Jak sztubak w Nałęczowie

Jest taka anegdota, którą gdzieś kiedyś opowiadał Tomasz Burek. Była połowa lat 60., czasy tak zwanej Małej Stabilizacji, która w sferze duchowej zdawała się młodym ludziom szarzyzną, zaduchem, traceniem resztek nadziei na zmianę, obudzonych przez sławetny październik niecałą dekadę wcześniej. Burek i dwóch jego kolegów, spacerując po Warszawie, trafiają w końcu na Dworzec Wschodni, skąd w spontanicznym odruchu postanawiają gdzieś pojechać. Wsiadają w pierwszy lepszy pociąg, który, jak się okazuje, zawozi ich do Lublina. Przez kolejne tygodnie podróżują więc po Lubelszczyźnie, od miasteczka do miasteczka, bez planu i celu. Ale podróże, jak wiadomo, wymagają jakiego takiego grosza. Gdy szczupły budżet się kończy, studenci wpadają na pomysł, aby – w miejscach które odwiedzają – wygłaszać swoje wieczory autorskie – wszak jeden jest początkującym poetą, drugi prozaikiem, a trzeci krytykiem. Za takie odczyty, o ile zgodził się na nie włodarz lokalnego domu kultury, dało się ponoć co nieco zarobić. „Najradośniej przyjął nas kierownik w Nałęczowie – mówi dalej Burek – [witając słowami] jak najbardziej, proszę bardzo, czekałem na panów”. Ów kierownik rozwiesił później „na mieście” dwa-trzy plakaciki zapowiadające wydarzenie, a wieczorem powitał twórców ponownie, tym razem w przygotowanej na ten cel sali, do której poza organizatorem przybyła jeszcze jedna osoba. Poeta powiedział jakiś swój wiersz, który miał zapisany albo zapamiętany, prozaik nic zapisanego co prawda nie miał, ale przeczytał fragment książki, którą akurat zabrał w podróż, a krytyk wygłosił pogadankę na temat aktualnej sytuacji polskiej literatury. Artystom podziękowano, honorarium wypłacono, a jedynym przedstawicielem audytorium, który zresztą czekał na nich po występie okazała się ciocia owego młodego prozaika. „To są takie kolorowe anegdoty – konkludował Tomasz Burek – ale w gruncie rzeczy, jak takich sytuacji przybywa, to człowiek ma wrażenie duszenia się w przedłużonej niedojrzałości, przedłużonym figlowaniu, błazenadzie, niepoważnym stosunku do siebie…”

Gdy jechaliśmy do Nałęczowa z moim bratem, Marcinem, podczas naszej wielkiej podróży po Polsce, nie tak niestety spontanicznej i bardziej zaplanowanej – nie znaliśmy chyba powyższej anegdoty. Nie udaliśmy się więc do domu kultury, nie zaproponowali odczytu – a grosz przecież by się przydał na studenckiej wyprawie. Cóż zresztą mielibyśmy przeczytać? Prawda, jakaś książka wieziona w bagażniku by się znalazła, tym bardziej, że po drodze tu i tam zdarzyło nam się kilka tytułów przygarnąć, a drugie tyle zabraliśmy ze sobą z Łodzi. Inna sprawa, że nie wiedzieliśmy też o żadnej naszej ciotce, która by miała akurat w Nałęczowie bawić. No cóż, przepadło.

Ale spacerując wtedy po alejkach nad słynnym nałęczowskim stawem, przechodząc się przed dawnym pałacem Małachowskich, w którym lubił zatrzymywać się Bolesław Prus, wśród kuracjuszy leniwie spoczywających na ławkach, idąc dalej ku Chacie Żeromskiego czy jedząc obiad w Hotelu Przepióreczka – my również mieliśmy wtedy poczucie jakiejś „przedłużonej niedojrzałości”. Wstyd nam może było tak powolnie, beztrosko i – co tu dużo gadać – bezproduktywnie, spędzać czas, podczas gdy gdzieś tam, w wielkich miastach ludzie właśnie solidnie pracowali.

Jakimś dziwnym zbiegiem przypadków wróciło do mnie to uczucie właśnie teraz, w czasie epidemii, w dobie zmniejszonej prędkości życia, mniej intensywnej pracy, w okresie skłaniającym do rozważań i sentymentów. Lecz tym razem nie wydało mi się ono „niedojrzałe”. Przeciwnie, odnalazłem w nim pewną zapoznaną, czy może częściowo utraconą przestrzeń, którą chciałoby się przywrócić jakoś sobie, ku własnemu i cudzemu pożytkowi. Tym samym postanowiłem wrócić jeszcze raz do Nałęczowa. A że, jak wiadomo, podróżować tak sobie (to znaczy bez „ważnych życiowych powodów”) teraz nie można – musiałem zadowolić się podróżą wyobrażoną, taką z kartką papieru i piórem w ręku, tudzież z dokumentem tekstowym i klawiaturą. Swoją drogą – ciekaw jestem, czy i w tej formule podróży dałoby się wygłosić jakiś odczyt? Niechaj słucha, kto ma nieco czasu do stracenia.

***

„Chyba już piętnaste wakacje przepędzam w Nałęczowie – pisał w swoich Kronikach Tygodniowych Bolesław Prus – i jeszcze nie mam go dosyć, czego nie mógłbym powiedzieć o innych letnich miejscowościach”. Dlaczego zaczynam mą podróż od tego cytatu? Przecież nie po to, aby drążyć psychologię wielkiego powieściopisarza, który był zresztą człowiekiem nie pozbawionym dziwactw i fobii; mogłaby więc ta jego miłość do Nałęczowa być jednym z takich właśnie dziwactw. Ale przecież nie tylko on okazał się podatny na uroki tego miasteczka-uzdrowiska. Byli i inni dziwacy: Henryk Sienkiewicz, Deotyma, Henryk Siemiradzki, Jan Karłowicz, Michał Andriolli. No i Stefan Żeromski, który znalazł tu żonę, napisał dwie powieści, w końcu zbudował dom, posadził drzewo i pochował syna. Był też cały zastęp nazwisk mniej dzisiaj znanych, choć – na tle swojej epoki – wyróżniających się i jakoś wybitnych; któż dziś pamięta: doktora Kazmierza Sacewicza, sybiraka Konrada Chmielewskiego, jednego z założycieli uzdrowiska, sławną „siłaczkę” Faustynę Morzycką, znanego warszawskiego lekarza Karola Benniego? Wszyscy oni tutaj przebywali, przyjeżdżali z różną częstotliwością, pomieszkiwali przez kilka tygodni albo wiele lat. Wszyscy oni żyli tutaj i część swojego życia pozostawili w tym miejscu.

To mnie właśnie interesuje. Jakim sposobem Nałęczów stał się takim miejscem, w którym szereg wybitnych indywidualności znalazło swoje schronienie? Tego rodzaju schronienie, które pozwoliło im osiągać wyżyny ich możliwości twórczych, realizować pasje społecznikowskie i artystyczne, a jednocześnie umożliwiło bycie częścią pewnej społeczności zrodzonej na gruncie wspólnych zainteresowań intelektualnych, wspólnej pracy, mimo różnić klasowych czy, jeszcze bardziej może trudnych do przezwyciężenia, jawnych różnic w temperamentach, wrażliwości, poglądach i sposobach życia.

