– To automat. Ja to tylko automatami jeżdżę – powiedział. – Przyzwyczaiłem się. Lubię mieć zawsze obie ręce na kierownicy, a nie tą prawą ciągle machać.
Staliśmy obok jego pięknego bmw, ciemnozielonego, tak ciemnozielonego jak butelka koniaku, i rozmawialiśmy. To znaczy, ojciec z nim rozmawiał, ja się tylko przysłuchiwałem i patrzyłem na ten prześliczny wóz o sportowych rysach, smukły i zgrabny, o opływowych kształtach, lśniący jak koralik. Była jesień 1992 roku, miałem wtedy dziesięć lat i nigdy wcześniej takiego udanego auta nie widziałem. Wszystkie, które widziałem, były toporne i matowe. Jak na przykład nasz polonez. Z przodu mu coś odstawało, z tyłu mu coś odstawało, maska była ogromna, nieproporcjonalna w stosunku do reszty, lampy kanciaste, lakier szarobury. Nasz samochód wyglądał, jakby był posklejany z przypadkowych elementów i zaraz miał się rozpaść na tysiąc drobiazgów. Tak wyglądał, jakby powstał chałupniczą metodą, w czyimś garażu, ze wszystkiego, co było pod ręką. Patrzyłem na to bmw i wstydziłem się naszego poloneza. Wstydziłem się tak samo, jak dziecko się wstydzi ojca pijaka, biedy w domu albo tego, że w przedszkolu zlało się w rajstopki. Z tamtego dnia dwa uczucia pamiętam: ten zachwyt ciemnozielonym bmw i ogromny, paraliżujący wstyd, że my mamy tylko tego poloneza nieszczęsnego, tę czarną rozpacz polskiej motoryzacji. Dobrze, że mieliśmy garaż i ten polonez stał w tym garażu, bo jakby stał gdzieś w pobliżu bmw, toby się pewnie stopił od blasku bijącego od tej niemieckiej maszyny.
– To sportowy wóz, ale miejsca na nogi jest sporo, myślę, że mamie na tym fotelu dla pasażera będzie bardzo wygodnie – tak mówił do mojego ojca, przechodząc wzdłuż auta i ręką przesuwając po dachu, tak jakby chciał samochód pogłaskać. – Bagaż się rzuci na tył, tam jest taka mała kanapa. Na pewno się jedna torba zmieści. A więcej przecież mama ze sobą nie weźmie, to tylko wyjazd na weekend. W poniedziałek odwiozą ją z powrotem.
– Będzie dobrze, panie Arturze. Wszystko będzie dobrze. I mama się zmieści, i bagaże się zmieszczą. To niby sportowy wóz, ale całą rodziną bym tu wpakował – ojciec się roześmiał. –Pańska mama na pewno bardzo się cieszy, że pan wpadł i że ją do siebie na sobotę i niedzielę zabiera. To najważniejsze. Dawno pana tu nie było. Mama za panem tęskniła. Bardzo tęskniła – tato zerknął przez szybę do wnętrza bmw. – Nic nie widzę przez tę szybę. Jakaś taka ciemna jest – zasmucił się.
– A, no tak, to przyciemnione szyby. To normalne w tych wozach z Zachodu. Niech się już pan, panie Grzegorzu, tak nie przygląda, wzrokiem tej szyby nie prześwietla, bo to na nic, ja panu otworzę, to pan sobie wszystko obejrzy. Usiądzie pan wygodnie i zobaczy, co i jak – włożył kluczyk do zamka i przekręcił. Piękne bmw stanęło przed nami otworem, jak baśniowy Sezam. Tato usiadł na fotelu pasażera, a ja za kierownicą. Do dziś pamiętam zapach tego wnętrza, słodki, ale nie przesłodzony, bardzo przyjemny, jakby ktoś skropił skórzaną tapicerkę najdroższymi perfumami. I pamiętam też wielkie zegary i małą kierownicę z ogromnym znaczkiem BMW. Rozsiadłem się wygodnym fotelu, kubełkowym, lotniczym, i poczułem, że mógłbym w tym aucie zamieszkać. Tak mi w nim było dobrze, tak przytulnie. Pan Artur stał na zewnątrz i mówił do ojca:
– Wiem, że mama tęskni. Wiem. Ale co ja mam zrobić, panie Grzegorzu? No co? Wie pan, jaką mam robotę. Ja jestem kapitanem żeglugi śródlądowej. To jest mój fach. Nie da się tego zamienić na coś innego, bliżej mamy. Muszę robić swoje. Niestety. Takie życie. Navigare necesse est, jak to mówią. Dobrze, że mama ma takich sąsiadów jak państwo. To jej naprawdę dużo daje – wydawało mi się, że pan Artur powstrzymuje łzy. – Panie Grzegorzu, może by pan pomógł mojej mamie z tą walizką? Przytargał ten bagaż tutaj? Ja bym wolał od auta nie odchodzić. Wie pan, jak to jest. Zagraniczny wóz, widać, że drogi, zaraz się łobuzerka zleci i zrobi się nieprzyjemnie. Lakier porysują albo jeszcze coś gorszego zrobią. Posiedziałbym sobie w wozie, a pan by tu mamę z tego czwartego piętra sprowadził, co?
