ławaczów fabryki, kolejne pokolenie nie zerwało z rodzinną tradycją zawodową. Zmarły w 2015 roku Michał Ławacz, inżynier budowy maszyn, był także archwistą i kronikarzem rodzinnym, którego książka – oparta o dokumenty i wspomnienia – mimo swojego amatorskiego charakteru, jest unikatowym świadectwem, rzucającym światło na dziedzictwo tej nieobecnej niemal w polskiej refleksji historiozoficznej grupy społecznej, jakim byli małomiasteczkowi rzemieślnicy.

***

„Sport jest najważniejszy” – lubi mawiać moja ciocia, która była, podobnie jak wujek, nauczycielką wychowania fizycznego. Nie bardzo potrafiliśmy dostrzec prawdziwość tego stwierdzenia, choć i w naszych młodych latach zdarzały się okresy, kiedy wszystko poza piłką nożną czy koszykówką schodziło na dalszy plan. Ale przecież były także inne ważne sprawy, szkoła, przyjaźnie, wyobrażenia o przyszłych pracach i przyszłym życiu. Nie rozumieliśmy jednak, że te wszystkie ważne sprawy zawierały się w tym, co, jak sądzę, ogniskowało się dla cioci w słowie „sport”. Bo nie chodziło tu przecież tylko o grę, o wysiłek fizyczny, nawet o rywalizację, która dodawała adrenaliny, ale jednocześnie uczyła pokory, pokazywała, że nie zawsze się wygrywa. W tym słowie, w idei sportu zbiegało się także szereg rzeczy, o których dużo tu już pisałem. Pracowitość i wytrwałość. Ambicja i chęć doskonalenia. W końcu – co może mniej oczywiste – także owo poczucie „opieki i troski”, odpowiedzialności za siebie i innych.

Nie jest mi wiadome, gdzie dokładnie umiejscowić początki koneckiego sportu. Wątpliwe, żeby był on tu obecny – a przynajmniej obecny w istotnej społecznie skali – wcześniej niż w początkach XX wieku; choć Goethe już w XVIII wieku napotyka w którymś z włoskich miasteczek „szlachciców grających w piłkę”, a Tadeusz Czacki w Liceum Krzemienieckim „wprowadził ćwiczenia lekkoatletyczne, szermierkę, pływanie”. Pod koniec wieku XIX powstawały w Polsce pierwsze stowarzyszenia wioślarzy czy cyklistów, ale były one raczej domeną dużych miast, choć nawet tam, w Krakowie, Lwowie czy Łodzi – pierwsze klub sportowe powołano do życia dopiero w pierwszej dekadzie wieku kolejnego. W 1896 Pierre de Coubertin wskrzesił międzynarodowe igrzyska olimpijskie, co stało się impulsem do rozwoju i upowszechnienia wielu dyscyplin sportowych. W Polsce, proces ten przypada głównie na okres dwudziestolecia międzywojennego. Wielkie zasługi dla ówczesnego ruchu sportowego położył Związek Towarzystw Gimnastycznych „Sokół” – którego początki sięgają jeszcze czasów zaborów, lecz powszechna działalność rozpoczęła się w 1918 roku – oraz, zwłaszcza w wymiarze prowincjonalnym, szkoły. Tempo rozwoju sportowego w Końskich jest w tym okresie zadziwiające.

W gimnazjum – pisze Mieczysław Bilski – być może dzięki dążeniu Lamberta do tego, że młodzi jego podopieczni muszą być sprawni, silni, odważni, istniał nieoficjalnie (tu młodzież nie mogła czynnie uprawiać sportu, i to wynikała z zalecenia Ministerstwa Oświaty) par excellence klub sportowy. A w ni muczniowie w sekcjach pod szyldem przysposobienia wojskowego, co stanowiło przedmiot nauczania, uprawiali takie dyscypliny sportowe, jak lekkoatletyka, siatkówka, koszykówka, piłka nożna, gimnastyka, szermierka – to wszystko czego się uczyło najpierw w Centralnym Instytucie Wychowania Fizycznego, a później w AWF.

