Czytelnia

W listopadzie 2017 roku ukazała się nowa książka Macieja Płazy, do której jeszcze w „Sumie” na pewno wrócimy. Tymczasem tylko odnotowujemy fakt, wspominając przy okazji, że wydanie powieści stało się pretekstem do sporu krytyków wokół takich zagadnień, jak elitarność literatury, artystyczny wymiar prozy czy upadek języka. Z jednej strony słychać zatem głos Dariusza Nowackiego: „Kunsztowne pisarstwo Macieja Płazy jest buntem przeciwko dominującemu dziś prostactwu form literackich i bylejakości języka. Autor Robinsona w Bolechowie pokazuje, że zdania wielokrotnie złożone nie tylko są jeszcze możliwe w polszczyźnie, ale też mogą zachwycić urodą”. Z drugiej, w recenzji Wojciecha Szota, narzekanie na nadmierne artystostwo: „te wszystkie zdania na stronę […] nastawione są raczej na zawziętego krytyka niż czytelników/czytelniczki”. Tak zwaną trzecią drogę reprezentuje zaś, w swojej obszernej analizie powieści („Dwutygodnik” nr 230, 02/2018), Łukasz Żurek:

W akcie stylizacji, którego podejmuje się Płaza, nie chodzi w żadnym razie o składanie hołdu Mistrzom (chociaż on sam może tak twierdzić) czy po prostu piękne pisanie. Poprzez drobiazgową pracę na języku, inspirowaną Schulzem, Odojewskim czy Buczkowskim, oraz korzystanie z arcymodernistycznego modelu powieści o artyście Płaza sprawdza, na ile pewien sposób myślenia o literaturze nadaje się do pisania o naszym tu i teraz.

***

Koniec roku przyniósł też kolejną książkę Przemysława Dakowicza. Kwatera Zmarchtwychwstałej Pamięci to tworzona w różnych gatunkach literackich opowieść o ekshumacji ciał polskich bohaterów antykomunistycznego podziemia, prowadzonej na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach przez zespół prof. Krzystofa Szwagrzyka. W sensie literackim jest to przedłużenie, kolejny krok następujący po poetyckim tomiku Łączka z 2013 roku, w którym czytamy:

Tyle ich. Pod różnymi szerokościami i długościami. W czarnoziemie i glinie. Bezimienne, bezdomne, jedzone przez czas, znikające. Każde z nich — osobne życie, osobne miłości, trud i strach tak podobne, a tak różne. Głowy z dziurami po pociskach, wrzucone w doły, przysypane wapnem, ziemią. Trawa porasta kości, wiatr chodzi w gałęziach sosen, wiatr, co nie chce zamilknąć. Ciała porzucone w lasach, w dołach, przykryte gałęziami. Przewożone nocą, obite, bezwładne, wyładowywane z ciężarówek. Ciała bezczeszczone, fotografowane. […] Przygarniam was, przygarniam, bezimienni. Niech was ogrzeje oddech żywego. Oddaję wam mój głos. Wejdźcie mi w krew, Cienie.

***

Michał Olszewski, dziennikarz, autor książki #upał, która rejestruje współczesny model życia w biegu, powiada w wywiadzie udzielonym „Dwutygodnikowi” (nr 205, 02/2017):

Groźniejsze od zaburzeń relacji rodzinnych wydają mi się długofalowe konsekwencje multitaskingu. To też jest problem ponadpokoleniowy – każdy, kto dziś korzysta z komputerów czy smartfonów, działa wielozadaniowo. I w tej kwestii jestem pesymistą, bo wszystkie badania – i psychologiczne, i neurobiologiczne – pokazują, że nie jesteśmy ewolucyjnie do tego przystosowani. Każdy, kto twierdzi, że potrafi świetnie robić cztery rzeczy naraz, kłamie. Dlatego z niepokojem myślę o dzisiejszych dzieciach, które nie umieją już skupić się na jednej rzeczy. Gdy odrabiają lekcje, jednocześnie słuchają muzyki, sprawdzają Insta i zaglądają do World of Tanks. Znam dzieciaki, które równocześnie odrabiają lekcje, siedzą na komunikatorze i grają w dwie gry! Boję się, że w konsekwencji utracimy zdolność do solidnego i sumiennego wykonywania jednego zadania. Widzę to już u siebie – coraz trudniej skoncentrować mi się na jednym: na pisaniu czy czytaniu.