Poszliśmy z ojcem po panią Teresę. Była już gotowa, z walizką stała przed drzwiami i czekała na pomoc. Nie było po niej widać tych jej osiemdziesięciu pięciu lat. Skórę miała, jak na swój wiek, wyjątkowo gładką, oczy duże i jasne, błyszczące jak szklane paciorki. I jeszcze staranny makijaż i bardzo elegancką garsonkę. Była na pewno najładniejszą panią na całym osiedlu.
Szliśmy pomału po schodach. Ja z panią Teresą z przodu, a ojciec za nami, taszcząc ciężką walizkę. Trzymałem panią Teresę za rękę, słuchając – po raz tysięczny – jak opowiada o tym, na czym polega bycie kapitanem żeglugi śródlądowej. Jej syn, mieszkający w Kędzierzynie-Koźlu, dowodził wielką barką pływającą po Odrze. Tą barką przewożono różne towary, panu Arturowi powierzano zawsze te najcenniejsze, bo był bardzo odpowiedzialny i sumienny. Wszyscy z załogi i z obsługi portu ogromnie go cenili i przy każdej okazji powtarzali, że to najlepszy kapitan, z jakim przyszło im pracować, a szef nagradzał go premiami i zlecał mu dużo trudnych zadań, przez co pan Artur rzadko odwiedzał matkę, ale ona oczywiście była bardzo wyrozumiała, bo o taką prestiżową pracę należy dbać. Matka zawsze zaczeka, na pewno niejedna okazja do odwiedzenia matki się trafi, a praca dziś jest, jutro jej nie ma, więc bardzo trzeba uważać, by nie podpaść przełożonym. Znałem te wątki na pamięć, ale i tak chętnie za każdym razem pani Teresy słuchałem. Lubiłem ją bardzo, traktowałem jak dodatkową, trzecią babcię, chętnie do niej przychodziłem, by posłuchać jej opowieści i jeść bez ograniczeń cukierki o smaku owoców leśnych wyłożone na zdobionym talerzu. Usłyszałem kiedyś, jak pani Teresa mówi mojej mamie, że ona tych cukierków nie znosi i kupuje je specjalnie dla mnie.
Byliśmy już na dole. Ojciec bardzo się z tą walizką napocił. To miał być tylko weekendowy wyjazd, ale pani Teresa upchnęła w walizce chyba cały swój dobytek. Z wielkim trudem, głośno stękając, tato wciskał walizkę na tylną kanapę, a pan Artur w tym czasie pucował maskę bmw kraciastą chusteczką do nosa. Potem on usiadł za kierownicą, jego matka obok, na fotelu pasażera, trzasnęły drzwi, pani Teresa pomachała mnie i ojcu, ale zamiast pisku opon sportowego bmw usłyszeliśmy tylko kilka niemrawych chrząknięć silnika. Pan Artur wyszedł z wozu i krzyknął:
– No kurwa! Jak poszła skrzynia biegów, to za chuja tego tutaj nie naprawię! Trzeba będzie do Wrocławia samochód ciągnąć. Co za pech! – otworzył maskę auta i spojrzał do środka.
– Gówno sam zrobię. Trzeba fachowca. Nie ma rady. Coś trzeba załatwiać. Dzwonić gdzieś. Ale do kogo dzwonić w sobotni poranek? Kurwa, co za idiotyczna sytuacja!
Zwykle w takich momentach tato prosił mnie o zatykanie uszu albo zwracał dorosłym uwagę, by nie przeklinali przy dziecku, teraz jednak sytuacja była nadzwyczajna i ojciec nie dbał o kwestie wychowawcze. Jako nauczyciel historii o silnikach wiedział niewiele, tyle tylko, ile wie o nich przeciętny kierowca, ale z poczucia solidarności też zerknął pod maskę. Podrapał się po głowie, chwilę postękał i powzdychał, i w końcu zaproponował:
– Może to ze świecami problem? Wie pan, dżdżysto dzisiaj, może zamokły? Tak mi akurat przyszło do głowy. Ja bym panu przyniósł komplet świec, mam w garażu. Bez sensu to brzmi, jak porady alchemika, wiem, ale nie zaszkodzi spróbować – tato uśmiechnął się głupkowato.