Wspomina też Bilski, że młodsi uczniowie grywali na wuefie w zimne ognie i palanta, a w zimie, w krytej hali uprawiali gimnastykę. Tam gdzie hali nie było, jak w szkole podstawowej nr 3, w której wychowania fizycznego uczył Jan Stoiński, późniejszy dowódca partyzantki – ćwiczono na korytarzu. W gimnazjum z kolei lekcje prowadzone były przez wybitnych nauczycieli i sportowców, najpierw jednego z braci Mikrutów, najlepszych wtenczas w Polsce oszczepników, później przez Stanisława Pałaca, podobnie jak Mikrut absolwenta AWF. Warunków do uprawiania sportu dostarczała też godna podziwu infrastruktura, stadion „Strzelca”, na który – jak zaświadcza Bilski – składały się „urządzenia sportowe – strzelnica, korty tenisowe, bieżna, płyta boiska perfekcyjnie utrzymana, boiska do koszykówki, kortowe, i siatkówki, kryte trybuny, wieża strażacka do ćwiczeń i zawodów sportowych straży”.

Osiągnięcia młodych koneckich sportowców, a zapewne także osobiste znajomości wuefistów, doprowadziły w latach 30. do wydarzenia, które wydaje nam się z dzisiejszej perspektywy niewiarygodne. Otóż, w rok przez olimpiadą 1936 roku, przyjechała do miasteczka cała plejada polskich lekkoatletów: Stanisława Walesiewiczówna (mistrzyni olimpijska w biegu na 100 m), Jadwiga Wajsówna (medalistka olimpijska w rzucie dyskiem), Eugeniusz Lokajski (mistrz Polski w oszczepie i wcemistrz świata w pięcioboju), Maria Kwaśniewska (medalistka olimpijska w rzucie oszczepem), Bernard Zasłona (wielokrotny mistrz Polski w biegu na 100 metrów), Józef Noji (obok Janusza Kusocińskiego najlepszy polski biegacz długodystansowy lat 30.). Olimpijczycy przyjechali i wystartowali w zawodach, a później z młodzieżą bawili się na potańcówce – co spowodowało poruszenie wśród wszystkich mieszkańców Końskich, a uczniowie pisali wypracowania na temat „Jak przeżyłeś obecność olimpijczyków w mieście?”.

Podobnym wydarzeniem musiał być start polskiej czołówki lekkoatletów w zawodach organizowanych w Końskich – przez klub Stal i jego trenera Jerzego Czerwińskiego – w 1959 roku, na których Edmund Piątkowski pobił rekord Europy w rzucie dyskiem (nieuznany ostatecznie z uwagi na rangę zawodów). Słynny redaktor sportowy Bohdan Tomaszewski, który relacjonował zawody, napisał, że pomimo braku trybun „zawodom przyglądało się jednak parę tysięcy widzów” oraz że „całe Końskie przyszło oglądać polską kadrę”. Bo też wydarzenia sportowe zawsze otaczała w Końskich jakaś wielka estyma i świąteczna atmosfera. Nawet jeśli były to mecze czwartoligowego Neptuna, na które regularnie chodził mój dziadek (mam przed oczami zdjecia, na których stoi obok boiska, w długim płaszczu i berecie, komentując rozgrywki z podobnie ubranymi jegomościami; pomstował ponoć często na sędziów, ograniczając się jednak do kulturalnych, z dziesiejszej perspektywy stadionowej, określeń w rodzaju „Sędzia kalosz!”) albo mecze piłki ręcznej MKS Końskie – drużyny, którą wraz z Wiesławem Pytlasem zakładał w 1968 roku Andrzej Suskiewicz, a w której później największe sukcesy sportowe odnosił mój tata. Sport był najważniejszy, bo dawał możliwość własnego rozwoju, a jednocześnie cementował wspólnotę, która mogła uczestniczyć w sportowych świętach.