Nie jesteśmy pewni znaczenia tych wszystkich skrótów i terminów, które się w powyższym cytacie pojawiają. Gdyby jednak ktoś chciał jeszcze więcej o internetowej współczesności, to sięgnąć może po uhonorowany podczas zeszłorocznego Festiwalu Conrada, debiut powieściowy Anny Cieplak Ma być czysto; podobno warto.

***

Tymczasem ten zbyt szybki świat próbuje oswoić Łukasz Orbitowski. Jego powieści to trochę jakby przedłużenie myśli Leibniza, że żyjemy w najlepszym z możliwych światów. Więc wszystko, co nam się przydarza jest dobre, albo przynajmniej nie takie straszne, jak się wydaje.  Także nic co współczesne nie jest Orbitowskiemu obce. Takoż youtuberzy, o których pisze („Dwutygodnik” nr 223, 10/2017):

Przyznaję ze wstydem, że nigdy wcześniej nie słyszałem o youtuberach i zdumiał mnie ogrom ich potęgi. Ci młodzi ludzie (najczęściej bardzo młodzi) organizują sobie zloty na Stadionie Narodowym, mają swoje własne linie odzieżowe, pisma sobie poświęcone, a także zeszyty, kubki, oraz, przypuszczalnie, stringi. Ich sieciowa popularność, mierzona w łapkach, odsłonach i subach idzie w miliony, co określa rozmiar mojej klęski. Jako pisarz nigdy nie zdobędę tego rodzaju popularności, nawet gdybym zyskał nakłady Kaśki Bondy i ekranizację od Spielberga. Jestem jednak nikim więcej, jak przedstawicielem ginącego zawodu. Nie mam dostępu do statystyk, ale odnoszę wrażenie, że youtuberzy przebili popularnością aktorów i muzyków. Przyszłość należy do nich.

Zatem pierwsza cecha, która określi przyszłość – to popularność, im więcej tym lepiej. Druga zaś – to autentyczność. Pisarze mają stać się, jak Knausgård skrupulatnymi rejestratorami własnego życia, a czytelnicy podglądaczami tej egzystencji. Biada twórcom fikcji, biada anachronicznym mitografom (Parnickim, Konwickim, Myśliwskim). „Aktem sztuki będzie sama autentyczność, czyste gołe życie” – kończy Orbitowski. Czy Przybyszewski i awangarda nie wieszczyli czegoś podobnego jakieś sto lat temu?

***

W wywiadzie dla magazynu „O!Kultura” (nr 61, 2017) Marcin Świetlicki – rozchwytywany ostatnio z powodu wydania autobiograficznej Nieprzysiadalności – o tym, czy możliwa jest dzisiaj jakaś wspólnota artystów:

W sensie artystycznym czuję się sam. Miałem 40 lat, pojawiał się jakiś dwudziestolatek, który mówił: jestem taki sam jak pan, chciałbym kontynuować pańską drogę twórczą. Ja odpowiadałem: proszę bardzo. Mijało 5 lat i ci młodzi ludzie szli do jakiejś korporacji, albo w jakąś politykę typu „Krytyka Polityczna”, albo odwrotnie – w jakąś straszną prawicę. I mówią: kiedyś to ten Świetlicki był dla nas wzorem, a teraz niech spada z tym pierniczeniem. Nie wychowałem żadnego ucznia, żaden z ludzi, którzy przyszli po mnie nie wytrwał w idealizmie.

