Kawiarnia w Wieluniu

Idąc od Muzeum Ziemi Wieluńskiej (dawniej klasztor bernardynek) w stronę Starego Rynku (dziś Plac Niepodległości), na rogu z ulicą Narutowicza – spostrzegłem kawiarnię. Kawiarnia – nic szczególnego, ot, prosty parterowy budynek, na oko późny Gomułka lub wczesny Gierek po neokapitalistycznym liftingu. Ale witryny – obszerne. Ale kontuar – na całą długość sali. Ale sala – wielka, jakby do tańca. Można stanąć – jeśli się jest takim przypadkowym przechodniem jak ja – i z zachwytem patrzeć. Na środku sali kilka okrągłych stolików. Przy jednym z nich babcia z wnuczkiem. Babcia po jednej stronie stołu, coś wnuczkowi tłumaczy. Wnuczek naprzeciwko, trochę słucha, na tyle, na ile pozwala mu uwaga skupiona na dużej napoleonce, którą ma przed sobą. Siedzi wyprostowany, wygląda dostojnie, poważnie, jakby dostosowywał się do nastroju tej chwili, która ma w sobie coś z rytuału. Są ferie – uświadamiam sobie – wtorek lub środa, gdzieś koło południa, paskudny chłód lutowy. Ale ferie, i babcia, i wnuczek, i napoleonka. Przypominam sobie wakacje, te letnie i te zimowe, które spędzaliśmy w Opatowie. Nie, nie chodziliśmy do cukierni, w ogóle rzadko wychodziliśmy do miasta, spędzając czas w przepastnym domu dziadków, na podwórku, w polu. Graliśmy w Znanego Człowieka, słuchaliśmy babcinych opowieści, ganialiśmy się po łąkach i polach jako żołnierze samozwańczej armii. Lecz miały te nasze pobyty u dziadków zawsze jakąś odświętność, coś właśnie z rytuału, który nadawał zwykłym szarym dniom tygodnia powagi i dostojeństwa. Coś podobnego zobaczyłem wtedy w Wieluniu, za oknami cukierni, w postawie tego chłopca i w jego oczach utkwionych w napoleonce. I może dlatego jest to pierwszy obrazek, który przychodzi mi do głowy, gdy myślę o tym mieście.

Drugie skojarzenie, chronologicznie wcześniejsze, jest zupełnie innej natury. Nijak się ma do tamtej sentymentalnej podróży w lata dziecinne, lecz cóż, także i ono sprawiło, że zainteresowałem się Wieluniem. Otóż, przeczytałem gdzieś o licznych studentach Akademii Krakowskiej w wieku XV i XVI, którzy wywodzili się właśnie z tego niewielkiego miasteczka leżącego na pograniczu Wielkopolski, Małopolski i Śląska. Następnie przeczytałem o szkole kolegiackiej, która w tym miasteczku działała, i szkole pijarskiej, późniejszej nieco, lecz niemniej zasłużonej. Wydały mi się niezwykłe te ścisłe średniowieczne związki z kulturalną stolicą Polski. Zadziwiła intelektualna wielkość dawnego Wielunia. Rodziły się pytania o jej genealogię, jej dzieje i powody jej kresu.

Jest i trzecie skojarzenie, a może raczej trop. Mój brat, Marcin napisał mi kiedyś w mailu: „jestem pod wrażeniem sytuacji w Wieluniu – mają rocznik naukowo-regionalny (wszystkie numery w Internecie), mają Wieluńskie Towarzystwo Naukowe. Przy 22 tys. mieszkańców”. Sprawdziłem, faktycznie. Rzecz zupełnie niespotykana, żeby miasto tej rangi czyniło rzeczy, o które trudno nieraz w miastach znacznie większych. Periodyk naukowy, regularnie wydawany, prowadzący dogłębne badania o regionie. Do tego zarchiwizowany niemal w całości i dostępny w Internecie. Grono ludzi żywo zainteresowanych przeszłością regionu i prowadzących nad nią badania. Jakoś nie pasowało to do tego miasta? Kłóciło się z jego rangą zapomnianego miejsca, gdzieś pośrodku Polski. A może – pojawiła się wątpliwość podszyta nadzieją miłośnika prowincji – te rangi, które skłonni jesteśmy przypisywać miastom, niewiele wspólnego mają z rzeczywistością? Może są odbiciem tylko jakiejś sztucznej plastikowej wielkości kolorowych ekranów i nie oddają prawdziwych wartości, którą siedzą pod powierzchnią życia tych wspólnot.

Jakkolwiek naiwnie by to nie brzmiało – od tych trzech spraw zaczęła się moja znajomość z Wieluniem. I chyba już wtedy wydawało mi się to nieprzypadkowe. Dziś widzę, będąc z Wieluniem w większej nieco zażyłości, jak te trzy sprawy, na pozór od siebie odległe, są w istocie bliskie. Jak różne poziomy życia społeczności, choćby rozrzucone w czasie i jakoś jednoznacznie ze sobą niepowiązane, jednak oddziałują na siebie. I nadbudowują coś, co można by chyba nazwać tradycją kulturalną, tą najbardziej cenną, bo konkretną, zakorzenioną w miejscach i uosobioną w ludziach.

*

Długo szukałem punktu, który pozwoliłby mi spojrzeć na Wieluń. Uchwycić te jego rysy, które wydawały mi się istotne, które mogłyby powiedzieć coś ważnego o jego przeszłości, o dawnych i obecnych mieszkańcach. Odkryć coś, co można by nazwać specyfiką miejsca, ale na jakimś głębszym niż potoczne wyobrażenie poziomie. Odszukać nici owej tradycji kulturalnej, która mnie tutaj przyciągnęła.

Nie znalazłem tej perspektywy w książkach Tadeusza Olejnika, choć są one bezcenną kopalnią wiedzy o Wieluniu. Autor ten, kiedyś historyk Uniwersytetu Łódzkiego, później długoletni dyrektor Muzeum Ziemi Wieluńskiej, do dziś animujący życie intelektualne wokół miejscowego Towarzystwa Naukowego – wie o swoim mieście chyba wszystko. W zakłopotanie wprawić może jego wielka monografia miasta. Jego liczone chyba w setki artykuły i książki, opisujące każdy aspekt życia miasta – od militariów po kulturę. Nic bym więc pewnie o Wieluniu nie napisał, gdyby nie lektura części owego dorobku. Jednak ma on również jedną niewdzięczną cechę wielu dzieł, których autorami są historycy. Zasypuje morzem faktów, wydarzeń i nazwisk – nie pokazując ani przez chwilę żywego człowieka. Zatem, poznawszy biogramy wielu rektorów pijarskiego kolegium, zasłużonych urzędników, działaczy, artystów i uczonych, którzy się w ciągu wieków przez Wieluń przetoczyli – odczuwałem pewien niedosyt, powiedzmy literacki. Bo chciałoby się przecież usłyszeć wieluńską ulicę z lat 20. minionego wieku, przespacerować przez Stary Rynek z jeszcze niezburzoną farą, posłuchać, co kto mówi, popatrzeć co robi. Zobaczyć żydowskich tragarzy z wózkami, chłopów zjeżdżających wozami na piątkowy targ, wejść do sklepu kolonialnego i kupić tytkę słodyczy. Oczekiwanie, powie ktoś, wygórowane. Ale – jak się okazuje – nie beznadziejne.