***

Wydaje się, że sportowy duch międzywojennych Końskich oraz dynamiczny rozwój szkolnictwa średniego w tym okresie – a więc i pojawienie się całkiem znacznej grupy uczniów i absolwentów gimnazjum i liceum – było głównym powodem tego, co stało się tutaj w czasie drugiej wojny światowej. A stało się to, że dość spokojne, kojarzące się z rzetelną rzemieślniczą pracą miasteczko, o którym oficer Stecki pisał, że „nigdy nie należało do politycznie wyrobionych i zaangażowanych” – niemieccy okupanci zaczęli nazywać określeniem Banditenstadt. Były bowiem Końskie miejscem wielu brawurowych działań polskiego ruchu oporu, z najbardziej spektakularnymi włącznie: przejęciem całkowitej kontroli na miastem przez oddział Waldemara Szwieca „Robota” (1 września 1943 roku) oraz rozbiciem gestapowskiego aresztu przeprowadzonym pod dowództwem Antoniego Hedy „Szarego” (5/6 czerwca 1944 roku). Stąd też rekrutowała się znaczna część partyzantów przynależąca do Zgrupowania Partyzanckiego „Ponury” (dowodził nim cichociemny Jan Piwnik „Ponury”) – w skład których wchodziły oddziały wspomnianych „Robota” i „Szarego” – i, w nieco mniejszym stopniu, Batalionów Chłopskich oraz oddziałów tworzonych pod auspicjami Armii Ludowej. Również z Końskich wywodzili się bliscy współpracownicy legendarnego dowódcy, majora Henryka Dobrzańskiego „Hubala”: Jan Stoiński „Górski” (późniejszy dowódca obwodu koneckiego AK) oraz Marek Szymański „Sęp” (po śmierci Hubala dowódca oddziału, autor książki o legendarnym majorze). Stoiński, był jak już wspominaliśmy, nauczycielem wychowania fizycznego i śpiewu w koneckiej szkole; Szymański, synem burmistrza, który uczył się w koneckim gimnazjum, a później w Korpusie Kadetów w Chełmnie; jednym z oficerów „Robota” był z kolei nauczyciel Stanisław Pałac.

Mikrut – pisze o kolejnym, wspomnianym już wuefiście, Mieczysław Bilski – uczył wychowania fizycznego i przysposobienia wojskowego: podczas defilad świąt narodowych jechał a za nim m.in. kroczyli gimnazjaliści, podopieczni nauczyciela. […] z szeregów maszerujących wywodziły się potem drużyny, plutony, kompanie i pułki dzielnych koneckich partyzantów różnych ugrupowań. Z pokoleń gimnazjalistów koneckich wyrastali zarówno żołnierze jak i podoficerowie i oficerowie.

Bo to właśnie młodzież i jej nauczyciele tworzyli świętokrzyską partyzantkę. Nie bez znaczenia był tu zapewne pokoleniowy rys ludzi wychowanych w niepodległej Polsce, w atmosferze patriotycznej i w wielkim szacunku dla świeżo odzyskanej ojczyzny. To pokolenie ginęło przecież w 1944 roku w powstaniu warszawskim. Był to więc czynnik, by tak rzecz, ogólnopolski. Ale musiały istnieć również powody lokalne, które sprawiały, że takie miasta jak Końskie były szczególnie w partyzantce reprezentowane. Oczywiście, działalności rozproszonego ruchu oporu sprzyjało geograficzne położenie Koński wśród rozległych, mało zurbanizowanych terenów leśnych. Ale przecież samo istnienie lasu nie powodowało, że młodzi ludzi chętnie wstępowali do leśnych oddziałów.

