Nie znam zbyt dobrze twórczości Józefa Mackiewicza – czytany dawno temu Miasojedow, Droga donikąd oraz Nie trzeba głośno mówić – ot i wszystko, chociaż dalsze tytuły, w wydaniu Bazy ze słabo czytelną czcionką i grzbietami nierównej wysokości, stoją przecież na półce. Tylko czy warto po nie sięgać? Książka Katarzyny Bałżewskiej jedynie przymnaża wątpliwości w tym zamiarze.
Wiem, że uchodzi Mackiewicz za prozaika wielkiej klasy. Wiem, że Czesław Miłosz widział jego powieści o wojnie jako wyjątek „w obfitej polskiej literaturze na ten temat”, dodając, że „pobił [on] swoich współzawodników piszących bardziej wyszukaną prozą”. Są tacy, którzy, jak Włodzimierz Bolecki, poświęcili komentowaniu tej twórczości sporą część życia. Są i tacy, jak Piotr Zychowicz, którzy Mackiewicza uznają za najważniejszego ze wszystkich pisarzy lub przynajmniej, jak Jan Zieliński, za najważniejszego dwudziestowiecznego prozaika polskiego. Tylu zacnych ludzi nie może się mylić. Cóż jednak zrobić, kiedy wielki pisarz, czytany dzisiaj, nie zachwyca? Gdzie szukać powodów nudy, która w czytelniku takim jak ja rodzi się nad lekturą tej prozy?
Może trzeba zrzucić wszystko na odległość, jaka rozdziela nas od czasu kluczowego dla pisarstwa Mackiewicza, czyli od lat 1939-1945. To Paul Ricouer, jak się zdaje, zauważył kiedyś, że w pierwszych dekadach XXI wieku staniemy się społeczeństwem, które pozbawione będzie bezpośrednich świadków drugiej wojny światowej, a więc i pamięć o tym zdarzeniu przejdzie zapewne z rejestru spraw żywych do podręczników historii. Nie sądzę, żeby działo się to już obecnie. A jednak sprawy tamtej wojny – choć znamy je z przejmujących opowieści dziadków – inny mają dziś dla nas wymiar niż dla pokoleń poprzednich. To, co było „absolutnie formacyjne” dla Mackiewicza – jak twierdzi Wojciech Stanisławski – i, prawem historycznych repetycji, stanowiło ważny składnik antykomunizmu właściwego pokoleniu Boleckiego – nie przedstawia nam się dzisiaj jako zagadnienie centralne. Ani nazizm, ani komunizm, ani inne, mniej lub bardziej pokrewne im formy zniewolenia, nie są już od dziesięcioleci naszym udziałem. Na ich miejsce mamy zniewolenia innego rodzaju – bardziej rozmyte, niedające się sprowadzić do politycznych ideologii – i to z nimi raczej potrzebujemy toczyć dziś boje, także na płaszczyźnie literackiej. Tym samym powieści Mackiewicza są dla nas być może coraz bardziej przyćmionym lustrem, w którym z trudem przychodzi nam się przeglądać, a i gościniec, na którym je postawiono, zarósł już „ostem, pokrzywą, łopuchem i belladonną” (trudno jakoś, pisząc o Mackiewiczu, nie nawracać ciągle do Miłosza).
Tylko czy to aby prawda? Przecież w wielkich powieściach o drugiej wojnie nie idzie jedynie o zapis dziejowych zdarzeń, odtworzenie ich w najbardziej adekwatnej i przemawiającej do czytelnika formie, w czym, nawiasem mówiąc, Józef Mackiewicz jest mistrzem niedoścignionym. Konkret, detal, realia, krajobraz są dla jego prozy wszystkim, a panorama, którą pisarz za ich pomocą buduje, onieśmiela swoim zakresem. Jeśli jednak Ricoeur obawiał się, że zapomniemy doświadczenie wojny, to nie dlatego, że bał się utraty określonych historycznych dekoracji, które mu towarzyszyły – lecz dlatego, że widział jego uniwersalizującą moc, jakąś ponadczasową szczepionkę na pewne powracające pomysły ludzi różnych epok. W takiej optyce druga wojna byłaby sytuacją graniczną, w której człowiek musi konfrontować się z rzeczywistością w sposób najbardziej jaskrawy, pozbawiony wszelakich otulin i zmiękczeń właściwych dla czasów pokoju. Wielka proza wojenna ukazywałaby zaś tę rozpiętość człowieczeństwa i konsekwencje skrajnych wyborów. Byłaby jak nomen omen słupy graniczne, które budują w świadomości wrażenie nieprzekraczalnych linii. Obcując – poprzez taką prozę – z dobrem i złem w stanie czystym, czytelnik potrafiłby przyłożyć właściwą etyczną skalę do okresów letnich temperatur. Choć to zapewne nie wszystko.