W jaki sposób tutaj trafiali? Co stanowiło tę magnetyczną siłę przyciągającą do Nałęczowa? Jakimi argumentami tłumaczyli sobie i światu – bo przecież na tych dwóch płaszczyznach musimy się nieodmiennie ze swoich wyborów tłumaczyć – konieczność pobytów w tym miejscu? By to zrozumieć trzeba chyba nakreślić nieco dzieje nałęczowskiego uzdrowiska, ze szczególnym uwzględnieniem kontekstu politycznego, społecznego, kulturalnego – w jakich dokonywało się jego powstawanie czy, należałoby raczej powiedzieć, odrodzenie. Albowiem jest bardzo możliwe, że w innych okolicznościach historycznych, w innym miejscu, w gronie innych ludzi – nigdy nie powstałby taki właśnie Nałęczów, jak ten, który stworzono na przełomie XIX i XX wieku. Jeśli chcecie nazwijcie to przypadkiem, lecz czy nie jest to raczej tak szczegółowy, z precyzją dopasowany splot różnych czynników, który właśnie „przez przypadek” nigdy nie mógłby się wydarzyć?

Mówię o odrodzeniu, gdyż Nałęczów istniał już wcześniej. Ba, istniało tutaj nawet swego rodzaju uzdrowisko. Dobra te, należące w latach ich magnackiej świetności do rodu Małachowskich – dawno już okazały się szczególne z uwagi na swoje właściwości zdrowotne; źródła bogatej w wapń i żelazo wody odkryto na terenie parku pod koniec XVIII wieku. W 1821 roku jedna w warszawskich gazet donosiła zaś:

Wody mineralne w Nałęczowie opatrzone zostały coraz większymi wygodami i przyjemnościami. Piękne łazienki nowe, na wzór warszawski murowane i urządzone. Dom gościnny, nowo ukształcony, o 20 stancjach oberża, bilard, restauracja z trunkami i wszelkimi artykułami do dobrego stołu służącymi. Pałac i kilka dworków do najęcia przeznaczonych. Apteka, ogród, w nowy sposób dla przechadzki ukształcony, oślice dla mleka sprowadzone i serwatka w tymże sposobie, jak w Reinerz urządzona, wszystko to stanowi wygody miejsca tego.

Czy ogłoszenie nie podziałało na wyobraźnię potencjalnych kuracjuszy, których nie zachęciła oberża i trunki, ani bilard, ani nawet ośle mleko? Czy może koszta „najęcia dworków” przekraczały ich możliwości? (istnieje co prawda wzmianka, że w 1808 roku kurował się tu Adam Kazimierz Czartoryski, ale ten jegomość z kosztami akurat nie musiał się liczyć). A może brakło gospodarskiej ręki? A może snobizmu, mody, koniunktury na „bady”, która przyszła dopiero w drugiej połowie XIX wieku? A może po prostu Małachowskim się odechciało i wraz ze spadkiem znaczenia tego rodu – ucichły aspiracje stworzenia polskiego Bad Reinerz (znanego współcześnie pod nazwą Dusznik Zdroju)? Swoje zrobiło także powstanie listopadowe i jego konsekwencje. Co zaważyło najmocniej – trudno więc jednoznacznie stwierdzić. Faktem jest jednak, że majątek stopniowo popadał w ruinę. Pod koniec lat 50., po śmierci ostatniego męskiego dziedzica, Ludwika Małachowskiego, został sprzedany na licytacji. Nowi właściciele, Rakowscy, niedługo tu urzędowali. W konsekwencji powstania styczniowego majątek przeszedł na własność carskich namiestników, zapewne chwalebnie odznaczających się w czasie tłumienia polskiego buntu, a może i za inną jaką zasługę. W 1878 roku wdowa po rosyjskim generale, Konstancja Czemirzina sprzedała dobra zamożnemu inżynierowi kolejowemu Michałowi Górskiemu.

I tu zaczyna się nowy rozdział w historii Nałęczowa. Inżynier Górski, bogaty i przedsiębiorczy (była to już wszak epoka rozmaitych Wokulskich) niebawem wydzierżawił pałac i park wraz z przyległościami. Dzierżawcami byli trzej lekarze, wywodzący się z Kresów, wszyscy trzej sybiracy, nota bene skazani na zesłanie za udział w powstaniu styczniowym – Konrad Chmielewski, Fortunat Nowicki, Wacław Lasocki – którzy zawiązali spółkę mającą na celu utworzenie zakładu leczniczego w Nałęczowie. Wyremontowany przez ową spółkę dawny pałac Małachowskich stał się centralnym punktem uzdrowiska. W kolejnych latach wokół pałacu wyrósł szereg budowli, przede wszystkim domów i pensjonatów. Wśród nich jako jedna z pierwszych znalazła się wzniesiona w 1880 roku staraniem Chmielewskiego, a nazwana na cześć jego żony – Willa Oktawia.

Do Willi wraz z Chmielewskimi przeniósł się ich warszawski „salon”. Trzeba bowiem nadmienić, że praktykujący wcześniej w stolicy doktor – podobno wyjątkowo popularny i lubiany – a zwłaszcza jego żona, Oktawia z Medunickich – wdowa po innym lekarzu Ignacym Radziwiłłowiczu (z którym miała synów Stanisława i Rafała oraz córkę, także Oktawię, późniejszą żonę Stefana Żeromskiego) – zgromadzili wokół siebie najwybitniejszych artystów tamtej epoki. Do grona ich przyjaciół, żeby wymienić tylko najbardziej znanych, należeli: Henryk Sienkiewicz, Adolf Dygasiński, Aleksander Świętochowski, Stanisław Witkiewicz, Józef Chełmoński, Adam Chmielowski, Bolesław Prus. Większość z nic zaczęła bywać później w Nałęczowie, początkowo zapewne z sympatii dla Chmielewskich. Byłby to zatem pierwszy impuls do powstania „nałęczowskiej społeczności” – stworzona na innym gruncie wspólnota, zrodzona ze wspólnych zamiłowań, pasji, intelektualnych fascynacji, skupiona wokół rodziny, która ma tę wyjątkową zdolność gromadzenia ludzi wokół siebie – przenosi się w nowe miejsce, by tu jeszcze mocniej – być może właśnie dzięki właściwościom owego nowego miejsca – promieniować na rzeczywistość, w wymiarze nie tylko lokalnym.