Co by nie powiedzieć o legendarnych poetach lat 90. – Świetlickim, Podsiadle – trzeba im przyznać, że w idealizmie wytrwali zadziwiająco dobrze. Krzepiący to fakt i drogowskaz, że jednak można, bez względu na okoliczności. Chociaż trzeba się czasem liczyć z takim wizerunkiem własnym:

„Nie, nie, oni [dawni koledzy Świetlickiego] są troszeczkę zakłamani. Mówią: mamy rodzinę, obowiązki, musimy jakoś funkcjonować, a on to jest skończony, jest na granicy kloszardostwa i niech się tam wykańcza, my tacy nie zamierzamy być. Jestem odbierany jako człowiek nieodpowiedzialny, któremu wszystko wisi, który robi rzeczy ryzykowne”.

Mało który z młodszych poetów doścignąłby też wspomnianych w poczuciu ważności tego, co się robi. Mało kto gotów jest traktować dziś poezję jako zawód. A Świetlicki mówi konsekwentnie: „Być poetą to jest obowiązek, ciężka praca, która daje satysfakcję, może nawet pieniądze, ponieważ to jedyne źródło mojego utrzymania. Mam w kieszeni jakieś pieniądze – zarobiłem je na poezji”.

***

Andrzej Mencwel napisał wyjątkową książkę o kulturze chłopskiej i dał jej tytuł Toast na progu. Wiele w niej rzeczy, którymi można się zachwycić, lecz równie dużo takich, które skłaniają do polemiki. Trudno nie zgodzić się na przykład, że „mechanizacja, specjalizacja, profesjonalizacja zmieniła wieś i jej mieszkańców. Zniknęły wszystkie te dawne czynności, do których trzeba było zwoływać zespoły” (cytat z wywiadu z Mencwelem, „Dwutygonik” nr 222, 10/2017). Lecz już taki fragment musi budzić zastrzeżenia, zwłaszcza ludzi, którzy wieś na co dzień widują i wiedzą, że jeszcze coś tam z niej zostało:

W trakcie pisania tej książki, poczętej jako wspomnienie o zmarłym przyjacielu, uświadomiłem sobie, że w mojej przytomności umarła klasa. Cała klasa społeczna, która liczyła sobie w Polsce ponad tysiąc lat.

Na szczęście kontrapunktuje Mencwel te mocne tezy, zaprzeczając sobie nieco:

Bo to nie znaczy, że on umiera bezpotomnie. Chodzi o to, by się odrodził czy też odradzał w innej postaci, która nie będzie folklorystyczna. Zresztą sądzę, że on już się odradza. W różnych, rozproszonych, ale coraz wyraźniejszych zjawiskach artystycznych ostatnich lat. Wnoszę swój mały wkład do tego odrodzenia, żywię nadzieję, że ono rozkwitnie.

Ta końcowa recepta też nie wydaje nam się do końca przekonująca, ale o tym przyjdzie jeszcze napisać innym razem.

***

Gdy pojawia się kolejny wywiad z Jarosławem Markiem Rymkiewiczem, to wiadomo, że zostanie powiedziane coś znaczącego. Tym razem działo się to w tygodniku „Do Rzeczy” (nr 46/2017), gdzie poeta uchylił znów rąbka swojej ontologii:

Istniejemy – i zdajemy sobie sprawę z tego, że istniejemy – tylko dlatego, że pamiętamy. Pamiętamy, że tutaj jesteśmy. Ujmując to inaczej – każdy z nas, każdy człowiek istnieje w swojej pamięci i dzięki pamięci. Jest w samym jej środku i nie może się z niej wydostać. Gdyby się z niej wydostał, to natychmiast przestałby istnieć, bo nie wiedziałby nic o swoim istnieniu. Tak więc to pamięć i tylko ona stwarza nasze tutejsze życie – powołuje je do istnienia. Bez niej nie istniałaby ani żadna teraźniejszość, ani też żadna przyszłość. Istnieje zatem tylko przeszłość – stwarzająca cały nasz tutejszy świat.

