Belgijski zespół Graindelavoix wykonujący muzykę dawną znany jest już od lat melomanom na całym świecie. W oryginalny sposób odnosi się on do zagadnienia historyczności w muzyce, przez co zyskuje sobie grono wielbicieli, jak i solidny trybunał przeciwników. Jego nazwa, która po francusku oznacza “ziarno głosu”, powtarza tytuł ważnego eseju Rolanda Barthesa. Założyciel i dyrygent zespołu, Björn Schmelzer, zapytany w wywiadzie o inspirację takiej nazwy, powiedział, że “”[ziarno głosu] oznacza skazę, bruzdę, szparę, łatę na dziele sztuki: coś, co jest trochę brudne, pęka, załamuje się. Jest też czymś, czego do końca nie możesz kontrolować, chociaż słyszysz, że jest. To coś przypomina martwy punkt. Wielu muzyków łata tę skazę, udaje, że jej nie ma. W Graindelavoix staram się, żeby punktem wyjścia było to pęknięcie, Barthes’owskie ziarno”. W znakomity sposób oddaje to poetykę zespołu. Poprzez wyeksponowanie barwy głosu każdego ze śpiewaków, belgijski ensamble odchodzi od chóralnego jednolicenia tkanki dźwiękowej. Członkowie zespołu stają się niejako solistami. W ten sposób tworzą oni wykwintną jedność w wielości. Walor ten stanowi o silne Graindelavoix.
W zeszłym roku zespół dokonał nagrania płyty “Gesualdo Tenebrae”, zawierającej pełne wykonanie ciemnych jutrzni z wielkiego czwartku, piątku i soboty w opracowaniu włoskiego kompozytora renesansowego, Carla Gesualdo da Venosy. Wydawnictwo, które ukazało się nakładem wytwórni Glossa nie pomija także tzw. “ciemnych czytań”, w intrygujący sposób melorecytowanych przez członków zespołu: Mariusa Petersona i Adriana Sirbu. Przedsięwzięcie stanowi dla słuchacza ciekawą i intensywną przygodę: proponując responsorialną przeplatankę ekspresyjnych polifonicznych madrygałów i ascetycznych czytań, śpiewanych solowo w manierze bliskiej białemu śpiewowi. Poszczególne części “Lamentacji” sygnowane są w kolejności alfabetycznej według alfabetu hebrajskiego (alefbetycznie?). Brzmi to doniośle jak prorockie echo z innego świata, a więc adekwatnie do treści. Jest to wszak głębokie i płaczliwe ubolewanie nad upadkiem świętego miasta, Jerozolimy, nad jej upokorzeniem i odejściem od pierwotnej harmonii. Zawołania te, a poniekąd także całość obranego przez zespół materiału tekstowego, ukazują prawdę bolesną i trudną. Wyimki z Jeremiasza wkomponowane są przez tradycję liturgiczną nieprzypadkowo akurat w modlitwę poranną dni wielkiego tygodnia. Stanowią one signum kosmicznego tąpnięcia, którym są wydarzenia paschalne. Ciemne jutrznie, co warte podkreślenia, mają źródłowo niebywały walor estetyczny. Z każdym kolejnym czytaniem gasi się poszczególne świece, aż do zupełnej ciemności. Stąd ich nazwa. Utwór Gesualda jest nieliturgiczny, a jednak performatywna energia została tutaj przetransponowana do samej muzyki. Emocjonalność utworów, świetnie podkreślona przez awangardowych śpiewaków, wiarygodnie oddaje dialektykę jasności i mroku, zawartą w geście rytualnym, z którego kompozycja ta została wydestylowana.
Historiografia muzyczna często nie umie spojrzeć na Gesualda inaczej, jak tylko na największego banitę swojej epoki albo nerwowego egzystencjalistę. Czy trzeba przy każdej okazji wątku da Venosy wspominać o jego tragicznej historii? Nie trzeba. Wpływ biografii na twórczość jest tyleż niefalsyfikowalny, co nieweryfikowalny. Tak samo nie trzeba wyciągać tajemnic życia osobistego, chcąc opowiedzieć o Albanie Bergu. Podobnie z Orygenesem, Hanną Arendt i wieloma innymi wybitnymi ossobami notorycznie dotykanymi przez wścibskość gremiów zainteresowanych ich twórczością.
Muzyka Carla Gesualdo da Venosy jest przepięknie dramatyczna i to jest fakt, na którym warto się skupić. Zarówno w swojej twórczości świeckiej jak i sakralnej kompozytorowi temu przyświeca imperatyw estetyzowania wszystkiego: tęsknoty, nienawiści, odkupienia, nudy, miłości. Nawet zdrada Judasza, na której w ciemnych jutrzniach skupiona jest część o incipicie “Amicus meus” została tutaj przedstawiona w sposób zachwycający. Dodatkowo emocjonalna poetyka Graindelavoix podnosi do kwadratu skłonność Gesualda do upiększania wszystkiego, o czym się opowiada. Predylekcję taką zauważam jednak nie tylko u tego jednego kompozytora, ale w ogóle w muzyce renesansowej, która z wiadomych sobie powodów ma sporą trudność, by nie być anielsko przepiękna. Przyzwyczajenia wykonawcze wykonujących tę muzykę zespołów, zwłaszcza brytyjskich, takich jak legendarny kwartet Hilliard Ensamble czy Tallis Scholars, podkreśla ten rys muzyki przedbarokowej, czemu Graindelavoix stara się odważnie oponować.