Zobaczmy – to taka dygresja o przypadkowości i prowidencjalizmie – ile rzeczy musiało się zdarzyć i zbiec w jednym punkcie, żeby do tego doszło. Po pierwsze istnieć musiało w Warszawie grono pisarzy, malarzy, uczonych; a wtenczas było to zjawisko całkiem świeże, które pojawiło się w Polsce w zasadzie dopiero w wyniku działalności Szkoły Głównej, instytucji, której rola w budowaniu polskiej kultury drugiej połowy XIX wieku jest nie do przecenienia. Nie ma chyba na świecie szkoły, która przez zaledwie siedem lat istnienia wydała na świat tyle wybitnych osobistości. Od Jana Niecisława Baudouin de Courtenay’a (światowej sławy językoznawcy) przez Karola Jonschera (wybitnego lekarza, twórcy systemu opieki zdrowotnej w Łodzi), Stanisława Kontkiewicza (inżyniera, prawodawcy nowoczesnego górnictwa, inicjatora powstania AGH), Zygmunta Glogera (historyka, jednego z prekursorów polskiej etnografii), Edwarda Korniłowicza (lekarza psychiatrę, ojca księdza Władysława Korniłowicza, współtwórcy Lasek) po Świętochowskiego, Prusa, Sienkiewicza – a to tylko szczyt góry złożonej z wybitnych postaci. Absolwenci Szkoły Głównej bez wątpienia stworzyli polski pozytywizm, mieli także niemały wkład w formację duchową kolejnych epok, nie mówiąc o działalności naukowej, przemysłowej, działalności w szeroko rozumianej gospodarce – bez których trudno wyobrazić sobie zadziwiającą nas po dziś dzień modernizację gospodarczą z lat Międzywojnia. No więc istniało wtedy, w ósmej, dziewiątej dekadzie XIX wieku coś na kształt środowiska intelektualnego. Po drugie istnieć musiały miejsca, gdzie środowisko to mogło się spotykać; a może lepiej byłoby powiedzieć, że istnieć musieli ludzie, którzy takie spotkania animowali. Kto próbował kiedyś zebrać w jednym miejscu grupkę postaci temperamentnych, o wyrazistych poglądach, silnych charakterach – ten wie, że trzeba nie lada zdolności, żeby nie dopuścić do kłótni, śmiertelnych obrażeń, co dopiero sprawić, żeby wszyscy obecni czuli się na tyle dobrze, by chcieli na kolejne spotkania wracać – słowem, parafrazując wieszcza, nie jest to sztuka łatwa ani mała. Takie miejsce potrafili stworzyć państwo Chmielewscy. W końcu musiał pojawić się pomysł, który mógł się natenczas wydawać szalonym, a z pewnością nie należał do pomysłów powszechnych, żeby stworzyć – właściwie z niczego – uzdrowisko. I ostatni warunek sine qua non – że to uzdrowisko powstało w tym właśnie Nałęczowie, a nie innym jakimś miejscu, pozbawionym krajobrazu zachodniej Lubelszczyzny, tamtejszej przyrody, lasów i wąwozów, po których kilkanaście lat później grupka nałęczowskich przyjaciół (w tym Żeromski i jego późniejsza żona, w tym doktor Sacewicz, w tym Prus, zawsze uwielbiający przebywać z młodszymi i zawsze ciekawy wszystkiego) tak zwaną „trupiarką” (wozem, którego innych przeznaczeń można się domyślać) jeździła na wycieczki. Powiecie, że uzdrowisko równie dobrze mogłoby powstać gdzie indziej – i że genius loci nie ma tu nic do rzeczy – że to, znów, czysty przypadek. Cóż, nie jestem przekonany.

***

Anegdota powiada, że Prusa na pierwszy przyjazd do Nałęczowa namówił doktor Karol Benni. I on także prowadził w Warszawie salon, w którym spotykało się grono zbliżone do tego, które widywano u Chmielewskich. Gdy w 1884 roku został udziałowcem spółki organizującej zakład leczniczy, a kilka lat później stał się właścicielem willi „Widok” i „Podgórze” – dołączył do grona wielbicieli Nałęczowa. Małżeństwo Bennich zaczęło spędzać tu okres letni, podczas którego żona Karola, Ludwika, prowadziła w „Podgórzu” ekskluzywny pensjonat, on sam natomiast przenosił na ten czas z Warszawy swoją praktykę lekarską. Wśród gości pensjonatu wymienia się m. in. Henryka Sienkiewicza, Antoniego Edwarda Odyńca, Jadwigę Łuszczewską (Deotymę) czy Jana Karłowicza. Było to więc kolejne „kółko” nałęczowskiego środowiska.

Prus jednak – od pierwszego przyjazdu w 1882 roku najwierniejszy nałęczowski kuracjusz, „kąpielnik” jak mówiło się jeszcze za Małachowskich – pomieszkiwał zwykle nie u Bennich, a w głównym gmachu Zakładu Leczniczego. Spotykał się zaś najczęściej z ludźmi będącymi w otoczeniu Chmielewskich. Tym bardziej, że szczególnie upodobał sobie długie spacery po okolicy w towarzystwie pasierbicy Konrada Chmielewskiego, Oktawii, którą literaturoznawcy powszechnie uważają za pierwowzór Madzi z Emancypantek (w wykładach z astronomii, jakich udziela jej profesor Dębicki dopatrują się natomiast ech ich wspólnych nocnych przechadzek). Również Oktawia towarzyszyła „dziadziowi Głowackiemu” – jak nazywały go w Nałęczowie nie tylko dzieci, dla których miał zawsze torbę pełną cukierków – w wielogodzinnych obserwacjach okolicznych wsi, w tym takich wsi, które rozparcelowano z myślą o niemieckich osadnikach – układały się wtenczas zręby napisanej niedługo później Placówki. Zdaje się, że złożone były uczucia, którymi całkiem młody Dziadzio darzył jeszcze młodszą, bo zaledwie dwudziestokilkuletnią imienniczkę jego własnej żony, troszkę starszej, chyba nie tak sympatycznej i urodziwej. Świadczyć o tym może także – utrwalona w listach między obojgiem – reakcja Prusa na wieść o tym, że nałęczowska Oktawia chce wyjść powtórnie za mąż (przez krótki czas była żoną dużo starszego od siebie sybiraka, Henryka Rodkiewicza, który zmarł w kilka miesięcy po narodzinach ich córeczki, Henryki). Drugim kandydatem był już nie byle kto, bo sam Stefan Żeromski. Prus z godnością i właściwym sobie dobrotliwym humorem przełknął słodko-gorzką pigułkę. Koniec końców został świadkiem na tym ślubie, który odbył się 2 września 1892 roku w kościele w nieodległej Policznej, a później odwiedzał małżeństwo między innymi podczas ich pobytu w Rapperswilu, dokąd Żeromski wkrótce wyjechał, by objąć posadę w tamtejszej Bibliotece Polskiej.

***

Doktor Benni namawiał Prusa na Nałęczów, podkreślając zdrowotne walory tego miejsca. Zachwalał właściwości tutejszych wód żelazistych, które zdolne były leczyć anemię, osłabienie i wyczerpanie nerwowe. Podobno miały pomóc również na towarzyszący pisarzowi od lat lęk przestrzeni, zwany agorafobią. Być może argumenty te przekonały Prusa. Ale przecież Nałęczów nie sprowadzał się dla niego do wymiaru kuracyjnego.

Prawdę mówiąc nikt z pamiętnikarzy nie wspomina o tym, żeby pisarz ze szczególnym upodobaniem poddawał się tutejszym kuracjom. Zdaje się, że poniechał ich prędko, nawet jeśli z początku chciano mu je aplikować. Pisze o tym w Kronikach z łatwo wyczuwalną ironią:

Doktor Doliński twierdzi, że pod względem akuszeryjnym moje zdrowie nie pozostawia nic do życzenia, doktor Chmielewski zalecił mi mydło glicerynowe do użycia zewnętrznego, a dr Bauerertz tak mnie elektryzuje, że dzięki tej gorliwości cały zapas elektryki atmosferycznej został wyczerpany i nie będzie tego lata ani grzmotów, ani błyskawic.

