Notatnik łódzki

Dopiero wczoraj, na autostradzie pomiędzy Poznaniem i Łodzią, w zwyczajny, choć może nazbyt słoneczny dzień marcowy, od niechcenia słuchając radia – uświadomiłem sobie z całą doniosłością, że dzieje się coś niezwykłego. Prawda, od kilku dni pojawiały się znaki, które dla bacznego obserwatora niechybnie zapowiadać musiały katastrofę. Najpierw zaczęły się spekulacje na maseczkach chirurgicznych; myślałby kto, że spekuluje się drogocennymi kruszcami, jaką platyną, złotem albo chociaż walutą – otóż nie, zyskowniejszy okazał się kawałek materiału z gumkami przyszytymi po obu jego stronach. Prosty ten przedmiot – że chciałoby użyć się starego porównania: prosty jak konstrukcja cepa – z kilkudziesięciu groszy za sztukę zaczął, na giełdach, względnie na czarnych rynkach osiągać ceny stukrotnie wyższe. Bogacze kupowali w milionach, drobni ciułacze w setkach, transakcje szły, sprzedawano, przemycano, popyt zdawał się niewyczerpany. Następnie, punktem oblężenia stały się apteki. Nie, nie z powodu maseczek. Te już dawno stamtąd zniknęły i przeniosły się na owe czarne rynki, a przezorni aptekarze powywieszali naprędce wypisane długopisem kartki, że produktu brak, że nie będzie i że w ogóle, panie, można zapomnieć. Tedy zaczęto gwałtem kupować inne leki, a to przeciwbólowe, a to przeciwgorączkowe, rutinoscorbin i witaminę C (a co, też się przyda), przeciwgrypowe, przeciw wszystkiemu. A już szczególnie rozkochano się w lekach przeciwwirusowych, których reklamy opanowały nagle wszystkie rozgłośnie radiowe, trąbiące wszem i wobec, jakie to dobroczynne skutki zagwarantować może posiadanie w domowej apteczce takiego specyfiku. Gdy ktoś napomknął, że jakiś tam lek działa ponoć na tajemniczy chiński wirus, przezorni Polacy – którzy są oczywiście na bieżąco ze światowymi badaniami naukowymi w dziedzinie medycyny – wykupili natychmiast całą partię tego cudownego antidotum (aż żal, że chyba jednak nie pomaga…). W końcu fala popłynęła także w kierunku marketów, tudzież drobniejszych sklepów spożywczych i drogeryjnych. W niewytłumaczalnych okolicznościach półki wyczyszczono z makaronów, kasz, ryżów, a także z mydła i spirytusu (to ostatnie może jeszcze dałoby się jakoś wyjaśnić lokalną tradycją). Lecz już zupełne tajemnicze wydawało się zniknięcie zapasów papieru toaletowego. Jakaś niemiecka gazeta napisała nawet (gdyż i tam – jak się okazało – udzielił się ów fetysz), że ta epidemia zostanie skojarzona na zawsze z brakiem papieru do…, tzn. toaletowego. Ciekawe, czy ów publicysta długo jeszcze powtarzał swój błyskotliwy bon mot, kiedy dotarło do ludzi, że to może jednak bardziej na serio.

A do mnie dotarło wtedy właśnie, na tej nieszczęsnej autostradzie, płaskiej jak stół, nudnej i nijakiej. Bo znaki znakami – lecz cóż? Nie takie się przecież znaki widziało. Przeżyło się kilka końców świata wieszczonych przez Nostradamusa, przetrwało wirus milenijny, wyszło się nawet cało z polskiej akcesji do Unii Europejskiej. Co więc po tym wszystkim może człowieka zaskoczyć? Tym razem otrzymałem jednak dowód, by tak niefortunnie rzec, koronny.  Bo żeby w poważnej stacji radiowej, w porze dobrej słuchalności (nie żadne tam kwadranse przed północą albo pogańska piąta rano), w popularnej audycji rozmawiać o literaturze? Na to trzeba specjalnych uzasadnień i sporej dozy niezwykłości. Od razu wiesz, że „czasy nadchodzą nowe” – jak śpiewał kiedyś Bob Dylan.