Dlaczego muzyka Gesualda stara się być kompleksowo piękna? Taki stan rzeczy można interpretować w dwójnasób. Każda muzyka (i szerzej: twórczość artystyczna) odkrywa pewien kawałek rzeczywistości niepoznawalny w żaden inny sposób. Myśląc tak, na madrygały da Venosy można spojrzeć jako na panspirytystyczne ujęcie rzeczywistości, świat kompleksowo uduchowiony, w którym nawet najciemniejsze głębiny mają swój urok. Można więc na ciemne jutrznie Gesualda nałożyć wykładnię zbudowaną przez odwrócenie powiedzenia, wyjętego z wiersza Rainera Marii Rilkego “piękno jest straszności początkiem”. Tu mysterium tremendum byłoby zarzewiem otwierającym żywioł estetyczny. Drugi zaś trop, nieco mniej optymistyczny, zakłada pewien ubytek w pomysłowości kompozytora i nadmierne przywiązanie do przyjętej wrażliwości. Taki trop przyszedł mi do głowy pod koniec utworu, kiedy polifoniczna dykcja zaczyna popadać w błędne koło. Być może jedynym możliwym rozwiązaniem tego koła była Camerata florencka i emancypacja głosu solowego prowadząca do baroku w muzyce, aczkolwiek mogę się mylić. Kto wie, może to koło powinno się kręcić dalej jak buddyjskie młynki modlitewne albo karuzele galaktyk w kosmosie. Być może w najlepszym z możliwych światów koło to powinno się kręcić w nieskończoność. I tak można wyciągnąć ewentualną naukę z nudy, w którą czasami popada muzyka doby renesansu.
W przypadku omawianego albumu przed znużeniem zabezpieczają słuchacza muzycy spod szyldu “ziarna głosu” poprzez specyficzny sposób wykonywania muzyki. Wspomniane wcześniej akustyczne bruzdy żłobione są przez stylistyczną rozmaitość śpiewaków. Jeden z nich, Razek-François Bitar jest Syryjczykiem, który wychował się na śpiewie maronickim. Śpiewacy belgijskiego zespołu są znani z odejścia od potocznych skojarzeń z muzyką dawną. Podczas występów poruszają się w takt wykonywanej muzyki, dając świadectwo (miejmy nadzieję, że autentycznie) uwolnienia swoich ciał przez śpiew. Widać to też na dwóch teledyskach reklamujących płytę “Gesualdo Tenebrae. W jednym z wywiadów Biörn Schmelzer, szef zespołu, przyznał: “Dobry performer daje słuchaczowi możliwość wyłonienia w jego wyobraźni pewnego obrazu muzyki. Słuchając nagrań pianistów, możesz czasami wyobrazić sobie ruchy ich palców. To pewien rodzaj ucieleśnienia. Myślę, że najważniejsze jest podarować słuchaczowi możliwość stworzenia jego własnej fizyczności muzyki”.
Nie można w tym wszystkim zgubić pytania o to, w jaki sposób Gesualdo estetyzuje same misteria wiary przeżywane w wielkim tygodniu. Wykonywany utwór, z zasady nieliturgiczny, nie aspiruje chyba do kościelnej powagi, aczkolwiek wprowadzony ton prorockiego zaśpiewu (wersu z Lamentacji) czerpią z niej co nieco. Można się oczywiście zastanawiać, na ile głęboko sam kompozytor przeżywał ofiarną śmierć, którą poniósł Jezus z Nazaretu. Można domniemywać, czy głęboka emocjonalność utworu jest wynikiem doświadczeń religijnych autora, czy przypadkowej zbieżności z tak a nie inaczej dobranym tekstem. Zamiast jednak snuć domysły na temat kształtu czyjejś świadomości, warto penetrować to, co jest nam dane, czyli samą muzykę.
Na przecięciu tkanki dźwiękowej i tekstualnej wiele się tu dzieje. Szczególnie intryguje retoryka muzyczna. Masy akustyczne harmonijnie rozciągają się w wolne pasaże, albo zwijają, mknąc torami szybkich pochodów – w zależności od wykonywanego tekstu. Czasami siła dobranych środków kompozytorskich brzmi nieco naiwnie. “Duch ochoczy” (w opozycji do “ciała słabego”) podkreślony jest nerwowymi melizmatami. Tam zaś, gdzie Jezus w polifionicznym dialogu przepowiada uczniom ucieczkę i opuszczenie go, głosy natychmiastowo rozchodzą się w różnych kierunkach, powtarzając to, co i tak zostało powiedziane. Szczęśliwie w opracowaniu Graindelavoix takie momenty kompozycji zyskują pewien urok, który pozwala nie zastanawiać się zbyt głęboko nad stosunkiem muzyki do tekstu. Pozostając przy kompozycji opowiadającej scenę w ogrodzie Oliwnym, wspomnieć trzeba piękny gest, jakim jest powtarzanie “sustinete” (zostańcie), który w tym wykonaniu ma w sobie akuratną czułość. Natomiast w momencie rozterki Jezusa głosy śpiewające prośbę o ominięcie kielicha dramatycznie współtowarzyszom głosom wyśpiewującym zdanie się na wolę Ojca. To rozdwojenie mentalne zostało przez Gesualda znakomicie naszkicowane.