A w dodatku, dla sympatyków Rymkiewicza, są w tym wywiadzie także wątki autobiograficzne, związane nota bene z Łodzią, w której młody poeta studiował i działał w ZMP.

Codziennie z Ewą czegoś słuchamy. Codziennie przez dwie, trzy godziny – i tak jest od lat. Zaczęliśmy słuchać jeszcze w Łodzi, gdzieś pod koniec lat 50., kiedy zamieszkaliśmy przy ul. Spornej. Wtedy słuchaliśmy na adapterze, któremu zmieniało się igły. Pamiętam nawet, choć to lata minęły, od czego zaczęło się to słuchanie – od koncertów skrzypcowych Bacha i od Mitów Szymanowskiego.

***

Niezwykle aktywny internetowy krytyk literacki Jarosław Czechowicz wypytuje o twórczość, a pisarz Jarosław Kamiński, autor kilku powieści (m. in. Wiwarium i Tylko Lola) – skrzętnie odpowiada (http://krytycznymokiem.blogspot.com/2017/12/). Wychodzi z tego całkiem ciekawy głos o świecie literackim, który pozostaje nieledwie niezauważony przez główny nurt życia kulturalnego, jest nieobecny w wielonakładowych pismach, na półkach bestsellerów czy w telewizyjnych wywiadach.

Nasze życie literackie – mówi o tym Kamiński – ma charakter towarzyski. Idee się nie liczą. W gruncie rzeczy literatura też nie jest najważniejsza. Wszystko się sprowadza do ludzi. Mało kto zaryzykuje pozytywną opinię o powieści, jeśli nie zna autora albo nic nie wie o jego osadzeniu w środowisku literackim. Mówię o tradycyjnej krytyce. W blogosferze dzieje się trochę inaczej, co, przyznaję, bywa bolesne dla autorów.

Herbert powiadał kiedyś, że późny debiut daje dużo możliwości, jest właściwie atutem. Okazuje się, że dzisiaj już niekoniecznie:

Z pewnością, napotyka się na większy opór odbiorców. Młody pisarz z natury rzeczy budzi zainteresowanie, daje nadzieję na ciekawą twórczość. Już teraz albo wkrótce. Trudniej uwierzyć, że stary pryk może mieć coś ciekawego i oryginalnego do powiedzenia. Wbrew pozorom w kulturze hula ejdżyzm. Może młodym jest ciężko w przemyśle, polityce, administracji albo medycynie, ale nie w kulturze. Po 40 – jeśli wcześniej nie zaistniałeś – istnieje duże ryzyko, że zostaniesz pominięty. A późny debiut w Polsce to nie wynik lenistwa, ale, niestety, skutek uboczny transformacji. Dla wielu z nas była jak tsunami. Czasem tsunami nieszczęść, wykluczenia i biedy, ale częściej chyba wprost przeciwnie – wygodnego życia jak na Zachodzie.

Książki Kamińskiego poruszają kwestie rozpalające, wydawałoby się, debatę publiczną, jak katastrofa smoleńska czy marzec ‘68 roku. Skąd więc brak szerokiego zainteresowania? Czy problem leży w słabościach publicznej debaty? A może jednak we wnętrzu tej literatury?

***

O specyfice współczesnej „pracy w kulturze” opowiada też redaktor Łukasz Najder („Dwutygodnik” 203, 03/2017).