Temat rzeczonej audycji też nie był bez znaczenia. Żadnego owijania w bawełnę, meandrowania subtelnymi, pustymi tytułami, żadnych zawołań bojowych w sprawach politycznej bieżączki. Nic z tych rzeczy. Tytuł brzmiał konkretnie i poważnie: „książki na kwarantannę”. Ton tej audycji, a w zasadzie rozmowy z Przemysławem Czaplińskim, nie był już tak całkiem poważny, choć jak refren przebijało się z niej odwołanie do dwóch wielkich toposów kultury antyczno-chrześcijańskiej: mitu o Edypie (który, zachorowawszy, zostaje wygnany z miasta) i Hiobie (który wiadomo co). Są to jakoby dwa podstawowe wzorce reagowania na zarazę zapisane w naszej tradycji. Wybrzmiał także cały szereg tytułów traktujących o epidemiach, które napisano przez wieki, aż po czasy najnowsze. Dwie rzeczy z tej rozmowy wryły mi się jednak w pamięć, jak nie przymierzając ów millenijny wirus (przepraszam, naprawdę nie wiem skąd on mi się tu wziął). Po pierwsze uświadomiłem sobie, jak wielkie bogactwo literackich świadectw epidemii posiadamy w naszej kulturze. Po drugie – dźwięczało mi jeszcze długo w uszach tytułowe pytanie – co czytać w czasie kwarantanny? Pytanie, które postawione nieco bardziej uniwersalnie mogłoby brzmieć: co czytać w momentach wyjątkowych, kiedy nie wypada rozmieniać się na drobne, powinno się zaś, ba, należy nawet – skupić uwagę na rzeczach bezsprzecznie fundamentalnych.

***

Myśląc o dawnych świadectwach epidemii natknąłem się od razu na pewien zgrzyt. No bo jak to być może, że z jednej strony mamy taką literaturę o zarazach, o wszelkich trądach, dżumach, (pardon le mot) cholerach i grypach – że powinniśmy być tymi doświadczeniami po brzegi wysyceni. Powinniśmy je czuć przez skórę. Odnajdywać się z nich od razu, jak, powiedzmy katolik sprzed dwustu lat, który jechał do innego kraju i wchodził na mszę świętą po łacinie sprawowaną, taką jaką znał ze swojego parafialnego kościoła. Tak i my, mając doświadczenie zarazy zapisane w genotypie, powinniśmy je witać jak starego dobrego znajomego. A tu nic z tych rzeczy. Żadnej łacińskiej mszy. Fakt, że wybuch epidemii spowodował zwiększone zainteresowanie książkami o tych sprawach traktujących. We Francji ponoć lawinowo wzrosła sprzedaż słynnej książki Alberta Camusa. Jest to jednak fakt, że tak powiem, raczej obciążający. Jakby dowód na to, że przyszło coś o czym nic nie wiemy, więc chcemy na szybko doczytać. A że tylko Dżuma nam przychodzi wtenczas do głowy – to chyba tym bardziej corpus delicti. No może przesadziłem; bo jaka w tym zbrodnia, że nasza kultura wyparła jakieś doświadczenie. Nie potrzebowała to wyparła. Wyrzuciła na śmietnik, jak czek bankowy w epoce kart kredytowych, jak telegraf w dobie pięknych smartfonów, co wszystko potrafią. Sądziła, że nigdy nie będzie już tego doświadczenia potrzebować. A tu proszę – czeki wróciły, i telegrafy także. Dziwna rzecz.