Wspomnienia pełne są natomiast Prusa w innych nałęczowskich okolicznościach. Prusa na spacerach w parku, w meloniku i z laseczką, rozrzucającego dzieciom cukierki, Prusa żartobliwie rozmawiającego z kuracjuszkami, Prusa w pokoiku na parterze, gdzie zamykał się z ogórkiem i kawałkiem chleba, by przez noc napisać swe kroniki, które posyłał do gazet („Ja sztyftuje korespondencje z Nałęczowa, ale mi jeszcze idzie opornie”), w końcu Prusa uprawiającego jazdę na rowerze, na wielkim bicyklu z kołami różnej wielkości, z którego – próbując jazdy po krętych i pagórkowatych parkowych alejkach – co i raz spadał w krzaki.

Widzimy więc raczej pisarza bawiącego się – by użyć jego własnego określenia – „jak sztubak”, nie do końca poważnego, jakoś beztroskiego (w te ślady pójdzie Tomasz Burek i jego towarzysze jakieś 70-80 lat później), choć także zapadającego się na długie godziny w pisarską robotę albo uczestniczącego w pełnym nostalgii i powagi wspominaniu czasów powstania styczniowego ze starszymi przedstawicielami uzdrowiskowej socjety. W tle powyższego przedstawienia przebija się pierwsza istotna cecha Nałęczowa jako miejsca szczególnego. Nazwałbym tę cechę – tworzeniem mikroklimatu. Ustanawianiem nietypowej przestrzeni, pozostającej jakby nieco w zawieszeniu, z jednej strony oderwanej od pełnej pośpiechu rzeczywistości wielkiego miasta, które każe nadążać za właściwym sobie pędem, z drugiej zaś nie osuwającej się w bezproduktywność wczasów, które z kolei namawiają do wszechstronnego lenistwa i nic-nie-robienia. Przestrzeń nałęczowska dawała Prusowi sposobność harmonijnego, dopasowanego do jego potrzeb, łączenia pracy i odpoczynku. Nie narzucała jednostajnego, bliźniaczo podobnego do siebie porządku kolejnych dni, nie rozdzielała godzin na te poświęcone pracy i te zarezerwowane dla rozrywki. Tym samym, wiele z tych godzin mogło być jednym i drugim zarazem, owym niepróżnującym próżnowaniem, którego istotę lepiej chyba rozumieli twórcy barokowi niż dzieci wczesnej nowoczesności z drugiej połowy XIX wieku, a tym bardziej my, jej późni wnukowie. Bo czymże były przejażdżki z Oktawią do Tomaszowic, Przybysławic, Płouszowic, gdzie Prus obserwował stosunki społeczne owoczesnej wsi – bardziej pracą były czy zabawą?

***

Tak rozumiana integralność indywidualna – integralność, która pozwala człowiekowi zachować równowagę między różnymi jego aktywnościami życiowymi – zdaje się trudna, jeśli nie niemożliwa do zrealizowania w otoczeniu, które samo w sobie, jako miejsce, jest jakiejś podstawowej integralności pozbawione. W miejscu, które ma zachwiane proporcje, któremu brak równowagi. Mam tu na myśli, mówiąc w skrócie, balans pomiędzy naturą i tym, co przekształcone przez człowieka, między brukowanym miejskim placem a dzikimi ostępami puszczy.

W fabularyzowanej biografii Prusa – zatytułowanej W cieniu nałęczowskich drzew – Gabriela Pauszer-Klonowska znakomicie dostrzega ów kontrast pomiędzy otoczeniem wielkomiejskim a tym, którego doświadczał pisarz w Nałęczowie. Symptomatyczny jest pod względem zwłaszcza rok 1905. Wtedy to, w końcu stycznia, przetaczają się przez Warszawę pierwsze wydarzenia rewolucji robotniczej, manifestacje, rozbijanie sklepów, walki z policją, są pierwsi ranni i zabici. Prus krąży pomiędzy redakcją „Tygodnika Ilustrowanego” a swoim mieszkaniem na ulicy Wilczej, wieczorami, patrząc z okien swojego gabinetu w ciemność miasta (gdyż niszczono latarnie), nasłuchuje wybuchów i odgłosów walk. Wydaje się osaczony, przytłoczony tym, co się dzieje dokoła. Żywioł miasta – tłum – spotęgowany w tych dniach, jakby wyolbrzymiony – staje się ucieleśnieniem tego, co najbardziej przerażało pisarza w społeczeństwie – tego momentu, gdy jest ono bezrozumną masą, potokiem ludzi wyzbytych indywidualnych cech i indywidualnych sumień, w imię idei – choćby i najsłuszniejszych – depczącym godność, wrażliwość, braterską miłość. Prus wierzył w porządek świata, w jego rozumność i celowość, w postęp, który prowadzi do jego, tego świata, lepszego urządzenia pod auspicjami człowieka. Takie wydarzenia jak rewolucja 1905 roku były głębokim zachwianiem tej pozytywistycznej wiary.

Kilka miesięcy później Prus, jak każdego lata, udaje się do Nałęczowa. Dopiero tu stopniowo odzyskuje spokój, być może również tę wiarę, choć wątpię, czy w takim samym kształcie, raczej przefiltrowaną przez świeże jeszcze doświadczenia robotniczego buntu, okrutnej bezwzględności władzy, strajków szkolnych. Trudniej mu już zapewne myśleć o społeczeństwie w duchu poglądów Augusta Comte’a. Czy trudniej także zaufać człowiekowi? W Nałęczowie wita go przecież przede wszystkim ludzka życzliwość, w osobie Kazimiery Żółtowskiej, zarządzającej w tamtym czasie wynajmowanymi w zakładzie leczniczym mieszkaniami, która opowiada o unowocześnieniach, remontach, jakie poczyniono, zachwala nowy pokój przygotowany dla pana Głowackiego. Wita go także – i tu zarysowuje się ów wspomniany kontrast – rzeczywistość o innych proporcjach, taka, w której gwarantem porządku jest bardziej przewidywalna, i mądrzejsza być może, przyroda. Pauszer-Klonowska pisze:

Dni w Nałęczowie zdawały się płynąć po dawnemu – spokojnie i wesoło. Spacerując wieczorami po parku Prus cieszył się, że znów dane mu jest oglądać jasny nałęczowski księżyc, słuchać kukułki i rechotania żab. – Niech wszystko zmiecie rewolucja, byle zostawiła zieloność, księżyc i świętojańskie robaczki – żartował.

To byłby drugi ważny atrybut nałęczowskiego uniwersum. Obecność przyrody. Brzmi to może banalnie – obecność przyrody w uzdrowisku, powiecie, wielkie mecyje. Lecz chodzi mi o obecność głębszą. Nie jako tło. Nie jako przedmiot powierzchownego westchnienia albo ziewnięcia, które towarzyszą nam, gdy czytamy przydługie opisy przyrody (wspaniałe skądinąd) w powieściach Orzeszkowej. Obecność na zasadzie współuczestnictwa w tworzeniu rzeczywistości, współdzielenia odpowiedzialności za porządek świata.