W taką właśnie podróż w wieluńskie międzywojnie za pośrednictwem swoich wspomnień zabrał mnie bowiem Jan Tyszler. Znany głównie z wieloletniej pracy w telewizji, gdzie był reżyserem światła i operatorem obrazu, absolwent łódzkiej filmówki, człowiek wielu pasji – lecz dla mnie przede wszystkim Wielunianin z wielkim darem do malarskiego opowiadania przeszłości. Owszem, że te wieluńskie wspomnienia Tyszlera stanowią zaledwie niewielką część jego książki. Jest ich jednak na tyle dużo i w takiej podane są formie, że otwierają okno wyobraźni do przeszłości miasta, nie tylko tej, której autor świadkował, ale również – mam takie wrażenie – wcześniejszej, której ta przedwojenna była kontynuacją.

*

Do tego okna wyobraźni, które mi się wyżej pod pióro wkradło, prowadzi jednak Tyszler szlakami całkiem przyziemnymi, ot choćby, nomem omen, przez okno mieszkania swoich rodziców:

Balkon w naszym mieszkaniu od strony rynku to była dobra rzecz! Mieliśmy widok na całe miasto. Z lewej ulica Ogrodowa, w głębi już na Reformackiej widoczny kościół i klasztor Franciszkanów, nieco w prawo kościół i klasztor Augustianów, dziś parafialny, na wprost Nowy Rynek, dalej Stary Rynek i widok na kościół św. Józefa (popijarski). Centralnie widoczna była wieża ratuszowa, wieńcząca bramę Krakowską […] Po prawej stała fara z wieżą zegarową, w głębi kościół i klasztor Bernardynek, browar i dalej na prawo kościółek św. Barbary. Z przodu zaś w pobliżu Starego i Nowego Rynku kościół ewangelicki.

Taka topografia Wielunia, widziana z balkonu kamienicy przy Nowym Rynku przez małego Jasia Tyszlera jest w jakimś sensie znamienna. Dwie, trzy budowle świeckie (w tym browar) i szereg świątyń górujących nad miastem. Kościoły parafialne i klasztorne. Dostojna fara, stojąca przy Starym Rynku, z przeszłością sięgającą XIII wieku. Dziedzictwo historii miasta, na które przez wiele stuleci, właściwie aż do XIX wieku, największy wpływ wywierało duchowieństwo. Tadeusz Olejnik pisze o tym z niejakim zgorszeniem:

W mieście było aż 5 klasztorów: augustianów, pijarów, bernardynek, reformatów i paulinów. Było w nich ogółem 66 zakonnic, zakonników i laików. Łącznie z 5 księżmi kościoła parafialnego było w Wieluniu 71 osób duchownych; stanowili oni aż 8% populacji miasta. Jeśli uwzględni się ponadto fakt, że w znacznej mierze na barkach mieszczan pozostawało utrzymanie kilkunastu osób stanu duchownego piastujących różne stanowiska w kolegiacie wieluńskiej, uprzytomni nam ogrom obciążeń rozbudowanego stanu duchownego. Był to ewenement w skali ogólnopolskiej.

Niejaki Holsche, zdaje się, że urzędnik pruski przysłany do Wielunia w 1804, odnotowuje ponadto, że „[mieszkańcy Wielunia] mają wielką skłonność do bigoterii, co znajdującym się tam klasztorom dawało utrzymanie”.

Podobnego zdania musieli być Stanisław Kostka-Potocki i Ksawery Drucki-Lubecki, gdy jako ministrowie Królestwa Polskiego zmierzali do ograniczenia pozycji duchowieństwa. Ten pierwszy, oświeceniowy liberał spod znaku Woltera, autor Podróży do Ciemnogrodu doprowadził podobno do likwidacji ponad 60 kościołów i kolegiat. Nie wiem, czy jakikolwiek minister w historii Polski – poza carskimi namiestnikami po 1864 roku – może poszczycić się takim osiągnięciem. Była to być może zdrowa reakcja na to połączenie pozycji kleru z jego moralną degeneracją, która w końcu wieku XVIII osiągnęła chyba swoje apogeum. Kto nie wierzy, niech poczyta biskupa Krasickiego. Trudno się więc dziwić Kostce-Potockiemu, tak jak trudno się dziwić dzisiejszym kontynuatorom jego przekonań, którzy widzą powtarzającą się sytuację – wszak w innych dekoracjach – ponad dwa wieki później. Niemniej jednak programowa walka z duchowieństwem, równolegle ze swym ozdrowieńczym działaniem, wycinała to wszystko, co również dzięki duchowieństwu udało się w przednowoczesnej Polsce stworzyć. Na przykładzie Wielunia, tak silnie wyrosłego ze społecznej obecności Kościoła, widać to bardzo dobitnie. Za dowód niech posłużą tu dwa obrazki – jeden z historii życia intelektualnego, drugi z praktyki życia codziennego.

*

Wspomniałem już o szkole wieluńskiej. Ma ona godną przywołania historię. Otóż wiadomo, że już w XIV wieku istniała w Wieluniu szkoła parafialna. W latach 20. XV wieku – gdy być może uczył się w niej Jan Długosz – miała ona status szkoły kolegiackiej. Pozostawała w silnym związku z władzami kościelnymi, ale też z władzami miejskimi. Obie one decydowały o wyborze rektora szkoły. Jego pensję opłacano z miejskiej kasy. Zresztą, prawdopodobnie to z inicjatywy co znaczniejszych mieszczan, którzy mieli ambicje, by kształcić swoich synów – doszło do powstania szkoły kolegiackiej.