Zdałem sobie jednocześnie sprawę, że zatarcie doświadczenia epidemii nie jest kwestią tak znowu odległą. Przypomniała mi się bowiem pewna opowieść naszej starszej cioci, jedna z tych opowieści, którychśmy w nieskończoność słuchali wieczorami w Opatowie, często bez należnej im uwagi, z nonszalancją młodego wieku. Takiego wieku, który na wszystko ma czas, wszystko zapamięta, wszystko zdąży zapisać. Wiele z tych opowieści uleciało jak wilgotny, ciepły wiatr wpadający przez duże drewniane okna w tamte lipcowe wieczory. Ale niektóre z nich czasem wracają. Ta, o której teraz myślę dotyczyła rodzinnej wsi cioci, a więc i rodzinnej wsi mojego dziadka, z okresu bodaj wczesnych lat trzydziestych XX wieku. Szalał tam wtedy tyfus, przez całe długie miesiące. Tak, że gdy było już po wszystkim, ostała się mniej niż połowa mieszkańców. Zmarł też mój pradziadek Władysław, w młodym całkiem wieku (zdaje się, że młodszy był niż ja jestem dzisiaj). Różne chodziły wersje na temat jego śmierci. Niektórzy w rodzinie utrzymywali, że spadł z dachu i z tego później go słabość dopadła, gorączka i zgon. A inni na to, że to właśnie tyfus, a upadek z dachu nic temu nie winny; że nie był to przecież pierwszy upadek, bo ów pradziadek dorabiał trochę jako cieśla, więc często po dachach chodził, a czasem z nich spadał. Cóż to zresztą za wysokość dla dorosłego mężczyzny taki dach chłopskiej chaty, żeby spadając z niego zrobić sobie krzywdę. Co innego mój dziadek Józef, który parę lat później, dziecięciem będąc, spadł z bardzo wysokiego drzewa i na kilkadziesiąt minut stracił przytomność – wszyscy myśleli, że umarł, ale jednak się potem obudził. Lecz to już inna opowieść. Nie wierzyliśmy więc za bardzo w ten upadek z dachu. Ale jeszcze bardziej nie mogliśmy sobie wyobrazić jakiegoś tyfusu, którego nigdyśmy nie widzieli. Szanowaliśmy jednak ową tajemniczą aurę, w której opowiadano o tej i o innych rodzinnych śmierciach. Pobrzmiewał w niej jakiś ton deterministyczny. Bo nikt się tak naprawdę, mimo pozornych sporów, nie zastanawiał nad przyczyną śmierci; wszyscy wiedzieli, że pradziadek Władysław miał po prostu wtedy umrzeć, to i umarł. Wola Boża, nad którą się zapewne płakało, ale jednocześnie jakoś łatwiej przechodziło się nad nią do porządku dziennego. Śmierć była bowiem blisko, umierały dzieci, zdychały zwierzęta, trzeba było się z tą śmiercią borykać na co dzień. Więc doświadczenie epidemii, która przynosiła śmierć w większym może nieco natężeniu, ale przecież nie odbiegając drastycznie od ciągle obecnego jej doświadczania – musiało być jakoś w ten porządek wpisane. Wiedziano, że jak jest czas zbioru i czas siewu, jak jest czas burzy i pogody – tak samo są pory zdrowia i umierania. Zaraza stanowiła okresowe przesilenia drugiej z tych pór.

***

„Co czytać w czasie zarazy?” – przelatywało mi przez myśl to zasłyszane pytanie, gdy przeglądałem grzbiety książek na półkach. Wiadomo, różne są strategie lekturowe. Czytanie autorami, tematami, czytanie kompulsywne (książka w jedną noc) i kontemplacyjne (strona w jedną noc). Czytanie dla rozrywki, dla mądrości, dla wprowadzenia się w stan rozpaczy, do czego pomocne wydają się, wciągające zresztą bardzo, literackie portrety depresji, samobójstw, cichej rezygnacji spod znaku Saturna. Czy się mylę, że w ostatniej dekadzie zyskały one na popularności? Są więc strategie rozmaite, lecz nie ma strategii na taką niespodziewaną okoliczność. Bo tak jak zapomnieliśmy doświadczenia zarazy, tak – zdaje mi się – utraciliśmy zdolność do poważnej lektury, takiej która ocala, ratuje przed ostatecznym upadkiem. A tylko coś takiego, myślę sobie, warto czytać w poważnych czasach. Bo w normalnych – to z grubsza wiadomo. W maju bujną zmysłowość Schulza, w upalne dni lipcowe di Lampedusę, w sierpniu Myśliwskiego, na jesieni koniecznie Rosjan, Tołstoja, Turgieniewa, a w listopadzie można nawet Dostojewskiego (i oczywiście, cały polski romantyzm), długie zimowe wieczory są dla sążnistych powieści Manna, a może i dla Dickensa. Tymczasem mamy już marzec, więc można by sobie powoli przygotować na biurku jakieś delikatne opowiadania Iwaszkiewicza, może po raz setny Żeromskiego, dajmy na to Wierną rzekę; albo coś w tym guście. Teraz jednak wszystko wydawało się niewłaściwe i nie na miejscu. Jakim sposobem rzuciła mi się w oczy stara powieść Dygasińskiego? Co mnie na nią nakierowało? Trudno powiedzieć, jak to zwykle w takich wypadkach. Zdało mi się zrazu, że jest to wybór najgorszy z możliwych. Co za sens – myślę sobie – gdy tu się ważą losy świata, czytać te stare ramoty? Po co mi teraz pisarz, przeciętny raczej, który, żyjąc pół wieku po Mickiewiczu nie złapał nawet nowoczesnego języka, przez tegoż Mickiewicza stworzonego, i zdaje się tkwić w jakimś idiomie sprzed romantycznego przełomu, w jakichś gawędach Rzewuskiego, żeby nie powiedzieć Jana Chryzostoma Paska. A jednak przylgnął do mnie ten Dygasiński i nie chce się czegoś odlepić. A że takie dziwne przypadki, takie pomysły, które się wydają bezsensowne i bezcelowe – okazują się czasem na swój sposób opatrznościowe – więc go nie odlepiam, niech zostanie. Zobaczymy, może coś ciekawego powie. Może tak będzie, ale może być też całkiem inaczej – jak mawia mistrz prognostyki Jarosław Marek Rymkiewicz. Z epidemią takoż: może będzie tak, a może całkiem inaczej. Ci co udają, że wiedzą, niech lepiej poczytają poetę z Milanówka.