Znamienne, że autor największej mieszczańskiej powieści w dziejach polskiej literatury, ów autor kojarzony z dziennikarstwem, które również na miejskim bruku wyrosło, ten pan w meloniku, z laseczką, w okularkach, ze starannie wypielęgnowaną bródką – stawał się w Nałęczowie powolnym admiratorem przyrody, dostrzegającym każdy szczegół zmieniających się pór roku. Miasto było dla Prusa źródłem tematów, ale ich właściwe opracowanie nie byłoby możliwe bez tego niemiejskiego azylu, który umożliwiał spojrzenie z dystansu, w szerszym, przekraczającym ludzkie sprawy kontekście. Gdy, w czasie pisania Lalki, którą rozpoczął w Warszawie, pisarz ciężko się rozchoruje, to w Nałęczowie dopiero wróci do zdrowia i skończy powieść. W jakiś więc sposób – choć bez użycia mydła, elektryczności i innych „odkryć” XIX wiecznej medycyny – uzdrowisko służyło jego zdrowiu.

***

Ze stanu ciężkiego przygnębienia i kilku dolegliwości somatycznych – wydobył się tu też Stefan Żeromski. Młodszy o pokolenie od Prusa (Antoni Gustaw Bem, absolwent Szkoły Głównej, prawie rówieśnik Głowackiego, był nauczycielem Żeromskiego w Kielcach) – trafił do Nałęczowa innymi ścieżkami, choć także przez Warszawę. Porzuciwszy studia medyczne w stolicy, znalazłszy się w skrajnej biedzie – zaczął parać się korepetytorką. Jako nauczyciel trafił najpierw do Szulmierza w guberni płockiej, później była świętokrzyska Oleśnica, następnie Łysów na Podlasiu. Gdy ta ostatnia posada miała się ku końcowi, polecony został przez szkolnego kolegę inżynierostwu Górskim z Nałęczowa. Ci przyjęli rekomendację, a początkujący pisarz nie wahał się ani chwili. Przyjechał więc, wioząc ze sobą sercowe i egzystencjalne rozterki, gruźlicę, która coraz mocniej dawała się we znaki i rękopis Siłaczki.

Spacerując sam po parku – pisze Hanna Mortkowicz-Olczakowa – w czasie pierwszej jesieni, zimy, a nawet wiosny odczuwał Żeromski tylko cierpienia fizyczne i duchowe, poczucie osamotnienia, lęk przed śmiercią a nawet nastroje samobójcze.

Jednak kolejne miesiące pobytu zdają się mieć działanie kojące. Tak wrażliwy na przyrodę Żeromski, tak z nią stopiony w pierwszych latach życia i oderwany od niej później, w czasach kieleckich i warszawskich, wraca w tę scenerię jak do siebie. W sposób niemalże symboliczny wiosna – budzenie się do życia drzew i kwiatów – również dla pisarza oznaczała w roku 1891 koniec zimy, owej smutnej pory umierania.

Szczególnie serdecznym uczuciem darzył – czytamy w książce Moniki Warneńskiej „Wiatr za progiem. Opowieść o Żeromskim” – park tutejszy. Co dzień pozdrawiał wzrokiem, jak starą, dobrą znajomą aleję wjazdową prowadzącą do bramy żelaznej. […] Aleje i szpalery, rozległe trawniki i gazony, fontanny, mostek i staw z małą wysepką, gdzie latem, w altance grywała orkiestra; inne mostki, wąziutkie i stare, tu i ówdzie klamrami spinające dwa brzegi strumienia… Przywiązywał się do tych zakątków coraz bardziej.

Przełamana zostaje także samotność Żeromskiego, która przez poprzednie miesiące nie mniejszą dla niego stanowiła bolączkę niż niezliczone przypadłości. A dzieje się to, a jakże, za sprawą rodziny Chmielewskich. Jeśli wierzyć relacji Konrada Chmielewskiego juniora zapoznanie wyglądało tak:

Przyjechałem na Święta Bożego Narodzenia z bratem do domu. Ojciec powiada: – „Słuchajcie chłopcy, tam na pocztę łazi grać w szachy jakiś nowy nauczyciel ze dworu Górskich, podobno człowiek inteligentny, literat – zajmijcie i sprowadźcie go tu do nas.

No i się zajęli. Do tego stopnia, że Żeromski stał się częścią środowiska skupionego wokół nałęczowskiego domu doktora Chmielewskiego. I znów, trzeba było pewnie nie lada ciepła, dobroci i wyrozumiałości, żeby tego mruka, odludka i sensata zatrzymać wśród ludzi. Swoje zrobił tu przecież urok Oktawii, przyrodniej siostry młodego Konrada, którą kilkanaście miesięcy później pisarz poślubił – lecz stanowczą przesadą byłoby twierdzić, że swoje „odrodzenie się” Żeromski, kochliwy zresztą człowiek, zawdzięczał jedynie miłości. Tym bardziej, że nie było to – w przeciwieństwie do wcześniejszych jego romansów – zauroczenie nagłe, jak przysłowiowy grom z nieba spadające. W Dziennikach pisarza czytamy:

Pani Oktawia – to złota kobieta. Mam wiele dla niej wdzięczności za to, że często ze mną po koleżeńsku rozmawia, że mię przyciąga i po prostu chce „zrobić ze mnie istotę ludzką”.

Wdzięczność, przyznajmy, to nie jest najlepsze określenie żarliwego romansu. Dodajmy zresztą, że początkowo Oktawia próbowała swatać Stefana ze swą przyjaciółką z Lublina, Jadwigą Truszkowską. Nie, tu chodziło o coś innego. O dojrzewanie do pełniejszej, bardziej integralnej miłości. A także, być może, do pełniejszego człowieczeństwa, pełniejszego bycia „istotą ludzką”. To właśnie dokonywało się w pisarzu począwszy od lata 1891 roku, gdy razem z gromadą młodzieży uczestniczył w wycieczkach, zabawach, spacerach. Gdy, może po raz pierwszy w życiu, otoczony został troskliwą życzliwością. Nałęczowski duch miejsca był zaś akuszerem tych wszystkich, jakże doniosłych dla późniejszych losów pisarza, przemian. A także – co z perspektywy czytelnika nie mniej ważne – źródłem literackich tematów i godnych sportretowania charakterów. Była to bowiem młodzież nie tylko rozrywkowa, ale także pełna pasji: naukowych, intelektualnych, społecznikowskich. Wtedy to zapoznaje Żeromski Faustynę Morzycką, wychowankę Fortunata Nowickiego, która w pobliskim Paulinowie prowadzi szkołę dla wiejskich dzieci. Jej rysy odnajdujemy w pisanej w tamtym czasie Siłaczce (choć to nie Faustyna – wbrew temu, co się powszechnie sądzi – była pierwowzorem głównej bohaterk)i. Wtedy też spotyka pisarz doktora Kazmierza Sacewicza, który poza obowiązkami lekarskimi prowadzi nałęczowską stację meteorologiczną i zbiera lokalnie rosnące rzadkie rośliny oraz pamiątki z dziejów regionu. Chodzili więc z Żeromskim odkopywać jakieś stare grodziska, opukiwali zmurszałe mury ariańskich wież. Gdyby nie Sacewicz, toczący z dyrektorem uzdrowiska, Konradem Chmielewskim, boje o osuszenie malarycznych stawów – nie byłoby też najzabawniejszych (choć równocześnie poważnych) stronic Ludzi bezdomnych opowiadających dzieje Cisów, które zresztą nie tylko w tym wymiarze przypominają nałęczowski światek.