Wspominaliśmy już o wpływie szkoły i sportu – wypada to znów powtórzyć, bo to one właśnie miały, w mojej ocenie, znaczenie decydujące. Ich wpływ rozciągał się wszelako na resztę koneckiej społeczności, udzielał się całemu miastu. Ale udzielał się również dzięki, jeśli można tak powiedzieć, niemieckim okupantom. Wojska hitlerowskie traktowały bowiem znienawidzone Banditenstadt brutalnie, organizując akcje odwetowe, pokazowe egzekucje i zbiorowe aresztowania. Do jednego z największych takich aresztowań doszło w nocy z 19 na 20 sierpnia 1943 roku, kiedy żandarmeria i Gestapo otoczyli całe miasto, następnie chodzili po domach, przeprowadzając rewizje, a podejrzanych mężczyzn kierując na przesłuchania w budynku szkolnym. W rezultacie wywieziono – do więzienia w Radomiu, do obozów koncentracyjnych i na roboty przymusowe – 247 osób. Ale akcji takich było przez całą wojnę o wiele więcej. Podczas jednej z nich, łapanki ulicznej w połowie 1941 roku, aresztowano mojego dziadka Henryka Suskiewicza (zresztą wielbiciela sportu, członka przedwojennego Sokoła). Za co go aresztowano? Dokładnie nie wiem. Od 1940 był łącznikiem Związku Walki Zbrojnej, ale to raczej nie był powód bezpośredni. Po aresztowaniu dziadek trafił na roboty przymusowe do miasteczka Neubrandenburg w północnych Niemczech. Nie była to najcięższa z możliwych kar. Jednak kiedy uciekł z Niemiec pod koniec 1941 roku, mocniej zaangażował się działalność konspiracyjną, aż w końcu, w lipcu 1944 roku wstąpił do leśnego oddziału „Szarego” (kapitana Antoniego Hedy). Mobilizacja prowadzona wtenczas na ziemi koneckiej przerosła oczekiwania werbujących.

Część materiałów podaje – piszą historycy zajmujący się strukturami AK w okręgu kieleckim – że podczas koncentracji do batalionu „Szarego” zgłosiło się tak wielu żołnierzy, że jego stan osiągnął 800 ludzi. […] Późniejsze stany osobowe każą twierdzić, że podczas mobilizacji do batalionu zgłosiło się, do 15 sierpnia, ok. 450 osób. Niestety nawet tych, chętnych do walki, dowództwo nie było w stanie zagospodarować z prostego względu – brak broni.

W takich właśnie wyborach poszczególnych konecczan, w pobudzeniu do aktywnego oporu, które obserwuje się w wielu biografiach w ostatnich latach wojny – dostrzec można jeden czynnik stojący za obraniem przez Końskie „bandyckiej” drogi. Było to, jak sądzę, od dawna właściwe koneckiej wspólnocie, poczucie wolności. Wolności, która, owszem, mogła mieć swoje ograniczenia: w postaci rządów dziedzica, Kościoła czy poprzez statuty cechów rzemieślniczych w czasach dawniejszych; albo w uwarunkowaniach administracyjnych, społecznych i finansowych w XIX i XX wieku. Lecz jeśli ograniczenia te przekraczały pewną miarę, jeśli były narzucone przemocą, jeśli wchodziły w sferę osobistej godności, jeśli wtłaczały w krwiobieg wspólnoty ciągły strach – wtedy wolność upominała się o swoje prawa. I wtedy należało ryzykować dla niej własne, jednostkowe życie.

Nie miejsce tu, żeby szczegółowo opisywać dzieje świętokrzyskiej partyzantki z czasów drugiej wojny. Ma ona zresztą swą obszerną literaturę, poświęconą dowódcom, oddziałom, przeprowadzonym akcjom, opisującą ich znaczenie w szerszym kontekście wojskowym i politycznym, interpretującą i oceniającą poszczególne działania. Pamiętam, jak w latach 90. dziadek raz na jakiś czas ubierał się w zielony mundur i wychodził na całe popołudnie by uczestniczyć w jakichś tajemniczych, z mojej dziecięcej perspektywy, spotkaniach. Istnieją i dziś w Końskich stowarzyszenia kombatantów, choć kombatantów prawie już nie ma. Celebruje się liczne uroczystości wspomnieniowe, z obchodami tak zwanego „koneckiego września” na czele. Podtrzymywanie tej pamięci ofiarnych czynów w imię wspólnoty – pomimo odchodzenia osób, które tym czynom świadkowały, które same w nich uczestniczyły – to zjawisko bardzo piękne i dobre. W epoce, która próbuje uciec od rytuału, ten rytuał wspólnotowej pamięci ma wartość szczególną. Ma on jednak także swoją drugą stroną. Nazwać by ją można swoistą mitologizacją powstańczej walki. Mitologizacją, która polega na uświęceniu samej walki właśnie, nie zaś wartości, które u jej podłoża stały. A walka, a zabijanie – nawet w słusznej sprawie, nie wspominając już o zwykłej bandyterce, która się również oddziałom partyzanckim przytrafiała – zawiera w sobie niezbywalną moralną wątpliwość. Nie trzeba zresztą o tym mówić w tych dniach, gdy – podczas toczącej się na Ukrainie wojny – nie wiemy sami, jak reagować na wieści o śmierci rosyjskich żołnierzy – oczywiście, że najeźdźców, ale również, ale przede wszystkim także ludzi.