Nie bez przyczyny Andrzej Trzecieski, renesansowy pisarz i poeta, powiedział: „Szczęśliwy Wieluń, który chlubi się tylu znakomitymi synami”. Jan Długosz, pochodzący z nieodległego Niedzielska, jest bez wątpienia najwybitniejszym przedstawicielem ziemi wieluńskiej tamtych czasów. Jest on także jednym z pierwszych studentów, którzy z Wielunia trafili do Akademii Krakowskiej (Uniwersytetu Jagiellońskiego). Ze statystyk uczelnianych wynika, że w wieku XV było takich studentów łącznie 43, w wieku następnym 44. Niemało, jak na skalę ówczesnej działalności stołecznego uniwersytetu. Zjawisko to stało u podstaw hipotezy, że w Wieluniu funkcjonowała być może filia Akademii Krakowskiej. Wydaje się jednak, że niekoniecznie musiało tak być. Patrząc na model funkcjonowania średniowiecznego uniwersytetu stwierdzić można, że była to struktura oparta w dużej mierze na bezpośrednich międzyludzkich relacjach. I nie mam tu na myśli jedynie relacji mistrz-uczeń, która była istotą takich uczelni, ale także te mniej formalne związki, znajomości, pokrewieństwa. Wydaje się, że w takim systemie jeden student, zwłaszcza wybitny, ciągnął za sobą kilku następnych. Bo i tym następnym łatwiej było się zakorzenić na uniwersytecie, gdy mieli już przetarte szlaki. Z drugiej strony zapewne także uczelnie chętniej patrzyły na młodzież pochodzącą z tych samych stron, z których wywodził się ten a ten utalentowany człowiek. Nie zmienia to jednak faktu, że szkoła kolegiacka była w tamtym czasie ważnym ośrodkiem edukacyjnym, nie tylko jako trampolina do najważniejszej uczelni w kraju, ale również przez swą wartość naukową. Warto tu wspomnieć jeszcze przynajmniej dwóch absolwentów tej szkoły.

Michał z Wielunia, syn mieszczanina, przeszedł podobną ścieżkę co Długosz. A więc najpierw szkoła kolegiacka, a od 1466 roku Uniwersytet Krakowski, gdzie w 1474 roku uzyskał stopień magistra. W 1481 został dziekanem Wydziału Filozoficznego. Znał biegle hebrajski, prawdopodobnie też grekę. Współcześni uważali go za wybitnego filozofa i badacza przyrody. W czasie pełnej przygód, z porwaniami włącznie, pielgrzymki do Ziemi Świętej zmarł w 1487 na wyspie Rodos, gdzie został pochowany.

Mniej więcej pół wieku później w mury uniwersytetu w Krakowie wkroczył Hieronim Spiczyński – syn pisarza miejskiego, Bartłomieja Półkonia. Człowiek, który przy krakowskich drukarniach z jednej strony, a przy królewskim dworze z drugiej – zrobił nie lada karierę. Przetłumaczył z łaciny na polski Księgę Koheleta, wydaną pt. Ecclesiastes, czyli księgi Salomonowe, które polskim wykładem kaznodziejskie mianujemy u H. Wietora w 1522 roku. Był również medykiem, nie byle jakim, bo nadwornym medykiem Zygmunta Augusta. Medykiem, a więc – na ten czas – specjalistą w wielu dziedzinach, z zielarstwem na czele, napisał nawet księgę O ziołach tutecznych i zamorskich i o mocy ich, a k temu księgi lekarskie wedle rejestru niżej napisanego wszem wielmi użyteczne. Wydała ją wdowa po Florianie Unglerze, innym znanym krakowskim wydawcy, w roku 1542. Dał się poznać Spiczyński także jako orędownik języka polskiego, na wiele lat przez Mikołajem Rejem. Wygłaszał kazania po polsku w kościele NMP w Krakowie. Pisał: „Pamiętajmy na przodki nasze, którzy o sławę swą i potomków swych ni zdrowia swego ni życia nie litowali, język swój miłowali i wywyższyli, obcemu językowi nigdy go potłumić nie dopuszczali, strzegąc w tym z pilnością czci swej, prawa przyrodzonego i ustawy Pana Boga Wszechmogącego”. Ale jego najciekawszym może dokonaniem literackim nie są wspomniane dzieła, a Namowy rozliczne dla użytku nauki dziatek wyłożone. Jak pisze badaczka twórczości Spiczyńskiego, Hanna Skoczylas-Stawska: „są to rozmówki łacińsko-niemiecko-polskie z życia żaków, wydrukowane w oficynie H. Wietora w 1527 r. Książeczka zawiera szczegóły o treściach obyczajowych, moralnych i wychowawczych. Są też w niej przysłowia staropolskie, będące odpowiednikami łacińskich i niemieckich zwrotów frazeologicznych”. Kto więc byłby ciekawy, jak mówili krakowscy studenci w XVI wieku, także ci pochodzący z Wielunia, może do Spiczyńskiego sięgnąć.

*

O randze Wielunia jako ośrodka kulturalnego tamtych czasów może świadczyć też fakt, że wiele znakomitych postaci renesansu – jak Andrzej Gabler czy Mikołaj z Wilkowiecka – osiedlało się w mieście. Pierwszy, mieszkający w Wieluniu od lat 30. XVI wieku był prepozytem wieluńskim. Drugi, przez wiele lat przeor polskich paulinów, autor sławnego misterium wielkanocnego Historyja o chwalebnym Zmartwychwstaniu Pańskim – spędził w mieście ostatnie 15 lat życia.

Trudno jednoznacznie ustalić, kiedy zakończyła swoją działalność szkoła kolegiacka. Trwała być może do dużego pożaru miasta w 1631 roku. A może nieco dłużej, do zniszczeń spowodowanych potopem szwedzkim w 1656 roku. Zresztą wojny ze Szwedami wpędziły miasto – podobnie jak wiele innych miejsc w kraju – w lata wieloletniej stagnacji.

Za wskrzeszeniem naukowej tradycji miasta stoją także środowiska duchowne. Tym razem, sprowadzeni do miasta w 1684 roku przez Wojciecha Urbańskiego pijarzy. Szkoła pijarska funkcjonowała początkowo (od ok. 1690 roku) w gmachu drewnianym, który został spalony w 1705 roku, w czasie wojny północnej. Trzydzieści pięć lat później doszło do wzniesienia pokaźnego kolegium murowanego, z budynkami szkoły, bursami, mieszkaniami nauczycieli i kaplicą. Owo założenie architektoniczne, mimo licznych pożarów, które miały miejsce w Wieluniu kilkukrotnie, zachowało się w zasadzie do dzisiaj. Położone w zachodniej pierzei rynku, obok zniszczonej w bombardowaniu pierwszego dnia drugiej wojny światowej fary (na miejscu której zobaczyć można jedynie obrys fundamentów) – stanowi interesujący przykład zagospodarowania fragmentu dawnego miasta, i jednocześnie symbol owego powiązania świeckiej i duchownej rzeczywistości.