***

Czy wtedy już, w czasie pierwszego zauroczenia Oktawią i przejażdżek po okolicy, w myślach Żeromskiego pojawiło się marzenie o nałęczowskim domu? Zdaje się to naturalne, żeby nie powiedzieć stereotypowe: żona, rodzina, dom… Czyż człowiek nie miewa czasem takich marzeń? Zdajmy sobie jednak sprawę, że mówimy o człowieku, który jedną z najważniejszych swoich powieści zatytułował Ludzie bezdomni, który pozbawiony był właściwie rodzinnej siedziby (w wymiarze klasowym i ściśle indywidualnym), którego ulubionymi wersami ze Słowackiego był fragment wiersza Smutno mi Boże: „Żem prawie nie znał rodzinnego domu”. Taki człowiek nie myśli sobie o domu ot tak, po prostu, w sposób stereotypowy, nie rzuca tych słów na wiatr. Nie, ten dom był dla Żeromskiego prawdziwą realizacją jednego z ideałów, tych najbardziej skrywanych i najmocniej upragnionych.

Nałęczowski dom Żeromskiego nazywano niekiedy „Popiołówką”, gdyż zbudowanie go, podobnie jak zakup morgowej parceli na Górze Armatniej, umożliwiły wpływy z Popiołów. Tej powieści, którą – przypomnijmy – kończył pisać tu, w Nałęczowie, gdzie przywieziony po dwóch krwotokach nie rokował najlepiej. Stan był zapewne poważny, jeśli wydawcy przyjeżdżali zobaczyć pisarza, obawiając się, że opłacony już utwór nie zostanie dokończony. Lecz, znów, uzdrowisko – zrobiło swoją robotę.

Najczęściej nazywano jednak ten dom Chatą, bo od początku pomyślany był jako budowla najprostsza, skromna, stosunkowo niewielka, zrobiona z drewna i wypełniona takimiż, drewnianymi i prostymi meblami, podobna może do tej, którą Joanna projektuje Judymowi, kreśląc plany zamieszkania w Zagłębiu:

My tu stworzymy źródło poczucia piękna, nowego piękna, sztuki jeszcze nie znanej, która obok nas śpi jak zaczarowana królewna. Będą to stołki sosnowe, ławy, stoły. Będą je okrywały proste kilimy […] Chodnik do sieni, utkany w chłopskim warsztacie ze skrawków niepotrzebnej materii, jest tak samo miły jak perski dywan. Ściany wyłożone drzewem świerkowym są cudnie piękne.

Fakt, że Chata zaprojektowana przez Jana Witkiewicza (bratanka Stanisława, kuzyna Witkacego, zresztą męża Heni Rodkiewiczówny, córki Oktawii z pierwszego małżeństwa) jest – o czym ciągle można się przekonać – obiektem pięknym. Lecz jest to ten rodzaj piękna, tak trudno uchwytny, który nie uchybia prostocie i skromności, nie przekracza małej skali. „Ileż to zabiegów i kłopotu – pisał Żeromski – wchłonęła w swe ściany ta chata za osiemset rubli, pracownia, a raczej leżalnia”, a wcześniej jeszcze narzekał: „Gdyby nie Jan Witkiewicz, którego nazwałem dla cnót – divus – już bym był dawno zmarniał pod ciężarem belek, krokwi, łat, płotów i gontów.” Ale tak naprawdę pisarz całe serce włożył w ten dom i jego otoczenie. Najstarsi mieszkańcy Nałęczowa wspominali po latach jak, ku ich wielkiemu zdziwieniu, Żeromski sam malował płot przed Chatą. Z czułością czytamy też, gdy pisze do żony w 1909 roku:

Napisz z Nałęczowa obszerny list, jak też wszystko jest w ogrodzie i w ochronie, o drzewach, które poginęły, a które ocalały. […] Nie zapomnijcie nasadzić wina koło altany. Czy stolik kamienny ocalał, nie popękał i jak jest w chacie.

Wędrował wtedy po świecie, był w Paryżu, na francuskim wybrzeżu albo we Włoszech – a w sercu pozostawał dziedzicem na jednej mordze, jak sam żartobliwie nazywał swojego syna, Adasia.

Bóg chciał, że Adaś nigdy nie został dziedzicem. Umarł na gruźlicę w wieku 18 lat. Umierał w Chacie, w środku lata, tego samego nałęczowskiego lata (choć niemalże 30 lat późniejszego), które przywróciło zdrowie jego ojcu. Umierał, gdy Polska odzyskiwała niepodległość.

Po to człowiek w trudzie, w mozole buduje dom – pisał zrozpaczony Żeromski – żeby pod jego dachem, u ściany głównej, syn boleść, żałość i zabicie duszy cierpiał.

Trudno wyobrazić sobie nawet te uczucia ojca; jak przeraźliwie brzmi owo „zabicie duszy”. Czy jednak ta śmierć nie dopełnia w jakimś sensie domu? Czy dom nie staje się domem tylko wtedy, gdy rodzimy się w nim i w nim umieramy? Czy wtedy nie zostaje dopiero uświęconym miejscem? Tak wiem, dziś ani jedno ani drugie nie odbywa się tam, gdzie mieszkamy. Może dlatego tak wyglądają dziś nasze domy, może dlatego tak mało znaczą. Są tylko częścią naszego bogatego i ciekawego życia. A gdy życie się skończy, o czym zresztą nie myślimy, po co nam dom, są przecież cmentarze, urny i rozrzucanie prochów ze szczytów gór – jakże to symboliczne. Czy komuś w ogóle przyszłoby dziś do głowy pochować bliskiego w ogródku, przy domu? (jest to chyba zresztą prawnie zakazane). Tymczasem w Nałęczowie, koło Chaty, stoi niewielki budyneczek, mauzoleum Adasia.

***

Uzdrowisko to miejsce odpoczynku, regeneracji, dochodzenia do zdrowia. I takim miejscem Nałęczów dla nich obu – Prusa i Żeromskiego – był bez wątpienia. Ale był dla nich także miejscem wytężonej pracy. Zobrazujmy to sobie: Prus, który „zamykał się zwykle na noc w swoim pokoju, zabrawszy ogórek kwaszony i kawałek czarnego chleba”; palące się długo w noc wątłe światełko widoczne w przepięknym, na troje dzielonym, oknie Chaty.

Jesień zgadza się z moim charakterem – to z Dzienników Żeromskiego. – Lubię tę jesień dżdżystą i posępną, ale wtedy tylko, jeśli przychodzi na mnie mania pisania. Zawinąć się w stare palto, zadymić pokój papierosami, kasłać swobodnie i łapać z gwizdania wiatru i szelestu deszczowego myśli półironii i półdobroci. Jest to także pewnego rodzaje zdrowie duszy…

Lalka, Emancypantki, Placówka. Popioły, Ludzie bezdomni, Dzieje grzechu. Wszystkie te powieści, w całości lub części, powstawały w Nałęczowie. Wyobrażacie sobie polską literaturę bez tych dzieł? Wyobrażacie sobie polską literaturę bez Nałęczowa?

Jak to się działo, że praca taka – zdawałoby się praca ponad siły – była w Nałęczowie do udźwignięcia? Jak to możliwe, że dzieła, które gdzie indziej pisane, zdawały się przygniatać pisarzy do ziemi, prowadzić ich na skraj zdrowotnego wyczerpania – tutaj mogły zostać ukończone, przybierając tak arcydzielne kształty. Czy – po raz kolejny – nie decydujący był w tym przypadku jakiś unikatowy tryb życia, jaki otrzymywało się dzięki temu miejscu? To połączenie natury i ludzkiej obecności, zintegrowanie pracy i odpoczynku, pogodzenie rozległych horyzontów z namacalną lokalnością.