***

Warszawka poszła na pracę zdalną. Od razu, zanim jeszcze wszystko na dobre się zaczęło, zanim nastąpiły wspomniane braki materiałowe, jak zwykle wyprzedzając resztę kraju. Jakby na to tylko czekała, jak na wakacje, jak na kolejny długi weekend. Kolega E. – murowany warszawiak, choć ujmujący niezwykle człowiek, do tego bogacz wyznaczający ton w kategorii drogich aut, zegarków i ekscentrycznych garniturów, w ogóle tres chic – powiada mi przez telefon tonem wystudiowanej, przyjemnej nonszalancji: „Wiesz… byłem dzisiaj na jednym spotkaniu, ale już wracam do home-office’u… jakoś nie chce mi się spotykać z ludźmi…” Wyobraziłem go sobie, jak siedzi w przestronnym gabinecie, w pikowanym szlafroku, z fularem pod szyją (albo raczej w jakiejś nowoczesnej wersji ekskluzywnego stroju) i popija z cebulastej szklaneczki dobry francuski koniak, a co jakiś czas od niechcenia wciska enter w komputerze. I od razu przypomniał mi się cytat z Wielkiego Gatsby’ego. „They were careless people […] they smashed up things and creatures and then retreated back into their money or their vast carelessness or whatever it was that kept them together, and let other people clean up the mess they had made.” Czy E. narobił bałaganu? Nie sądzę, nie bardziej niż tysiące jemu podobnych. Czy posiada enklawę beztroski, w której może się schronić w ciężkich czasach, by przeczekać, ile będzie trzeba, miesiąc, trzy miesiące, rok? Zapewne, lecz czy to jego wina. A jednak budzą jakiś niesmak te nasze dzisiejsze prace z papieru, oderwane od swoich korzeni, wyżywające się w kompulsywnie odbywanych spotkaniach, w klikaniu w bezduszne klawiatury, prace sterujące wyimaginowanymi milionami, w Bóg wie jakich walutach, w taki sposób, aby jakieś boczne dopływy tych strumieni trafiały na nasze konta. My, więźniowie giełdowych indeksów, wzrostu gospodarczego, pustych, napompowanych balonów, które szumnie nazywamy rynkiem i ekonomią. My, aferzyści (określenie nie moje, tylko Stacha Połanieckiego) początków XXI wieku.