Co się zaś tyczy samej szkoły, to lata jej świetności przypadły na rozwój pijarskiego szkolnictwa w Polsce za czasów panowania Stanisława Augusta Poniatowskiego, gdy – po utworzeniu Komisji Edukacji Narodowej – otrzymała ona miano szkoły podwydziałowej. W 1774 roku uczyło się w niej 306 uczniów pod opieką 5 profesorów i rektora. Poziom edukacji musiał być wtenczas zadowalający nie tylko dla władz kościelnych, gdyż miejscowa szlachta postulowała, aby całe szkolnictwo oddać w ręce zakonów. Niewiele czasu minęło, gdy wiatr historii i polityczne zmiany, ale przede wszystkim chyba porewolucyjny ferment intelektualny – spowodowały, że zamiast oddać więcej szkół zakonom, postanowiono odebrać im te, które dotąd nadzorowały. I tak jeden ze wspomnianych reformatorów, działający w Komisji Rządowej Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego doprowadził do przekształcenie kolegium w szkołę wydziałową. Jakkolwiek jeszcze przez wiele lat pozostawała ona pod faktyczną kuratelą pijarskich nauczycieli. Imponująco wygląda grono pedagogiczne z drugiej połowy XVIII wieku i pierwszej połowy wieku XIX. Prefektem szkoły był przez długi czas Stanisław Konarski, pedagog i kaznodzieja, brat założyciela sławnego Collegium Nobilium w Warszawie. W owym Collegium Nobilium wykładał znakomity fizyk, Józef Herman Osiński, autor popularnego podręcznika z tej dziedziny, który uczył także w Wieluniu. Inny, późniejszy nieco, fizyk i matematyk, Józef Żochowski, autor opisu machiny parowej z posady nauczycielskiej w wieluńskiej szkole wydziałowej trafił na stanowisko profesora Uniwersytetu Warszawskiego. W pierwszym dziesięcioleciu XIX wieku uczył w Wieluniu także historyk, Paweł Kotowski, podobnie jak wspomniani wyżej, wykładowca Collegium Nobilium i członek Towarzystwa Przyjaciół Nauk.

*

Tak się jakoś stało, że wraz z zeświecczaniem szkoły (w 1832 zabrano ją całkowicie z rąk zakonnych), stopniowo spadało jej znaczenie, ranga i skala działalności. W latach 20. uczęszczało do niej już mniej niż 200 uczniów. W 1842 przemianowana ją na szkołę powiatową. Ten okres zaznaczył się w historii szkoły jeszcze dość dobrze, a to głównie za sprawą prężnego inspektora – Marcina Wysznackiego. Uczył się tu wtedy Józef Grajnert, późniejszy etnograf (autor m. in. Studiów nad podaniami ludu naszego), tłumacz (jako pierwszy przetłumaczył Verne’owskie W osiemdziesiąt dni dookoła świata), zesłaniec syberyjski (w konsekwencji powstania styczniowego) i członek Akademii Umiejętności, i przez 20 lat redaktor pierwszego ludowego pisma „Zorza”. Grajnert jest też autorem Wspomnień ze szkół wieluńskich, które ukazały się po raz pierwszy w pierwszych latach XIX wieku w „Wędrowcu”, a dekadę temu zostały przedrukowane przez nomem omen Wieluńskie Towarzystwo Naukowe. We wspomnieniach tych czytamy m. in.

Lekcye zaczynały się codziennie po mszy świętej o godzinie 8-ej rano; o 10-ej przypadała przerwa, pauza 10-o minutowa, a od 12 do 2-ej popołudniu była pora obiadowa, podczas której dokończaliśmy też przygotowania się do popołudniowych lekcyi, które trwały przez dwie godziny do 4-ej.

Rzuca się w oczy nie tylko ta msza święta rozpoczynająca dzień – pojawia się ona w większości szkolnych wspomnień z tamtej epoki, u Żeromskiego, u Dygasińskiego – ale także jakieś mocniejsze wkomponowanie uczniowskich obowiązków w cały porządek dnia. Gdy doda się do tego kuratelę nauczycielską obejmującą również wolny czas uczniów, zda się, że był to porządek nieledwie tyrański:

Stancye nasze odwiedzali w różnych, niespodziewanych porach kolejno ku temu wyznaczani nauczyciele, przeglądali nasze półki z książkami i kajetami, szafki i kuferki z bielizną, sprawdzając, ażali się tam czegoś zakazanego nie znajdowało, jak np. u starszych, niekiedy pod wąsem już czwarto-klasistów, fajeczki z paczką drajkenigu lub wirginiego. Zdanie swoje o nas i stanie porządku naszego zapisywał zwiedzający nauczyciel w dzienniku domowym, który powinien był znajdować się na każdej stancji. Po godzinie 8-ej wieczorem zimą, a po 9-ej w dnie letnie, gdy się dzwonek z wieżyczki szkolnej odezwał, nie wolno było żadnemu uczniowi znajdować się poza domem. Nie wolno też było uczniom wałęsać się dalej po polach lub wioskach przymiejskich w dnie wolne od nauki, na co też bacznie dyżurni nauczyciele zważali.

Panował więc porządek dość surowy, ale zawierający przecież w sobie jakąś myśl pedagogiczną, która wychodziła naprzeciw różnym skłonnościom młodych ludzi do „wałęsania się” i tym podobnych. Owo wałęsanie się, czy też aktywność fizyczna w ogóle, były zresztą pożądane, o ile ujęte zostały w karby porządku.

Rekracye popołudniowe mieliśmy zrazu, jak to się już rzekło we wtorki i czwartki, a potem tylko co środy. Gdy wspaniały maj lub początek rozwinął dokoła swe powaby, a złote słonko radośnie z modrego nieba przygrzewało ziemi, ruszaliśmy wszyscy raniutko wraz z nauczycielami na majówkę do lasu Rudzkiego. Po drodze wysłuchawszy mszy św. w starożytnym kościółku św. Wojciecha w Rudzie, a potem skończywszy pochód, rzeźko i wesoło przez pole, rozkoszowaliśmy się w ładnym, zielonym, cienistym lesie, słuchając śpiewu ptaków, i nawoływania kukułki, a przytem wdychając pełną piersią tlen i ozon powietrzny.

Zawierają też wspomnienia Grajnerta – zwyczajem konwencji wspomnień szkolnych – liczne sylwetki nauczycieli.