Czy pamiętacie jeszcze, jak w broszurze Organizacja inteligencji zawodowej projektował Żeromski kolonię artystów, którą powinno się stworzyć „obok wielkich jodłowych lasów w górach Świętokrzyskich”?

Na tej to przestrzeni winnoby powstać miasto-ogród dla pracującej inteligencyi, z domami murowanymi, hygienicznymi, z kanalizacyą, światłem elektrycznem, drogami w lesie, z budynkami publicznymi, jak hale na mięso, jarzyny, masło i mleko, z teatrem, salą zabaw i odczytów, z salą koncertową i kinematograficzną, z wannami ciepłemi i kąpielą w rzece.

Czy nie przypomina to Nałęczowa? Czy nie jest jakąś sublimację najlepszych jego cech, które stwarzały takie właśnie miejsce pracy i odpoczynku? Gdzie zgubiliśmy ten model? Dlaczego go porzuciliśmy? Ba, dlaczego nigdy nie potraktowaliśmy go poważnie? W jakimś sensie realizacją idei Żeromskiego miały być PRL-owskie domy pracy twórczej, jakkolwiek pozbawione naturalności, rozmachu i fantazji, od początku były jakoś skażone, tak jak skażona była literatura tego okresu – stały się raczej spłaszczeniem, wulgaryzacją owej idei. Czy jednak wypada nam czynić wymówki? Bo czym my, żyjący w wielokrotnie zamożniejszej i pozbawionej ideologicznego kagańca Polsce – możemy się w tej dziedzinie pochwalić? Czy uczyniliśmy cokolwiek, żeby ludzie – nie tylko artyści – pracowali w bardziej sprzyjającej atmosferze? Czy sprawiliśmy, że praca jest bardziej sensowna i twórcza, że odpoczynek jest zdrowy i wesoły?

Uczyniliśmy przecież – wprost przeciwnie. Kultura współczesna wstydzi się odpoczynku. Nie wypada dziś przyznawać się do marnowania czasu. Nawet hobby – to nowe słowo w naszym nowoczesnym wokabularzu – kształtować należy na wzór pracy, profesjonalnie, z pełnym zaangażowaniem. Lecz i tak w centrum świata powinna stać praca, najlepiej wielogodzinna, wyglądająca na odpowiedzialną i poważną. Jest w tym oczywiście jakaś hipokryzja, gdyż ta sama kultura godzi się z faktem, że kompulsywna, wydłużona do niemożliwości praca będzie w jakiejś części fikcją, będzie udawaniem pracy; że ludzie przez długie godziny swoje bytności w biurze, robią rzeczy poboczne, służące oderwaniu się od pracy (co jest oczywiście naturalne, bo żaden człowiek nie będzie efektywnie pracować przez dwanaście godzin z rzędu). Pozorowanie, że „udawana praca” nie jest czasem wolnym, poprawia być może naszą samoocenę. Jednocześnie jednak ten czas udawany staje się jakąś luką w porządku dnia, jakimś limbo zawieszonym pomiędzy pożytecznym i dającym satysfakcję wysiłkiem a odprężającym i twórczym próżnowaniem, okaleczając być może i jedno, i drugie. Może dlatego – zastygłszy w symulakrum pracy i symularkum odpoczynku, zapomniawszy co jest prawdziwe, a co udawane – z tęsknotą spoglądamy w stronę Nałęczowa, gdzie próżnując więcej, więcej roboty można było wykonać.

***

Gdy o pracy mowa, i o lokalności (której, wbrew inicjalnym zamiarom, było w tym tekście dotąd niezbyt wiele) trzeba wspomnieć koniecznie o jeszcze jednym zajęciu, jakiemu oddawał się w Nałęczowie Żeromski. Wyrastało ono z odwiecznych marzeń pozytywistów. Z tych samych korzeni, które rozkrzewiły się na przełomie wieków w szereg inicjatyw powszechnych – od spółdzielni i kas pożyczkowych po szkoły dla wszystkich. Myślę oczywiście o pasji społecznikowskiej. Był to jeden z największych tematów Żeromskiego, najbardziej podstawowy budulec jego twórczego DNA. Zdaje się jednak, że zadania z tego obszaru, jakie pisarz zadekretował polskiej kulturze, nie zawsze udawało się z powodzeniem realizować. O tym także mówią przecież powieści Żeromskiego. Z jakim przyjęciem elity Łżawca spotyka się Raduski, który próbuje stworzyć w tym prowincjonalnym mieście nowoczesną gazetę? Jak reagują okoliczni chłopi, gdy Nienaski – w Nawracaniu Judasza ­– postanawia stary ariański zbór przerobić na szkołę? Jak kończą się reformatorskie projekty Judyma? Zawsze znajdzie się jakaś grupa ludzi – zdaje się mówić po wielekroć Żeromski – która staje na przeszkodzie planom śmiałym, wielkodusznym, bezinteresownym. To doświadczenie było mu bliskie na każdym etapie, począwszy od godnej Don Kichota walki o zbiory biblioteki rapperswilskiej. A jednak i w tej dziedzinie – Nałęczów jawi się jako chlubny wyjątek na mapie zmagań pisarza z ułomnościami tego świata.

Prawda, że od początku swojego istnienia obfitował Nałęczów w życie kulturalne. Prus – w korespondencji z lat 80. XIX wieku – wspomina o koncercie Paderewskiego i zabawie z odczytem. Legendarne, i momentami męczące pisarza, były tutejsze bale – owa nieodłączna instytucja wszelkich kurortów uzdrowiskowych. Trzeba było jednak kolejnego pokolenia, owego pokolenia społeczników właśnie, by tutejsza działalność kulturalna zaczęła zataczać szersze kręgi, zarówno tematycznie, jak i w sensie społecznym.

W krótkim czasie, na przestrzeni zaledwie kilku lat – z apogeum przypadającym na okres 1905-1907, gdy Żeromscy mieszkali w Nałęczowie – powstało tu kilka instytucji, czy (żeby lepiej nazwać nie do końca formalne niekiedy aktywności) – inicjatyw. Po pierwsze więc – teatr, którego początków upatrywać można kilkanaście lat wcześniej, gdy młody Żeromski grał w amatorskiej inscenizacji opowiadania Sienkiewicza, Oktawia je reżyserowała, a wśród publiczności zasiadał Bolesław Prus. Teraz teatr zyskał znacznie większą częstotliwość, stałą animatorkę w osobie Walentyny Nagórskiej (która w tamtym, wspomnianym przedstawieniu grała razem z Żeromskim) oraz przyczółek lokalowy w postaci sławnej „Szopy na Pałubach”, które ofiarował społecznikom niezawodny inżynier Górski.

W tej szopie odbywały się też wykłady, skierowane przede wszystkim do rzemieślników. Głównymi prelegentami byli z początku Gustaw Daniłowski i sam Żeromski, ale z czasem dołączyli do nich zaprzyjaźnieni specjaliści z przeróżnych dziedzin – od ekonomii po anatomię – a i grono słuchaczy rosło, wraz z rosnącą sławą tego miejsca. Najwięcej widzów przychodziło ponoć, gdy poza prelekcjami wyświetlano też przeźrocza.