Dziadek Henryk wrócił z lasu w październiku 1944 roku, nie brał więc już udziału w sławnej akcji „Szarego” przeciw nowemu, radzieckiemu okupantowi – w rozbiciu ubeckiego więzienia w Kielcach w sierpniu 1945 roku. Kilka miesięcy po powrocie z lasu ożenił się z moją babcią, w 1946 roku urodził się ich pierwszy syn, Andrzej. Dlaczego podjął taką decyzję? Dlaczego podobnie postąpiła znaczna część żołnierzy partyzanckich oddziałów? Myślę, domyślam się – bo dziadek nigdy o tym nie mówił – że uznawali oni, ci wszyscy młodzi partyzanci, że ten podstawowy poziom wolności, o który walczyli, został odzyskany. Że można już, odzyskawszy go, rozpocząć, kontynuować przerwane życie. A że życie to uwikłane miało być w różne ograniczenia i kompromisy – to wydawało się konieczne i normalne, i żaden totalny opór – jak bez wątpienia heroiczne choć bezsensowne z perspektywy dalszego odzyskiwania wolności walki żołnierzy wyklętych – nie był w stanie tych ograniczeń ze świata usunąć. Takie było doświadczenie pokolenia Kolumbów, a ściśle mówiąc, tej jego części, która wojnę przeżyła. Takie też było, jak sądzę, doświadczenie koneckiej wspólnoty wychodzącej z wojennej epoki strachu i prześladowań. Doświadczenie, które zgadzało się z dawniejszymi doświadczeni epok upadku – potopu szwedzkiego, kryzysu gospodarczego w drugiej połowie XIX wieku czy pełnych głodu i ubóstwa lat pierwszej wojny – które podpowiadały, że po każdym kryzysie nadchodzi odbudowa, a to, co wydawało się doszczętnie zniszczone i niemożliwe do odtworzenia, odradza się jednak i, choć w innych dekoracjach, trwa dalej.

***

Rok 1945 był istotną cezurą w dziejach Końskich. Przede wszystkim – za sprawą Holokaustu i deklasacji ziemiaństwa – potężnemu przeobrażeniu uległa struktura społeczna miasteczka. Jako taką autonomię zachował jedynie Kościół, reszta społeczności została zrównana do jakiegoś bliżej nieokreślonego, drobnomieszczańsko-robotniczego statusu. Tak to wyglądało w ogólnym planie. Rzekło się już – pisząc o przemyśle i o edukacji – że w wielu obszarach ciągłość została jednak zachowana. Stała się ona przyczółkiem dla dalszego rozwoju. Pod unifikującą konecką wspólnotę powłoką zaczęły odtwarzać się także – bardziej zakorzenione niż chciałaby tego nowa władza – społeczne podziały. Inne było przecież w PRL-owskich Końskich postrzeganie rodziny nauczycielskiej, inne robotniczej z podstawowym wykształceniem. Nie bez znaczenia w tym procesie miały okazać się także przekazywane z pokolenia na pokolenie tradycje rodzinne o rozmaitej treści: od doświadczeń wielonarodowej wspólnoty, przez dziedzictwo rzemieślnicze, po niepodległościowe postawy partyzanckie. Wszystko to, przechowywane i utrwalane przez pół wieku, mogło zostać podjęte w epoce przywróconej wolności, po 1989 roku. Wydawałoby się więc naturalne, że od tego momentu powinniśmy obserwować odrodzenie tych przedwojennych wątków koneckiej tożsamości, które przez władze ludowe zostały zepchnięte do podziemia. I w pewnych warstwa tożsamości rzeczywiście takie odrodzenie nastąpiło. Otwartość i ciekawość świata mogły wreszcie rozwinąć skrzydła. Ambicja, kreatywność, indywidualna inicjatywa zyskiwały nowe, nieznane nawet przed wojną możliwości działania. Przywrócono pamięć o wojennym heroizmie i, choć w mniejszym stopniu, także pamięć o wielonarodowych, polsko-żydowskich Końskich. Owe wymiary pamięci nie mogły mieć z oczywistych powodów waloru konstruktywnego, kontynuacyjnego, lecz na płaszczyźnie symbolicznej stanowiły ważne dopełnienie duchowej historii koneckiej wspólnoty.