Internet sprawił, że wielu z nas – redaktorów, korektorów czy tłumaczy – może pracować w i z domu. Dzięki temu jesteśmy choć odrobinę bardziej atrakcyjni i konkurencyjni dla pracodawców, bo nie potrzeba nam już zapewniać przestrzeni do pracy w redakcji czy wydawnictwie, sprzętu komputerowego, baniaczka z wodą. Ale z drugiej strony, taka praca to wyzwanie i podołają mu tylko ci, którzy potrafią bez ciągłego, bezpośredniego dopingu szefa kontrolować siebie i powierzone zadania. Oczywiście i tutaj są terminy i zobowiązania, ale bez fizycznej, bliskiej obecności bossa i koleżeństwa łatwo ulec lenistwu czy też internetowo-przyjemnościowej nadaktywności.

Pojawia się więc i reakcja na taki model pracy w postaci dowartościowania starego, dobrego etatu. Pewien powrót do „starego” dostrzega Najder także w czytelnictwie:

Po ostatnich targach we Frankfurcie można było spotkać liczne opinie, że papier wraca i bije na głowę e-booki, te w Polsce stanowią zazwyczaj 10 proc. z wyniku sprzedaży książki. Wielu czytelników nadal woli solidne papierowe wydania – albo rozczarowało się literaturą zasysaną z Kindle’a i znowu sięga do klasycznej formy książki. I klasycznej formy powieści – obszernych, rozbudowanych fabuł, obrazów epoki lub wręcz epok, galerii charakterów, plastycznych opisów etc. Sukces prozy Twardocha, „Ksiąg Jakubowych” Tokarczuk czy Małego życia Yanagihary nie wziął się z powietrza i uważam, że ta konserwatywna kontrrewolucja jeszcze potrwa.

***

Także na łamach „Dwutygodnika” (nr 228, 01/2018) – ach, cóż by bez niego poczęła ta rubryka „Sumy” – swoje boje z polskością toczy guru polskich literaturoznawców Michał Paweł Markowski. Na początku, mówi, wcale jej nie było: „Świat wyglądał bardzo znośnie, żyłem w Polsce, mówiłem po polsku, traktowałem to wszystko jak powietrze (niezbędne do życia, ale przezroczyste), ale polskość nie stanowiła elementarnego wymogu zadowolenia”. Później wkroczyła nieco niespodziewanie: „miałem krótkie chwile słabości – katolicyzm, patriotyzm”, lecz szybko została powstrzymana przez zdrowy system immunologiczny: „dzieciństwo spędzone na małej uliczce przy brudnej rzece w prowincjonalnym mieście zamiast pchać mnie do ludzi, do świata, zamiast zaszczepiać na potęgę resentymenty, zrobiło ze mnie człowieka osobnego, nieskorego do zachłyśnięcia się zbiorowością w tym lub innym wydaniu”. Nie da się oczywiście zbyć argumentacji Markowskiego żartobliwym wykrętem. Jego apologia „normalnego życia” w rywalizacji z Mickiewiczowskim czynem – ma liczne uzasadnienia, i równie licznych zwolenników.

Inflacja symboli, za które odpowiedzialny jest romantyzm, stąd się wzięła, że codzienność okazała się dla polskich romantyków zbyt niechlujna, prostacka i monotonna, rzeczywistość polityczna z kolei nazbyt dotkliwa, wobec czego wzięto się za masową produkcję protez i ekranów, które mogłyby stworzyć rzeczywistość pośrednią, sieć fantazmatycznych umocowań, których wartość wynikałaby nie z ich odniesienia do rzeczywistości (która została wzięta w potężny nawias), ale osobistych zabiegów kompensacyjnych.

Nie można tego zbyć, warto z tym polemizować. Jednak nie jesteśmy pewni, czy współcześnie, w Polsce stoimy właśnie w tym punkcie, o którym mówi Markowski. Zdaje nam się raczej, że afirmacja codzienności ma się bardzo bardzo dobrze, a idee romantyczne, poza swoją zwulgaryzowaną formą, w najlepszym razie chowają się gdzieś po kątach rzeczywistości.