– Panie Grzegorzu, co pan, za przeproszeniem, pierdoli? Jakie świece?! To poważna awaria. Mówię panu, że skrzynia biegów poszła, trzeba auto do Wrocławia ciągnąć.
– No pewnie tak, ma pan rację, ja się nie znam. Chciałem tylko pomóc – ojcu zrobiło się głupio, że takie naiwne rozwiązania przedstawił w sprawie tak skomplikowanej jak awaria potężnego niemieckiego silnika. – To może ja chociaż po Łukasza pójdę? To taki chłopak z bloku obok, uczy się w technikum samochodowym. Może ten Łukasz by coś poradził, co?
Pan Artur zapalił papierosa i machnął ręką w taki sposób, jakby chciał pokazać, że jest mu absolutnie wszystko jedno i ten cały Łukasz może przyjść, a może też nie przychodzić. Pani Teresa wyszła z auta i wróciła do mieszkania, bo było jej zimno, ja z ojcem poszedłem po Łukasza, a pan Artur znowu został przy wozie, bo „różne męty się szlajają”.
Łukasz mógł obejrzeć auto dopiero około siedemnastej. Do tego czasu, przez kilka godzin, pan Artur siedział w samochodzie i co jakiś czas zaglądaliśmy do niego z ojcem, żeby mu dotrzymać towarzystwa i poczęstować wodą i kanapkami. W końcu przydreptał młody mechanik. Zerknął na silnik, postukał kluczem, popukał kombinerkami i posapał.
– Nie znam się na tym. Za skomplikowana konstrukcja. Trzeba specjalisty – powiedział i poszedł.
Robiło się już ciemno, przecież był koniec października. Po siedemnastej o tej porze roku jest szarawo. Pan Artur wyszedł z bmw, trzasnął drzwiami i krzyknął do ojca:
– Dobra, panie Grzegorzu! Przynieś pan te świece! Nie zaszkodzi spróbować! Jak się nie uda, to ja spędzę weekend u mamy, a nie ona u mnie, a w poniedziałek weźmie mnie pan polonezem na hol i zaciągniemy wóz do Wrocławia. Odbiorę go sobie za miesiąc, jak wrócę z kolejnego rejsu.
– W porządku, to sensowny plan – ojciec uśmiechnął się i pobiegł do garażu. Po chwili wrócił z pudełkiem świec. Podał je panu Arturowi, ten przez moment pogrzebał w silniku, a potem usiadł za kierownicą i od razu, bez najmniejszego problemu, uruchomił silnik, który zagrał jak najlepsza orkiestra.
– To ja pójdę szybko po panią Teresę. Chodź, Wojtek, pójdziemy razem – pobiegliśmy w stronę bloku i wleźliśmy na czwarte piętro. Pani Teresa bardzo się ucieszyła, że z autem wszystko w porządku, że za moment ruszy z synem w podróż i w końcu zobaczy jego nowe mieszkanie. Na dole jednak czekała na nią przykra niespodzianka. Pan Artur poszedł do swojej matki i powiedział:
– Myślę, mamo, że to bez sensu cię teraz zabierać do Kędzierzyna. Całą sobota nam umknęła. Bylibyśmy w Kędzierzynie późno wieczorem, może nawet w nocy. Tylko niedzielę mielibyśmy dla siebie. W poniedziałek przed świtem już by trzeba było wracać. To głupie, męczące. Przepraszam cię, mamo, ale złośliwość rzeczy martwych. Sama widzisz, co się stało. Durny wóz. Nawalił w takim momencie. Innym razem po ciebie przyjadę. Po następnym rejsie. Za miesiąc. Może trochę później. Bardzo chciałem, żebyś zobaczyła, jak mieszkam, ale wypadki chodzą po ludziach. Auto sprawiło psikusa. Tak bywa czasami – pan Artur dał mamie całusa, wyjął z auta jej walizkę i szybko odjechał. Pani Teresa patrzyła w milczeniu na światła bmw znikające za skrzyżowaniem.
Tato kolejny raz tego dnia pomógł pani Teresie z walizką. Potem wróciliśmy do siebie. W przedpokoju przywitała nas mama. Ojciec zrelacjonował jej bieg zdarzeń i nagle dziwnie pobladł, zacisnął pięści i głośno krzyknął, nie zważając na mnie:
– Ja pierdolę, dlaczego ja wcześniej na to nie wpadłem?! A to kawał drania! Bydle! Kombinator! Oszust! Kłamca! Nieźle to sobie wszystko ułożył, szuja! Przecież on, kurwa, ma diesla. Diesla ma, rozumiesz?!
Mama zrozumiała od razu. Ja potrzebowałem wyjaśnień.