Kilka dni później rodzina z prowincji donosi: „u nas przez ten wirus to nic się właściwie nie zmieniło. Pracować trzeba. Bo jak to można na wsi nie pracować. Roboty nie zrobisz to kto zrobi za ciebie? Wiadomo, że trzeba zrobić”. Znów zazdroszczę im tego zmęczenia, które czuć w kościach po całodziennej zwózce słomy, po wyrąbaniu wozu drewna na opał; nawet cierpkiej woni amoniaku wydzielanej przez wyrzucany obornik im zazdroszczę. Zazdroszczę pierwotnej radości, jaka płynie z tych prostych prac, tej radości, której oni nie potrafią docenić. Rozumiem zresztą dlaczego nie potrafią. Bo ledwo wiążą koniec z końcem. Bo się boją o to, czy ktoś łaskawy, jakiś wielki współczesny pan, za grosze kupi to, co wyprodukują. Bo w zmęczeniu i troskach nie mogą w pełni być z najbliższymi, nie mają czasu ani głowy na dobry odpoczynek i wartościowe rozrywki. Powiecie, że to ich wina i ich wybór? Nie jestem przekonany.

Zapewne słusznie grzmi „Nowy Obywatel”, że epidemia ujawniła nierównorzędność zawodów i niesprawiedliwość, która stoi u podstaw wyceny wartości pracy. Niezmordowany redaktor Okraska dowodzi, że dopiero sytuacje kryzysowe – takie jak ta – pokazują, które zawody zasługują na szczególne dowartościowanie. Bo czy ktoś z nas potrzebuje w tych dniach specjalistów od PR, menedżerów od tego i owego, bardziej niż kurierów, sprzątaczy, kasjerek w sklepach? Dlaczego więc – grzmi dalej redaktor – tym pierwszym płaci się „jak za zboże” (abstrahując od dewaluacji tego przysłowia), a drugich zostawia na progu godnej egzystencji.

Coś w tym świecie nie gra. Musiała wypaść jakaś sprężynka w mechanizmie świata – pisał wielki Julian Ursyn Niemcewicz. Czy ktoś z was wierzy jeszcze w ten mechanizm, w spójność i celowość pracy kół zębatych, tak jak wierzył on, poeta uformowany w wieku oświecenia? Niemcewicz pisał to, jak się zdaje, na okazję jakiegoś niezwykłego roku, pełnego katastrof naturalnych, powodzi albo trzęsień ziemi, może nasilonych erupcji wulkanicznych, których XIX wiek przyniósł co nie miara. Ale sprężynka naszego świata nie wypadła teraz, podczas naszej obecnej epidemicznej katastrofy. Ona wypadła już dawno temu. Teraz jedynie uświadomiliśmy sobie, że ten mechanizm, na którym jedziemy to stary gruchot, który zgrzyta, kopci i ledwo ciągnie. Czy jednak rzeczywiście sobie uświadomiliśmy? My, ci na górze, w swojej beztrosce? My, ci na dole, w swoim przytłoczeniu codzienną egzystencją?

***

Chyba nie potrafię wzbudzić w sobie poczucia katastrofy. Czy współczuję? Bez wątpienia. Myślę o staruszkach skazanych na samotne pozostawanie w mieszkaniach, o tych wszystkich biednych pacjentach podłączonych do respiratorów, o ich rodzinach, które nie będą mogły pożegnać ich po raz ostatni. Czy się obawiam? Zapewne. Boję się o bliskich, zwłaszcza tych szczególnie narażonych. O przepełnione szpitale, które nie będą potrafiły pomagać ludziom. Czy mnie to chwilami śmieszy? I to również. Jak każde niebłahe doświadczenie, które jest połączeniem wzniosłości, grozy, ironii i żartu. Nie obwiniajcie mnie o to. To tylko próba znalezienia właściwej proporcji.

Musi budzić pewien lęk to, co widzi się na ulicach. Nieufni przechodnie mijający siebie nawzajem dużymi łukami. Niespokojni ludzie przebierający nogami w kolejkach do sklepów, które z racji rządowych ograniczeń ustawiają się na zewnątrz (mam na myśli kolejki, ale i sklepy czasem też wychodzą z lokali). Uważne i spięte ekspedientki w piekarni, z ledwie widocznym drżeniem rąk podające bułki. Niemal puste arterie komunikacyjne, na których zwykle stoi się w korkach. Tramwaje jeżdżą, ale w każdym zaledwie kilka osób, jak w środku nocy. Wrażenie niepokoju potęgują także wszechobecne komunikaty nakłaniające ludzi do pozostania w domu. Kolejne wystąpienia premiera i ministrów informujące o wprowadzanych ograniczeniach: zamknięciu szkół i przedszkoli, restauracji, centrów handlowych, przywróceniu kontroli granicznej i ustanowieniu przymusowej kwarantanny dla tych, co do Polski przyjeżdżają, limitach osób przebywających w kościołach. Przenoszenie poszczególnych poziomów życia, w takiej formule do jakiej przywykliśmy, w ściany własnego domu i porzucanie tych, których przenieść się nie da. Do tego natłok medialnych informacji. Codzienne komunikaty ministerstwa zdrowia – ile się zakaziło, ile zmarło – póki nie spowszednieją i nie staną się pustymi liczbami, każdorazowo potęgują strach. Na początku epidemii, w Krakowie czy Poznaniu można było usłyszeć: „u nas jest już jeden zakażony”, „w naszym mieście dzisiaj dwa nowe przypadki”, „u nas pierwsza osoba zmarła” itd. Teraz jest podobnie, tylko w większej skali.