***

Pierwszy, odnowiony „Przekrój” tak wysoko postawił sobie poprzeczkę, że trudno do niej doskoczyć kolejnym numerom kwartalnika. Przeszkadza w tym chyba nadmiar artykułów ciekawostkowych, wszelakiej drobnicy oraz szata graficzna, niezwykła i charakterystyczne wielce, lecz w takim natężeniu (każdy numer ma ponad 150 stron) jednak męcząca. Mimo tych wad ciągle można w „Przekroju” wiele znaleźć, a czasem zdarzają się prawdziwe perełki. Za taką uznać należy artykuł z jesiennego numeru (nr 4(3559)/17) poświęcony Aleksandrowi Humboldtowi. Nadzwyczajna to postać, która dała fundament pod niemal całą nowoczesną naukę. Geograf, biolog, botanik, ekolog, chemik, inżynier… (dopisać kolejne wedle upodobania). Jeśli mówi się o Leibnizu, że jako ostatni człowiek na ziemi wiedział wszystko, to Humboldtowi trzeba dać miano tego, który obejmował rozumem całość przyrodoznawstwa.

Wydaje książki całymi seriami – pisze Mirosław Wlekły – różnymi gatunkowo. Książki specjalistyczne, które fachowo opowiadają o faunie, florze czy astronomii. Książki literackie […] Książki atrakcyjne graficznie, pełne spektakularnych sztychów, ukazujące szczyty, wulkany, aazteckie rękopisy, meksykańskie kalendarze […] książki popularnonaukowe, a także opisane wartkim językiem, pełne przygód relacje z podróży przez tropikalne lasy, sawannowe Ilanos czy gwarne ulice latynoskich miast.

Nie byłby pewnie Humboldt tym, kim się stał dla Darwina, Thoreau czy Muira, gdyby nie jego przyjaźń z Goethem. Gdy poznali się w Jenie, poeta powiedział o przyszłym przyrodniku: „W ciągu ośmiu godzin czytania książek nie dowie się człowiek tyle, ile on ci daje w godzinę”. Humboldt natomiast wziął od Goethego sposób obrazowania, literacki kunszt – stąd na przykład w jego opisie Ameryki Południowej katarakty Orinoko „oświetlone promieniami wschodzącego słońca”, a rzeka z mgieł „zawieszona nad swym łożyskiem”. Cóż to za piękne czasy, gdy literatura mogła spotkać się z naukami ścisłymi.

***

Stasiukowy Wołowiec to jednak miejsce na mapie Polski – zarówno literackiej, jak i rzeczywistej – wyjątkowe. Gdyby nie ono, nie byłoby nigdy Stasiuka-pisarza, dysponującego tak potężnym rekwizytorium prowincji, pogranicza, kultury lokalnej. To z nich rodzą się znane wszystkim powieści prozaika (nie tylko o pobliskiej Dukli, lecz również o innych, odległych miejscach), w nich także biorą źródło krótsze jego teksty, jak opowiadanie zamieszczone w świątecznym wydaniu „Tygodnika Powszechnego” (nr 1-2 (3573-3574) 1-7 stycznia 2018 roku). A oto fragment tegoż, na zachętę:

Dopijam kawę, ubieram się i wychodzę do samochodu. Zgarniam śnieg, zapalam, czekam, aż się trochę zagrzeje. Zjeżdżam w dół do szosy. Asfalt pokryty jest czarnym błotem. Powoli, jak najciszej wyjeżdżam ze wsi. Jak uciekinier, jak złodziej, żeby nikogo nie zbudzić. W światłach las jest bajkowo biały, ale po paru minutach, w dole, śnieg powoli znika i jest tylko czerń nocy z tymi wszystkimi domami gdzieś w głębi. Z kutymi bramami, tralkami, żywopłotami, foliowymi chochołami, z kamiennymi figurkami Piłsudskiego, papieża i Matki Boskiej w uśpionym ogrodzie po prawej.