Mimo to jednak minione trzydziestolecie jawić się może również jako czas upadku Końskich, jako czas rozpadania się koneckiej wspólnoty, słowem jako okres o dużo większej wadze dyskontynuacyjnej niż pierwsze dziesięciolecia powojenne. Obraz taki wyłania się między innymi z napisanego w 2002 roku przez Włodzimierza Nowaka reportażu Końskie idą do Europy.

Jadę do Końskich, w Kieleckie – opisuje swoje zamierzenie Nowak. – Miesiąc się przyglądam, jak dawne miasteczko partyzantów, którym rządzi SLD, szykuje się do Europy. Czego oczekują i czego się boją.

Z reportażu dowiadujemy się, że Końskie to miasto obarczone pewną historyczną spuścizną, pochodzącą z czasów Polski ludowej (choć wspominani zostają także Odrowąże, Małachowscy i Tarnowscy), która pozostaje żywotna wśród mieszkańców głównie w postaci anegdot: o krzyżach zasługi rozdawanych po wojnie przez Moczara; o zapijaczonych, niepiśmiennych funkcjonariuszach MO; o turnieju miast, na którym ważono świnie. Dowiadujemy się także o szajce rzezimieszków, która terroryzował miasteczko pod koniec lat 80., o tym, że jeden pijak porąbał drugiego siekierą albo o dwóch nastolatkach, które udusiły właściciela sklepu obuwniczego. Gdzieniegdzie tylko przemyka się po tej ponurej scenerii Sebastian Filiks – słynny DJ, który współtworzył w latach 90. jeden z pierwszych zespołów hip-hopowych w Polsce, Kaliber 44 – i który z entuzjazmem stwierdza, „że tu warto inwestować” a „ludzie są fajni”. Personifikacją, symbolem współczesnych Końskich staje się jednak dla Nowaka nie Feel-X, a grupka „mędrców” przesiadująca całymi dniami na rynku pod sklepem.

Na skwerku przed kościołem Świętego Mikołaja w Końskich – czytamy w reportażu – wygrzewają się w słońcu mędrcy. Wszystko wiedzą. Jaka będzie pogoda jutro? Czy mamy wejść do Unii, czy nie i dlaczego? Co z dopłatami dla rolników? […] Skwerek dzieli się na dwie części. Pośrodku wielki pomnik z piaskowca, Kościuszko na koniu. Mędrcy trzymają się zawsze bliżej kościoła, bo z drugiej strony naczelnika wygrzewają się lumpy, koneckie czerwone nosy obezwładnione kwietniowym słońcem. Skwerek to dusza Końskich, miasteczka powiatowego pod Kielcami. 23 tysiące mieszkańców, bezrobocie w powiecie – 26,5 procent.

Końskie opowiedziane przez „mędrców”, tych nietuzinkowych ciceronów Włodzimierza Nowaka, rysują się mniej więcej tak: chamstwo, karierowiczostwo, trochę mordów, ogólna beznadzieja i brak perspektyw. Czy jest to aby obraz prawdziwy? A nawet, jeśli w pewnych elementach jest czy też był prawdziwy, czy oddaje on sprawiedliwość wszystkim poziom istnienia koneckiej wspólnoty? Czy zauważa wszystkie te poziomy? Czy właściwie stawia akcenty pomiędzy tym, co jednostkowe i przygodne, a tym, co zasługuje na miano cząstkowej choćby syntezy?