Masowo umierają ludzie we Włoszech, Hiszpanii, Francji i Iranie – i to jest dojmująco smutne. Obrazy z ukochanej Toskanii, zawsze tak pełnej życia. Pusty Piazza del Campo w Sienie, na którym powinny się już rozpoczynać ćwiczenia prze lipcowym palio; zamknięta galeria Uffizzich we Florencji. Czy to serce Europy, esencja tego co w niej najlepsze – pogody ducha, dobrego wina i dobrego, prostego jedzenia, starych kościółków z obrazami mistrzów quatroccenta – czy to wszystko wróci jeszcze do życia?

A więc: lęk, może nawet panika, strach, nostalgia, poczucie utraty. A równolegle ile groteski, ile małości, nad którą trudno nie uśmiechnąć się z politowaniem. Gazety publikują wywiad z pierwszym pacjentem w Polsce, u którego stwierdzono wirus. Ten, kto wymyślił tytuł tej publikacji, będący jednocześnie cytatem z pacjenta – „Nie wierzyłem, że mam koronawirusa” – jest prawdziwym mistrzem zachęty, bo choć, wybaczcie, szczegółowo nie czytałem całej rozmowy, to jednak zacząłem sobie wyobrażać, jakie pytania zadałbym takiemu jegomościowi, co to zachorował jako pierwszy. „Czy pamięta Pan, podczas pobytu za granic, żeby ktoś na Pana nakasłał? Jakie to było uczucie”, „Czy mierzył Pan sobie temperaturę”, „Jak czuł się Pan zarażając innych?”, czy może w końcu: „co Pan sądzi o tego rodzaju sławie?”. Śmiejecie się? Z samych siebie się śmiejecie. Jest w tym coś z Gogola, czyż nie?

Czy zatem nie noszę w sobie poczucia katastrofy? Nie. Nie bardziej niż przed epidemią. Lub może inaczej – od dawna noszę w sobie świadomość tak wielu katastrof, że ta jedna, kolejna i – jak się wydaje – wcale nie najstraszliwsza, nie zmienia w sposób rewolucyjny tego krajobrazu współczesnego świata, jaki wyłania się przed każdym, zwykłym, statystycznym, takim jak ja mieszkańcem tegoż świata, zanurzonym w sieci informacji docierających nieustannie z każdego zakątka planety. Wydaje mi się też, że to zagadnienie można by odwrócić, zapytując, czy mamy prawo w sposób szczególny podkreślać doniosłość naszej obecnej katastrofy, na tle światowych katastrof związanych z klimatem, brakiem wody, głodem i pustoszącymi ubogie kontynenty plagami chorób i wyzysku. Powiedzieć, że w tej pierwszej katastrofie, znaczy się naszej, epidemicznej, za którą – pomijając rozmaite teorie spiskowe – nie ponosimy winy, upatruję niekiedy szans, aby te inne katastrofy, które niestety wiele nam zawdzięczają – dostrzec i zrozumieć – to byłoby może za dużo. Więc nie mówię, przynajmniej na razie.

Jest cicha noc. Za oknem białe światło latarń i ciepła, pomarańczowa poświata kościelnej wieży. Spokój. Gdzieś w Polsce wyludnione place wielkich miast. Gdzieś w szpitalach ludzie pod respiratorami walczą o życie. Gdzieś giną zwierzęta, gdzieś umierają rośliny. W jakim świecie obudzimy się jutro?