Inspektorem był Marcin Wysznacki, drobny ciałem, lat około 50-iu, umiejący utrzymać w karności i pewnej grozie przeszło dwustu uczniów, tem więcej, że istniała jeszcze wówczas ława w korytarzu przyciemnionym, na której uczniowie kiedy niekiedy próbowali „brzozowego soku”. Wchodził często na wykłady nauczycieli do klas dla kontrolowania nauki; był znakomitym deklamator, tak że gdy kiedy wszedł do klasy na zastępstwo chorego nauczyciela, i cośkolwiek z „wypisów polskich” Łyszkowskiego przeczytał, uczniowie głosu jego piersiowo-metalicznego, stosownie modulowanego, słuchali z zachwytem. Mówiąc mało ale stanowczo, i przesuwając dwoma palcami prawej ręki po wązkich ustach, gdy przemawiał lakonicznie do uczniów lub ich gromił, otrzymał od nich sekretny przydomek „milczka”, zwali go też „jastrząbkiem”, zapewne dlatego, że twarz jego dziobata, nieco tego ptaka przypominała; a przecież wszyscy bali się go jak ognia. Na dziedzińcu szkolnym, dotykającym kościoła po-Pijarskiego, odbywał częste przeglądy uczniów zszeregowanych, i biada temu, kto nie miał koniecznej we wnętrzu furażerki czystej kartki z wypisanym imieniem i nazwiskiem swojem, lub gdy komuś brakowało guzika u munduru!

A więc za tego Wiszniackiego, o postawie drobnej a twarzy dziobatej, ale stanowczego i surowego – trzymała się szkoła jeszcze w jakim takim porządku. Później było już tylko gorzej. Pożar z 1858 roku uszkodził budynek szkoły i – co nie mniej ważne – wiele kwater uczniowskich. W 1864 roku, w ramach represji po powstaniu styczniowym skasowano zakon pijarów, a pięć lat później zlikwidowano szkołę powiatową. Na ponad 30 lat wieluńska szkoła średnia przestała istnieć. Jej późniejsze losy i wskrzeszenie na fali wydarzeń 1905 roku – otwierało nowy, zupełnie inny okres w jej historii. Nigdy już jednak – jak mi się wydaje – nie wrócono w pełni do wielkich tradycji i ogólnopolskiej renomy szkoły kolegiackiej i kolegium pijarskiego.

*

Ale obecność świątyń, owa ironizowana wieluńska obfitość kościołów i klasztorów – nie miała przecież wartości li tylko edukacyjnej. Ich wymiar sakralny, ten najistotniejszy, był dla wierzących, czyli przypuszczalnie dla prawie całej populacji przednowoczesnego miasteczka, oczywisty. Mniej oczywiste wydać się może przeniesienie tego wymiaru do współczesności, wpisanie go w nowoczesność. Tym bardziej, że dzisiejsza społeczność wieluńska jest nieokreślona, niejednorodna, niestała. Chciałoby się może powiedzieć, że owa niestałość ulega zawieszeniu, gdy na ulice wychodzi procesja Bożego Ciała, gdy zimową nocą zziębnięci ludzie ciągną na pasterkę. Może by się i chciało, lecz cóż, jeśli tak nie jest. Ta dawna powszechność Kościoła katolickiego przetrwała już tylko w nazwie. Jego ceremonia zbyt wyraźnie odcina się już od świeckiej rzeczywistości, kontrastuje z nią, wymaga opowiedzenia się. Narzuca się i jednocześnie spycha się na margines. Zamyka się w wieżach ze słoniowej kości, roszcząc sobie monopolistyczne prawa. Jest jednak we współczesności również inna obecność Kościoła. Jakkolwiek zasilana przez liturgię, nie jest samą liturgią. Nie jest więc aktem religijnym, istotą wiary. Nie jest więc pełna. Ale dzięki temu mniej się naprasza, stoi cicho, jakby na uboczu, a jednak pozostaje obecna w sposób bardzo wartościowy.

Gdy myśli się o współczesnej przestrzeni, szczególnie przestrzeni miejskiej, myśli się zazwyczaj w kategoriach prywatyzacji i kategoriach użyteczności. Z jednej więc strony – kult posiadania przestrzeni, do której dostęp mają tylko jej właściciele. Z drugiej – ekonomiczny aspekt tego posiadania – każde miejsce, każda przestrzeń musi na siebie zarabiać. I coraz mniej jest takich miejsc, które do nikogo konkretnego nie należąc, należą jednak do wszystkich po trochu. I coraz mniej tych niestworzonych dla partykularnego celu, nieopłacalnych, nierentownych, a jednak przynoszących jakąś bliżej nieokreśloną korzyść. Tymczasem z nostalgią wspominamy przecież dzieciństwo, te ostatnie dekady dwudziestego wieku, gdy dużo jeszcze takich miejsc istniało. Niegrodzonych osiedli, opuszczonych pasaży, niezagospodarowanych skwerów w środku miasta. W większości powstawały przypadkiem, rodziły się z nieudolności poprzedniego systemu gospodarczego, lecz co to miało dla nas za znaczenie. Po prostu były, a my mogliśmy spędzać w nich czas.

Jednym z niewielu takich miejsc, jakie nam się jeszcze ostały, są właśnie kościoły. Nie te świąteczne, pełne gwaru i podniosłości, ale te codzienne, prawie puste, ciche, pogrążone w jakimś spokojnym czuwaniu. Kiedy po długim spacerze, wspomnianego lutowego dnia, zaszedłem do Sanktuarium Matki Bożej Pocieszenia (dawnego kościoła augustianów) – poczułem wielką wdzięczność za istnienie tych miejsc wspólnych, choć osobnych, bliskich sercu, choć jakby nie z tego świata. I może odegrał tu jakąś rolę przenikliwy chłód na dworze skontrastowany z ciepłym wnętrzem, ale przecież nie o to przede wszystkim szło. Wpatrywałem się w obraz Uczty Pańskiej, nieznanego autorstwa, i czułem, jak te wszystkie sprawy, które zostały za ciężkimi drzwiami kościoła nagle się wyciszają. Jak te różnego rodzaju problemy, które są treścią naszego codziennego życia, opadają niczym ciężki osad. Jak się wzlatuje myślami gdzieś indziej i czuje się lekkość, swobodę, taką może właśnie naturalną, dziecięcą. Nic w tym nie było – jak sądzę – z doświadczenia mistycznego, z przeżycia religijnego. Chodzi raczej o jakieś pełniejsze odczucie własnej egzystencji, odczucie tego jej wymiaru, który nam się wymyka, gdy mamy sto spraw do załatwienia i głowę zapchaną myślami o nich. Doświadczenie – czy aby na pewno nie mistyczne? – znane tym, którzy potrafią zachwycić się przyrodą, którzy idą w góry, żeby na chwilę wrócić do siebie, którzy sami wypływają w morze, żeby stanąć twarzą w twarz z samym sobą. To że świątynie wciąż potrafią stworzyć tego rodzaju przestrzeń w samym środku nowoczesnego miasta – wydaje mi się wielką ich zaletą.