Najlepsze wrażenie, zarówno pod względem kształtu kompozycji jak i uroku wykonania, robią jednak nie tyle dramatyczne zwroty akcji, co momenty powolne, łagodne, kontemplacyjne. Szczególnie zachwyca zaśpiewany powoli i rozważnie motet “Caligaverunt oculi mei”. Wymagają one od słuchacza uruchomienia rezerw uważności. Porównanie z symfoniami Brucknera jest tu nie na miejscu, bo mamy do czynienia z utworem dużo krótszym. Także tutaj trzeba jednak pozostać przez dłuższy czas na bardzo wysokim poziomie emocjonalnej uwagi. Zespół, znany z operowania metodyczną brzydotą i niekonwencjonalną emisją, potrafi brzmieć też jak mistyczny chór, jak choćby na słowa “cuius livore sanati sumus” (w jego ranach jest nasze zdrowie). Akustyczna mistagogia daje o sobie znać także w utworze “Velum templi scissum est”, którego słowa opowiadają o kosmicznym wymiarze śmierci Jezusa na krzyżu. Drżenie skał czy otwieranie się grobów nie zostało odzwierciedlone przez sugestywne figury retoryczne. Cały dramatyzm pojawia się tutaj en bloc w gęstości brzmienia. Podobnie przejrzyście i spokojnie wykonano tekst “ut Iesum dolo tenerent, et occiderent” (żeby Jezusa podstępnie pochwycić i zabić) w części “Seniores populi”, gdzie muzyka snuje się górnymi kanałami mistycznego przekazu.
Graindelavoix, jak wcześniej wspomniałem, znany jest z eksperymentów emisyjnych. Ich muzyka nie zawsze brzmi grzecznie. Śpiewacy ci potrafią wyć, krzyczeć i celowo wulgaryzować śpiew, który w przypadku większości wykonawców takiej muzyki unika niskiego anturażu. Moim ulubionym tego przykładem z innych płyt jest motet “Inviolata genitrix” Guillaume’a de Machaut otwierający niesamowite wykonanie jego mszy de Notre Dame. Wielokrotnie środki te członkowie belgijskiego ensamble’u zastosowali również w ciemnych responsoriach, a zwłaszcza w momentach, kiedy pochód muzyczny zaczyna wariować w kłębowisku, kiedy rozdrabnia się i zapętla. Tę predylekcję do teatralizowania, wzbudzającą karczemne awantury wśród odbiorców muzyki dawnej, Schmelzer wyjaśnił kiedyś następująco: “Dla mnie śpiewak nie jest osobą, która musi odtwarzać dosłownie to, o co chodziło kompozytorowi żyjącemu w XV wieku. To zawsze pewien rodzaj negocjacji pomiędzy dawnym dziełem a współczesnym ciałem – nasze ciała w teorii są współczesne, ale mają w sobie wiele warstw. Czy na pewno przynależymy do XXI wieku? Nie jestem tego taki pewien, wszyscy mamy zapisane w sobie pewne historie. (…) Tym jest Graindelavoix, to złożoność głosu”. Czasami uruchamia się tu emisja, by tak rzec, zupełnie powszechna, zapożyczona z mowy, tak jakby ktoś krzyczał albo do czegoś usilnie przekonywał, jak tego znakomity przykład znajduje się w części “Animam meam dilectam tradidi”, kiedy biblijny podmiot wykrzykuje “Insurrexerunt in me viri absque misericordia” (wystąpili przeciwko mnie mężowie niemiłosierni).
Nauka płynąca z dramatycznych Responsoriów Gesualda da Venosy w wykonaniu Graindelavoix drąży temat życia w jakiś sposób wewnętrznego. Można iść w literalną wykładnię i czytać ten utwór w kluczu konfesyjnym, aczkolwiek związek tej produkcji z porannymi godzinami liturgicznymi odprawianymi w wielkim tygodniu pozostaje tylko inspiracją. Można też, abstrahując od doktryny o odkupieniu ludzkości przez śmierć Syna Bożego, puścić się w duchową wędrówkę po ścieżkach psyche, w ślad za mozaiką dźwiękowych konstrukcji zaprojektowanych przez włoskiego kompozytora, a zmaterializowanych w zeszłym roku przez belgijski zespół. Bez względu na obrany wariant interpretacyjny trzeba przyznać, że kolektyw “ziarna głosu” sprostał podjętemu przez siebie wyzwaniu w znakomity sposób. Kilkugodzinna medytacja muzyczna stanowi strawę wykwintną i energetyczną. Pięknie rytmiczna przeplatanka polifonii i monodii komponuje się w żywotny muzyczny organizm.