Snując te amatorskie rozważania o doświadczaniu wojny, której sam nigdy na oczy nie widziałem, myślę wciąż o znanej powieści Wasilija Grossmanna, Życie i los. Powieści w niejednym podobnej do książek Mackiewicza. Bo przecież i pokrewna tematyka polityczno-wojenna, i przesiąknięta tymi samymi ideologiami rzeczywistość, i zbliżony do reporterskiego dziennikarstwa styl obu tych próz. Dlaczego więc Grossmann nie wydaje mi się anachroniczny, a Mackiewicz tak? Dlaczego powieści „ptasznika z Wilna” nudzą, a Życie i los angażuje do samego spodu?
Powód może być, jak sądzę, taki: przedmiotem zainteresowania obu pisarzy, nota bene niemalże rówieśników, są sprawy tylko z pozoru tożsame. W istocie zaś Mackiewicz – pisząc o wojnie, komunizmie i tym, jak oddziałują one na ludzi – interesuje się przede wszystkim procesami. Mechanizmy indoktrynacji, natura zniewolenia, oddziaływanie trybów historii na poszczególne biografie – to stoi w centrum jego powieści. U Grossmana, przeciwnie, owo środkowe miejsce zawsze należy do człowieka. Na bohaterów Życia i losu patrzymy jakby z ich wnętrza, wczuwając się w ich wybory, domyślając się ich strachów, fascynacji, bezradności. To, co zewnętrzne, stanowi tło dla ich życia. Inne rozłożenie akcentów dobrze ilustruje porównanie takich choćby fragmentów, odnoszących się do podobnych zdarzeń fabularnych:
Środkiem jezdni spędzano Żydów do getta – czytamy w Nie trzeba głośno mówić – które, jak mówiono, miało być zamurowane, a przy bramach postawione straże. Żydzi szli każdy z tym co mógł unieść, czasem pchając rzeczy w wózkach dziecinnych, lub ciągnąc za sobą w ręcznych kolaskach. Słychać było szurganie podeszw o bruk, i rzadkie wykrzykniki policjantów litewskich. Kilku żandarmów niemieckich wydawało rozkazy. Tłum na chodnikach milczał.
Dawid znowu znalazł się obok Sofii Osipowny – pisze Grossman. – Ona przycisnęła do siebie chłopczyka z tą siłą, którą odkryli i zmierzyli pracownicy krematoriów w obozach zagłady – kiedy opróżniali komorę, nigdy nie starali się oddzielać ciał obejmujących się bliskich. Od strony drzwi dolatywały krzyki; nowi, widząc zbitą masę ludzką, wypełniającą komorę, nie chcieli wchodzić do środka. Dawid spostrzegł, że drzwi się zamknęły: stal, jak przyciągana magnesem, miękko, płynnie zbliżyła się do stali futryny, by się z nią połączyć, stać jednością. Dawid widział, jak w górnej części ściany, za kwadratową metalową siatką, poruszyło się coś żywego; wydało mu się, że to szary szczur, ale po chwili zrozumiał – to zaczął się kręcić wentylator. Poczuli słaby słodkawy zapach. Ucichł szmer kroków, z rzadka słyszało się niezrozumiałe słowa, jęki, krzyki. Mowa już ludziom nie służyła, działanie nie miało sensu, zawsze skierowane jest przecież w przyszłość, a w komorze gazowej nie było przyszłości. Chociaż Dawid odwrócił głowę, Sofia Osipowna nie chciała spojrzeć tam, gdzie on.