*

Z tego miejsca przednowoczesnego – czy może nie dającego się zamknąć w periodyzacyjne kategorie, jakkolwiek konsekwentnego i czytelnego w swej stałości – wyszedłem w przestrzeń całkiem inną. Jest to skwer, nie-skwer, zaaranżowany trochę przypadkiem, trochę celowo, choć czy z rozmysłem, to nie wiadomo. Na środku, urzędowy już niemal pomnik Jana Pawła II, podobny do setek tych, które rozstawiane są niby produkcja seryjna po skwerach polskich miasteczek od śmierci Papieża. Pod pomnikiem inskrypcja: „rodzina jest miejscem uświęconym”. Czemu taki napis i czemu w tym miejscu? Czy w Wieluniu jest jakiś problem z rodziną? – myślę sobie. A może ma to być jedynie przeciwwaga dla stojącego kilka kroków dalej kino-teatru Syrena. Tam na afiszu reklamuje się spektakl: „Seks dla opornych”, który nota bene też mógłby wskazywać na jakiś problem z rodzinnymi relacjami. No cóż, w płynnej nowoczesności, muszą może konkurować ze sobą te prądy ciepłe i zimne, znosić się nawzajem, tudzież walczyć o wieluńskie dusze. Może konieczne są takie miejsca, których sens trudno uchwycić. A jednak ma się jakieś poczucie zbędności tego skweru, nie-skweru. I przychodzi do głowy myśl, że może nic by się nie stało, gdyby tego miejsca wcale nie było.

W istocie kiedyś go nie było, to znaczy, było, ale w innym kształcie. Kiedyś, znaczy całkiem niedawno, bo jeszcze przed drugą wojną. Tak jeden z pierwszych dni tej wojny relacjonuje, stojący wtenczas w tym samym prawie miejscu co ja dzisiaj – mały Janek Tyszler:

Wyszliśmy z bramy. Przed nami widok płonącego miasta. Na rynku przy kościele porozwalane meble stolarzy, którzy już skoro świt zajmowali miejsca targowe. Jest przecież piątek, dzień jarmarczny. Na środku leży zabity koń w zaprzęgu. Dziwnym trafem zachowana jest zachodnia „nasza” pierzeja rynku. Tu nie spadła ani jedna bomba. Natomiast pozostałe trzy strony albo płoną, albo są zburzone. W miejscu, gdzie dzisiaj stoi plebania, była olejarnia i chyba manufaktura pasty do butów, bowiem ogień buzował intensywnie, a beczki z terpentyną wybuchały widowiskowo […] W kwadracie ulic: Reformacka – Palestrancka – Stary Rynek z ulicą Barycz i murem obronnym, nie zachował się ani jeden dom! Także cała zabudowa między rynkami.

Tak, stoję właśnie na miejscu jednej z tych zburzonych pierzei rynku. I patrzę w lewą stronę, wyobrażając sobie postój tragarzy, od strony ulicy św. Barbary. „Mieli – pisze Tyszler – takie ładowne dwukołowe wózki z dwoma dyszlami, w których to pojazdach można było różne rzeczy przewozić”. Patrzę naprzeciwko, gdzie „na rogu Kaliskiej i Nowego Rynku w starym parterowym budynku z muru pruskiego także znajdował się zaprzyjaźniony sklepik, co to mydło, mazidło i powidło. [Należał do] starozakonnego, zawsze uśmiechniętego i usłużnego kupca, w przepisowym chałacie, mycce na głowie, z pejsami i brodą”. Próbuję sobie wyobrazić dawny wygląd tych zachowanych kamienic, układ ulic, kamienicę Kolebaczów na rogu Ogrodowej (Zamenhoffa) i Kaliskiej, i znajdującą się przy tym samym rogu przedwojenną stację Shell (jak często ktoś tu tankował, skoro w Wieluniu w latach 30. było kilkanaście samochodów?).

*

Wieluń jak większość polskich miasteczek jest naznaczony historią materialnych zniszczeń. Znaczniejszych pożarów, które trawiły znaczną część budynków było przynajmniej kilka. Do tego działania wojenne, oczywiście potop szwedzki, no i druga wojna światowa. W tej ostatniej Wieluń padł ofiarą bombardowań jako pierwsze polskie miasto – toczą się nawet spory z Westerplatte o pierwszeństwo, jeśli chodzi o niemiecką agresję w ogóle; ciekawe, że ów niechlubny tytuł wydaje się być powodem do dumy, tak przynajmniej można by sądzić z żarliwości walczących o tę sprawę.

Jasne jest, że każda materialna katastrofa łączy się nierozerwalnie z cywilizacyjnym upadkiem miasta. Oczywisty wydaje się także związek pomiędzy jego rozwojem gospodarczym – i rosnącą wraz z nim liczbą ludności – oraz kulturową rolą, jaką on odgrywa. Czy jednak nie zniekształca trochę obrazu, operujący takimi prostymi dychotomiami historyczny pozytywizm? Czy nie należałoby spojrzeć na historię nie tylko przez pryzmat wielkich zdarzeń, ale również w jakiejś mniej namacalnej perspektywie, jak choćby duchowa kondycja mieszkańców, przetaczające się wokół nich intelektualne prądy, dziedzictwo kultury przodków?

Bo jak inaczej wyjaśnić to zapadanie się Wielunia od końca wieku XVIII i przez cały prawie wiek XIX. Był to przecież okres względnego spokoju, nie licząc pożarów, które wszelako zdarzały się z podobną regularnością i wcześniej. Więcej, z opisu tego okresu przez Tadeusza Olejnika bije jakiś entuzjazm. Wszystkie te inicjatywy fabrykanckie, na czele z manufakturą Karola Neuville’a, zajmujące poklasztorne gmachy. Wszystkie te planistyczne rewolucje, którym przodował komisarz Fryderyk August Goleński – w latach 30. i 40 XIX wieku zbudował m. in. klasycystyczny pałac na ruinach zamku starościńskiego, który stał się siedzibą władz obwodowych i powiatowych; zainicjował remont budynku przy farze; odpowiadał za założenie parku i oczyszczenie stawu pomiędzy ratuszem a siedzibą władz powiatowych; wyburzył stary dom rymarza Bunclera i zabrał część ogrodu augustianom, żeby utworzyć Nowy Rynek. Wszystkie one – zdają się być znakiem postępu, które podnosi miasto na wyższy poziom. A jednak nie na wyższym poziomie stanął Wieluń w XIX wieku. Sam Olejnik pisze:

O ile dawniej całe miasto w obrębie murów obronnych posiadało wszystkie wybrukowane ulice i place, to już w 1817 roku tylko rynek i 4 ulice posiadały bruk w dobrym stanie, pozostałe ulice miały bruk zdezelowany, natomiast ulice przedmieść nie posiadały żadnego bruku.

Miał też wcześniejszy Wieluń łaźnię i wiele ekskluzywnych rzemiosł (np. znanych architektów-budowniczych czy złotników), gdy w tym o dwa wieki późniejszym: „[Źródłem utrzymania mieszkańców była] uprawa roli oraz wyszynk piwa i wódki, ponieważ o uprawianiu rzemiosła nie ma co mówić […] [wśród piekarzy] nie ma wyuczonego mistrza i pieką bardzo źle.”