Wydaje się, że reportaż Nowaka stanowi raczej przykład pewnej kalki, którą zaproponowano do opisu polskiej prowincji w latach 90. XX wieku, a która całkiem dobrze ma się również dzisiaj. Bazują na niej właśnie reportaże, tak popularne współcześnie i stanowiące niekiedy główne źródło powszechnej wiedzy o polskich wsiach i miasteczkach. Bazują na niej filmy, które z jakimś sadystycznym czy masochistycznym upodobaniem babrają się chętnie w małostkowościach i ciemnych stronach prowincji. Kalka ta składa się z kilku prostych elementów: pokazać należy gospodarczy upadek danego miejsca (zamknięcie zakładów pracy, bezrobocie), jego społeczne skutki (patologie, pijaństwo, chuligaństwo) oraz obrazowo przedstawić kilka złamanych życiorysów potwierdzających tę wszechstronną degrengoladę – tak powstaje portret współczesnej polskiej prowincji a la carte. I niestety, więcej nam mówi to o światopoglądach i horyzontach myślowych autorów tych portretów, niezmiernie jakoś spłaszczonych przez gospodarczy dyskurs transformacyjny, aniżeli o portretowanych przez nich miejscach i ludziach. Są to bardziej karykatury prowincji, niż ich realistyczny obraz.

Włodzimierz Nowak, pisząc o Końskich, nie potrafi uciec od tego schematu. Spędziwszy tutaj miesiąc – a więc dłużej niż Staszic, Carosi i Hoffmanowa razem wzięci – Nowak nie jest w stanie ująć swoich jednostkowych spostrzeżeń w choćby namiastkę tej syntezy, które dają nam oni jako świadectwo swoich wizyt. Gubi on też z horyzontu tę część koneckiej wspólnoty, która nie przesiaduje w ciągu dniach na ulicach albo, z racji wykonywanego zawodu, nie jest mu, przyjezdnemu turyście, w łatwy sposób dostępna. A przecież tacy ludzie, o których autor nic nam nie mówi – pracujący w rozmaitych firmach na miejscu, dojeżdżający do biur w Kielcach, albo pracujący w Łodzi i Warszawie, a wracający do Końskich tylko na weekendy – są główną częścią składową tej wspólnoty, nie zaś „czerwone nosy”, czy „mędrcy”, czy nawet DJ Feel-X. Oczywiście, zarysowuje się w tym stwierdzeniu całe obszerne zagadnienie, rodzą się rozmaite pytania. Na ile miejsce może utrzymać więź ze swoimi mieszkańcami na odległość? Czy wspólnota, żyjąca częściowo w diasporze, nadal kształtuje charakter miejsca, z którego się wywodzi? Czy tożsamość organicznie związana jest z miejscem, czy też może funkcjonować w oderwaniu od niego?

Powstają też wątpliwości inne. A może upadek przemysłu, który był przecież faktem w latach 90., odcisnął rzeczywiście tak duże piętno? Może dekada ta bezpowrotnie „wyrzuciła” z Końskich ludzi najzdolniejszych i najbardziej chętnych do działania? Może wciąż – mimo faktu, że znajdujemy się już przecież w innej epoce, która przyniosła nadzwyczajny rozwój technologii, polaryzację polityczną, kryzys kościoła katolickiego – cieniem nad Końskimi kładzie się przede wszystkim czas ustrojowej transformacji? Czy odwrócił on wielowiekowe linie rozwojowe tutejszej wspólnoty? Czy wyposażył konecczan w jakieś narzędzia, które pozwoliłyby im zachować swoją lokalną tożsamość, radząc sobie jednocześnie z wyzwaniami globalnego świata? Są to dziś pytania otwarte. Odpowiedź na nie przyniosą kolejne dekady i kolejne stulecia.

Nie są to już jednak pytania z obszaru duchowej historii Końskich, z obszaru małomiasteczkowych rodowodów, które chciałem tu na podstawie Końskich przedstawić. Próbując, by to co „powiatowe, związane, naznaczone przez szczególność miejsca i czasu” stawało się w wykładzie tej genealogii drogą do „wtajemniczeń najwyższego gatunku”. Aby od losów danej wspólnoty iść w kierunku losów wspólnot jako takich. Aby od życiorysów wpływających na kształt tej wspólnoty, zmierzać do biografii człowieka jako członka wspólnoty w ogóle. Aby historia konkretnego miasteczka była „dla nas użyteczna, żywa, silna, jako myśl i forma”? Dla nas – duchowych spadkobierców koneckiej tożsamości. Dla nas – Polaków. Dla nas – ludzi.