Oktawia Żeromska, poza utrzymywaniem pensjonatu, zaangażowana była w prowadzenie ochronki dla dzieci chłopów i robotników. Pomagała jej córka, Henia, oraz doktorowa Julia Rudzka. Panie uczyły dzieci śpiewu i haftu, gimnastyki i lepienia z gliny. Gdy lokalny ksiądz, który uprzednio z ambony nazwał placówkę siedliskiem demoralizacji i ateizmu, został w końcu doń zaproszony – nie mógł się nadziwić, ile pożytecznych rzeczy dzieci tu robią i, jak głosiła plotka, bardzo się zawstydził swego przemówienia. Ochronka mieściła się początkowo w Willi Oktawia, później szukała kąta po wynajmowanych siedzibach, by w 1907 roku przenieść się do własnego lokum. Budynek wzniesiony według projektu Jana Witkiewicza, sfinansowały został głównie przez wpływy z Dziejów grzechu – powieści nota bene też posądzonej o demoralizację. Pod koniec życia pisarz darował ten budynek miastu. Przez wiele dziesięcioleci mieściło się w nim przedszkole. Gdy w 2017 roku przeniosło tu swą siedzibę Muzeum Bolesława Prusa, na inauguracyjnym wydarzeniu przemawiał między innymi ksiądz. Tak oto bezbożnicy i demoralizatorzy łączą się z moralistami/katechetami w jeden nurt, który można by nazwać kulturą polską.

W 1906 roku Faustyna Morzycka, powróciwszy z Warszawy, założyła w Nałęczowie dwuklasową szkołę. Lekcje odbywały się w Willi Tolin, a latem podobno także w szopie na Pałubach. Uczono w niej języka polskiego, arytmetyki, przyrody, kaligrafii, a także religii by, jak pisała sama organizatorka szkoły:

roznieść w tej okolicy nieco światła, bo wierzę w olbrzymią potęgę oświaty, przez nią nie tylko pojedynczy ludzie, ale i całe narody wznoszą się na szczyt największej chwały, pod wpływem zaś ciemnoty opadają na dno najmroczniejszych przepaści.

Szkoła przetrwała tylko dwa lata, gdyż w 1908 Faustyna Morzycka i Janina Decjusz, druga z nauczycielek, zostały aresztowane za działalność spiskową. Po pobycie z lubelskim więzieniu, ucieczce, w której „udział brała” również Chata Żeromskich, trafiwszy do Krakowa – Morzycka faktycznie na dobre zajęła się spiskami. Współorganizowała zamach na carskiego generała Lwa Uthoffa. Generał jednak nie zginął, a śmierć poniosło kilku przypadkowych ludzi, z czym dawna nauczycielka nie mogła się pogodzić i niedługo później również sobie samej odebrała życie.

Raz zasiane ziarno nie obumarło jednak całkiem. Niebawem – w budynku ochronki – założono kolejną szkołę, o którą dbały Maria Bogdanowicz i Felicja Sulkowska. W 1915 roku zaś powstała także czteroklasowa szkoła prywatna, mieszcząca się w tak zwanym Białym Dworku, a prowadzona przez siostry Helenę i Jadwigę Truszkowskie (czy pamiętacie swatanie Żeromskiego przez Oktawię?).

Nie będzie chyba nadużyciem powiedzieć, że ukoronowaniem nałęczowskiego szkolnictwa, a także rzadkim w polskich losach przykładem długiego trwania i kontynuacji – jest tutejsze liceum plastyczne. Wywodzące się ze Szkoły Rzemiosł – powołanej do życia za sprawą miedzy innymi Karola Benniego, w drugiej i trzeciej dekadzie XX wieku mającej swą siedzibę w gmachu zaprojektowanym przez Jana Witkiewicza, na działce w tak zwanych „Wąwozach” – skupia w sobie najlepsze cechy, które wykształciły tutejsze placówki oświatowe: wymiar artystyczny i praktyczny nauczanych przedmiotów, poczucie wspólnoty uczniów i nauczycieli, swoisty – rzadko dziś spotykany – etos szkoły.

Żadna z tych inicjatyw nie powstałaby, gdyby nie społecznikowskie pasje, ogromna determinacja i wysiłki założycieli. Nie będzie już chyba nigdy w dziejach Polski ludzi tak pracowitych i zdolnych do poświęceń, jak tamto pokolenie. Jednak nie byłoby tych miejsc – ochronek, szkół, sal oświatowych – również bez swoistego podłoża, które zapewnił im Nałęczów. Bez tej wspólnoty, niewielkiej i świadomej swej roli, bez wątpienia wybitnej, lecz zarazem otwartej na innych, w jakiś sposób – w swej miłości bliźniego – głęboko chrześcijańskiej. Bez tego sposobu życia, wykształconego tutaj, który pozwalał godzić porządek i rytuał codziennych zajęć z indywidualnymi ich modyfikacjami; który zapewniał delikatne ramy, punkty odniesienia, ale jednocześnie nic nie narzucał. W końcu bez tutejszej przyrody, osłaniającej ludzi, którzy się w niej znaleźli także wymiarze w symbolicznym, metafizycznym. Z pewnością dużo wielkich spraw rodzi się w gwarnych miastach, na brukowanych ulicach, w pełnym słońcu. Lecz ich rafinacja i przetrwanie – wymagają już chyba „cienia nałęczowskich drzew”. Bo – jak mawiał ponoć Prus porównując Zakopane i Nałęczów – w tym pierwszym jest dużo siły, ale w tym drugim więcej miłości.

***

Gdyśmy z moim bratem jechali wtedy, jak sztubacy, do Nałęczowa – odwiedziliśmy po drodze Pułtusk. A w tym Pułtusku, przy niewielkiej uliczce, odchodzącej od podłużnego, rozciągniętego do niemożliwości rynku była miejska biblioteka. A w tej bibliotece wyprzedawano książki, te które uznano za niepotrzebne, niezbyt wartościowe, takie, co to się po nie nawet stary bibliofil, w swoich grubych szkłach rogowych okularów, nie schyli. I spośród tych groszowych, niepotrzebnych arcydzieł, rzuconych bodaj w jakąś skrzynkę przy wejściu – wydobyliśmy wspominany tu już tomik – W cieniu nałęczowskich drzew. Wiem, wiem. Opiekuńcza i czujna racjonalność znów podpowiada wam, że to czysty przypadek. I ja tak myślałem. Lecz, gdy kilka tygodni temu, bodaj w tym dniu, w którym możni tego świata ogłosili, że mamy wszyscy siedzieć w domach i nigdzie nam jechać nie wolno, owa książeczka niemal spadła mi na głowę z wysokiej półki, gdzie się od dawna kurzyła – wtedy właśnie straciłem tę wszechwiedzącą pewność.

Sądzicie, że to wy wybieracie się w podróż? A może to podróże, nieproszone, przychodzą do was w najmniej spodziewanym momencie? I może tylko takie podróże mają naprawdę znaczenie. Nawet jeśli akurat jakiś przypadek (przypadek?) zamknął was w domu, w upojnym próżnowaniu, więc siedzicie przy biurku, spoglądacie przez okno na falujące, obleczone pierwszą wiosenną zielenią drzewa i przypomina się wam, jak Tomasz Burek jechał do Nałęczowa.