Za potwierdzenie jednej z podstawowych profesji Wielunian świadczyć mogą proporcje przybytków istniejących w mieście 1860 r.: „były w Wieluniu 3 cukiernie, 1 kawiarnia, 13 szynków wódek i piwa, 4 traktiernie, 4 zajazdy, 12 jatek rzeźniczych.” Liczba szynków musi budzić podziw znawców zagadnienia. Choć warto także odnotować ilość cukierni i kawiarni – do których przyjdzie pora jeszcze wrócić. O upadku szkół wieluńskich była już mowa wcześniej.

Z jednej strony mamy więc ów wiek pary i elektryczności, z jego rewolucyjnymi zapędami, z reformatorskim zapałem, z wiarą, że fabrykami i publicznymi gmachami można wszystko załatwić. Z drugiej zaś jego dokonania, mizerne, nawet w materialnym, a więc ulubionym przez niego wymiarze. Jak to się dzieje, że pomimo rozwoju upadają miasta, że z szerokich wód intelektualnych tradycji wpływa się na zatęchłe stawy miernoty, że znikają postacie, które wspólnotę mogłyby pociągnąć wzwyż, a w ich miejsce pojawiają się karierowicze i konformiści? Taką historię Wielunia, ba, taką historię Polski chciałoby się kiedyś przeczytać. Historię, która byłaby globalnymi i lokalnymi dziejami ducha. Dziejami instytucji i indywidualności, ale właśnie w tym duchowym i intelektualnym (a nie politycznym, a nie militarnym) wymiarze. Coś, co nie byłoby już tylko pianą dawnej rzeczywistości, ale jej treścią najgłębszą i najbardziej istotną.

Taka historia Wielunia wytłumaczyłaby może, jak to się stało, że w niektórych momentach wspomnianego wieku XIX (powstanie styczniowe) i bardziej regularnie pod koniec tegoż wieku, zaczynają się dziać rzeczy z innego porządku. Że pojawiają się społecznicy, działający w pół-charytatywnych kasach pożyczkowych (jak Stanisław Bzowski), w lokalnych towarzystwach kulturalnych, w nielegalnych bibliotekach (jak Felicja Rymarkiewicz). Że okoliczni bogaci ziemianie (jak Zygmunt Weryho-Darewski czy Kazmierz Myszkowski) zaczynają fundować stypendia naukowe i łożyć na polskie szkoły. Z takich ludzi zrodziła się międzywojenna Polska i tylko dzięki nim dokonała tyle, że wprawia nas to dzisiaj w zakłopotanie.

Warto jednocześnie pamiętać, że po pierwsze działo się to w gorszej jeszcze niż w poprzednim wieku sytuacji materialnej. Po drugie zaś, że odpowiadały za to jednostki, i nigdy nie udało się tym jednostkom wpłynąć bardziej znacząco na większe warstwy społeczne.

*

W pierwszym wymiarze, dla pokazania nędzy przedwojennego Wielunia, który w zasadzie przez ponad całe dwudziestolecie walczył z ogromnym bezrobociem (bywało że i 40-50 procentowym) – wystarczy może taki obrazek z „Expressu Wieluńskiego” z 1930 roku:

Bodaj niewiele jest miast na obszarze Polski, które by posiadały jamy i nory, przeznaczone na mieszkanie ludzi. Jednym z takich miast jest Wieluń. Pod każdym niemal domem istnieją tutaj lochy, tak zwane „suteryny”, które zamieszkają ludzie. W większej części tych suteryn sławetni gospodarze lokują swych zerberów (dozorców domowych). Obowiązkiem tych białych niewolników jest zamiatanie ulic, utrzymywanie czystości w podwórzach i ustępach no i dość często odsiadywanie „kozy” lub płacenia grzywien za antysanitarny stan jezdni, chodników i posesji. Trudne doprawdy jest zadanie tych ofiar małomiasteczkowego konserwatyzmu […] W suterynach tych gnieździ się jeszcze, jedna lub dwie rodziny, „sublokatorów” dochód z czego powiększa nędzarski budżet lokatora głównego dozorcy domu […] Wejście do takiej siedziby przypomina przedhistoryczne życie ludzi jaskiniowych. O świetle i powietrzu nie ma tu oczywiście mowy.

W wymiarze drugim, warto przyjrzeć się chwilę dziejom polskiego, a w szczególności wieluńskiego antysemityzmu. Byłby to zresztą ważny i ciekawy wątek w owej upragnionej przeze mnie duchowej historii Polski.

Wydaje się bowiem, że to właśnie XIX wiek zrodził polski antysemityzm. Czy stoi za tym bardziej idea państwa narodowego, czy powoli postępująca demokratyzacja społeczeństwa czy może kapitalistyczny przymus konkurowania ze sobą – nie da się chyba rozstrzygnąć. Faktem jest, że utarte wcześniej wspólnotowe relacje z Żydami (i wszelkimi innymi mniejszościami etnicznymi) zaczęły być w XIX wieku kwestionowane.

W Wieluniu, w którym dawnym zwyczajem Żydów było niewielu, ale tych, którzy byli żadne nieprzyjemności nie spotykały – problem pojawił się gdzieś w latach 30. XIX wieku przy okazji budowy synagogi. Sprzeciwiły się władze kościelne, które pociągnęły za sobą znaczną część mieszkańców. Szlachetnie zachował się wtenczas wspomniany Fryderyka Goliński (trzeba przyznać XIX-wiecznym reformatorom, że nie byli antysemitami, vide prawa ustanowione dla Królestwa Polskiego przez Aleksandra Wielopolskiego), który pisał tak: „w swoim sumieniu nie znajduje tak ważnych przyczyn, dla których Żydzi w bliskości Świątyni Chrystusa nie mogli [by] przedwiecznego chwalić […] Za Żydami przemawia, że plac, na którym chcą bożnicę stawiać, jest ich własnością za zezwoleniem Rządu nabytą, najwięcej zaś, że na tym samym miejscu jest ich murowany dom modlitwy, mniejszy prawda, o parę kroków dalszy niż projektowana bożnica, ale zawsze w tym domku nabożeństwo odprawiać może, bez robienia wielkich przeszkód naszemu”. Synagogę zaczęto budować w latach 40. a w 50. zbudowano.

Ale konflikt pozostał, choć przez wiele dziesięcioleci utrzymywany był na poziomie, powiedzmy, niechętnej akceptacji siebie nawzajem. W pierwszych latach po odzyskaniu niepodległości, Żydzi stanowili trzecią część mieszkańców Wielunia. Endecka polityzacja antysemityzmu szybko przyniosła owoce. Tadeusz Olejnik pisze:

Ciężka sytuacja materialna ogółu ludności w pierwszych latach powojennych powodowała, że stronnictwa klerykalno-narodowe próbowały podniecać w społeczeństwie nastroje antyżydowskie, czego wyrazem były zaburzenia skierowane przeciwko Żydom zorganizowane w Wieluniu podczas targu w 1919 r.

Wspomniane zaburzenia były zwyczajnym małym pogromem, małym, bo, zdaje się, że z jedną ofiarą śmiertelną. Zresztą Olejnik, jak przystało na historyka pewnego pokolenia – wychowanego w oparach polityzacji antysemityzmu, choć w innej wszelako epoce – co raz umniejsza te przedwojenne objawy niechęci do Żydów, bądź też znajduje dla nich wytłumaczenie, pisząc o dominacji Żydów w handlu i tym podobne, dobrze znane argumenty przywołując. „Podsycanie nastrojów antyżydowskich” prowadziło na przykład do takich sytuacji, jaką możemy poznać z „Wielunianina” z 1925 roku:

Nie do wiary! Donoszą nam, że jeden z rzemieślników chrześcijan przyjął do swego warsztatu na praktykę żyda. Nie chcemy wierzyć, by to było naprawdę i dlatego na razie wstrzymujemy się od ogłoszenia nazwiska owego majstra, wpuszczającego do cechu wroga polskości, gdyby jednak po sprawdzeniu okazało się, że informacja była prawdziwa, bez wahania ogłosimy nazwisko, by ogół rzemieślnictwa wieluńskiego wiedział, jakiego ma śród siebie żydoluba.

Nie tylko rzemieślnictwo wieluńskie mogło zostać oświecone. W 1933 roku na murach synagogi pojawiły się ulotki w których domagano się usunięcia Żydów z Wielunia. Inspiratorem akcji był Czesław Aulich, student Uniwersytetu Poznańskiego, wieloletni prezes Sokoła. Tyle intelektualiści. Handel zaś bronił się z należytą sobie prężnością:

W latach 30. zaczęli napływać do Wielunia przedsiębiorcy z Wielkopolski (Ostrów Wielkopolski, Poznań), którzy w ramach walki ekonomicznej z żywiołem żydowskim zakładali w Wieluniu sklepy polskie.

Interesujące jest, jak w większości dyskusji o międzywojennym antysemityzmie, nie postrzega się go jako składowej szerszego procesu degeneracji wspólnoty, który – mimo płynącego równolegle, ale jak się okazało nie posiadającego wystarczającej siły oddziaływania nurtu szlachetności i społecznikostwa – przyczynił się postępującego upadku tej wspólnoty, który trwa chyba do dzisiaj.

Trzeba jednak powiedzieć – wracając myślami do Wielunia – że na przykładzie stosunku do Żydów widać także inną cechę tego miasta utrzymującą się na przestrzeni jego duchowych dziejów. I jest to jeszcze jeden powód, dla którego wolę czytać Tyszlera niż Olejnika. Znajduje u niego bowiem coś zupełnie dzisiaj nieobecnego – bo też, przy innej sytuacji społecznej próżno byłoby takiej obecności szukać – coś, co nazwać by można dawnym, zdrowym poczuciem wielokulturowości. Żeby wytłumaczyć, o co mi chodzi zacznę od dwóch fragmentów wspomnień:

Właścicielem domu – „kamienicznikiem” – był wielce sympatyczny, starozakonny p. Sulmierski. Drobnej postury, zawsze pochylony, w czarnym błyszczącym chałacie i czarnej „mycce”, jak rondelek z takim małym daszkiem. Oczywiście pejsy i rzadka ciemna broda, którą zawsze odruchowo głaskał jak kota. Odwiedzał nas czasami, fatygując się po czynsz w niesznurowanych kamaszach-sztybletach, z gumkami po bokach, ulubionym obuwiu starozakonnych. Tata zwykle częstował go kieliszeczkiem przez siebie zrobionej nalewki, a pan Sulmierski zawsze prosił o skórkę chleba, maczał ją z nabożnością w alkoholu i wysysał z wdziękiem cmokając: – Aj waj, panie Tyszler, cz-cz-cz-cz…, jaka dobra wódeczka! Sam cymes!

I fragment drugi:

Żona pejsatego Sara czy Rebeka piekła jagodzianki, po dziesięć groszy sztuka, zawsze świeżutkie i ciepłe, błyszczące ze świeżych jagód, kupionych tego samego dnia na targu od jakiejś babiny […] Nie ma już takich jagodzianek i wielu innych dobrych rzeczy już nie ma.

Nie ma też już takiego podejścia do Żydów. Albowiem Tyszler nie jest – jak możemy przeczytać w przywołanych fragmentach – wobec nich jakoś szczególnie grzeczny. Określenie „pejsaty” pewnie nie przeszłoby przez usta dzisiejszym anty-antysemitom, którzy nauczyli się traktować przedstawicieli narodu wybranego jak ciężko chorego człowieka. Słychać jednak we wspomnieniach Wielunianina dużo ciepła, dużo sympatii, może czasem podszytych lekkim paternalizmem, z jakąś nutą ironicznej dobrotliwości – ale czy nie tak zwykliśmy traktować żywych ludzi, z którymi przyszło nam wspólnie żyć, których czasem lubimy, czasem nie lubimy, u których cenimy zalety, nie zamykając oczu na ich wady itd.? Ładny to, jak sądzę, przykład, tak potrzebny jako przeciwwaga chociażby dla przywołanego wcześniej rzemieślniczego głosu z „Wielunianina”.

*

Ale jest on także dowodem na coś więcej. Jest jednym ze znaków, które czytane w książkach lub na ulicach współczesnego Wielunia – pozwalają sądzić, że pewne duchowe wartości nigdy całkiem się nie kończą. Że potrafią trwać. Chociaż zepchnięte na margines, chociaż bardzo słabo zarysowane – jednak są. Tak postrzegam rys tożsamościowy, który znajduję w książce Tyszlera. Tak widzę działalność Wieluńskiego Towarzystwa Naukowego nawiązującą do szlachetnych tradycji tutejszego ośrodka intelektualnego. Tak interpretuję w końcu tę scenę w kawiarni, która jest w moich oczach kontynuacją jakiegoś dawnego i uniwersalnego sposobu życia, małomiasteczkowego rytuału, pozornie niewiele znaczącego, w istocie jednak budującego wspólnotę. Jeśli powyższe rzeczy istnieją naprawę, a nie są tylko moją fantasmagorią – to możemy spać spokojnie – miasteczka takie jak Wieluń nie znikną tak szybko, jak się niektórym wydaje.