Oczywiście, trochę tę różnicę wyolbrzymiam. Nie jest przecież tak, że Grossmanowi zupełnie znikają z oczu manewry wojsk broniących Stalingradu, a u Mackiewicza nie daje się nigdy odnaleźć dramatu pojedynczego człowieka. W zmieszaniu powieściowej materii ostre kontury ulegają zatarciu i obrazy przestają być jednoznaczne (czy nie to jest zresztą siłą wielkich powieści, że kreślą złożone, niepoddające się uproszczeniom światy wyobrażone?). Być może więc uchybienia mackiewiczowskiej prozy, o których tutaj piszę, z trudem potrafiłbym wydobyć z samej lektury jego powieści. Tam jawią się one raczej jako niewyraźne szczeliny, jakieś wątłe pęknięcia, nie na pierwszy rzut oka dostrzegalne. I nie dziwi mnie, że można te szczeliny przeoczyć, kierując wzrok na kunszt i rzetelność Mackiewicza.
Dopiero pod lupą Katarzyny Bałżewskiej – badaczki nieustępującej skrupulatnością samemu pisarzowi – widać, że nie są to jednak pęknięcia błahe, a ich istnienie może mieć niejaki wpływ na solidność całej budowli, której na imię pisarstwo Józefa Mackiewicza. Innymi słowy, dzięki Przestrzeniom totalitarnego zniewolenia… łatwiej zrozumieć, dlaczego Mackiewicz nie zachwyca i w czym wydaje się anachroniczny.
Nie chciałbym być zanadto krytyczny wobec tej książki, bo zapewne nie odbiega ona in minus od większości współczesnych prac literaturoznawczych. Przechodzę więc do porządku dziennego nad nieznośną miejscami humanistyczną nowomową czy erudycyjnymi odwołaniami do Arendt, Sontag, Levinasa etc., z których zwykle niewiele wynika (polemizowałbym tutaj z recenzją Marcina Cieleckiego, który pisze, że „znaczniej ciekawiej robi się tam, gdzie autorka zestawia polskiego pisarza z Simone Weil, Timothym Snyderem, Andrzejem Bobkowskim czy Jeanem Amérym”, nie, nie robi się ciekawiej). Rozumiem, że jest to po części trybut na rzecz określonego gatunku naukowego pisarstwa. Myślę sobie jednak, że na przykład ogólne uwagi różnej natury, które mają stanowić chyba rodzaj wprowadzenia w poszczególne, podejmowane przez autorkę wątki – mogłyby zostać czytelnikowi oszczędzone.
Na przestrzeni dziejów – pisze Bałżewska – zmienna pogoda zdążyła pokrzyżować szyki niejednemu dowódcy, rozstrzygając nierzadko o wyniku militarnej batalii. Pogoda to siła wyższa, toteż człowiek na polu walki zdany jest na jej łaskę bądź niełaskę, a jego poczynania w znacznym stopniu uzależnione są od jej kaprysów. […] Mówiąc o wojnie, nie wypada więc zbyć milczeniem pogody.
Operacje militarne – czytamy w innym miejscu – generują całą gamę rozmaitych hałasów. Pochodzą one z rozmaitych źródeł (broń palna, wybuchowa, ciężki sprzęt wojskowy, lotnictwo etc.), a poziom ich natężenia zależy prawie zawsze od odległości nasłuchu, jak również charakteru i miejsca walki.
No, odkrywcze to to nie jest, a brzmi trochę jak z podręcznika do przysposobienia obronnego, i co ważniejsze nie wnosi nic do naszej wiedzy o analizowanej twórczości, ani w ogóle do jakiejkolwiek wiedzy o świecie. Wydają się takie akapity, niestety dość liczne, jedynie rodzajem jakiejś waty słownej do zapychania zbyt ostrych przejść z jednego wątku do drugiego.
Nieco śmieszne wydają się także pomysły interpretacyjne, których pojawienie się też prawdopodobnie należałoby zrzucić na karb humanistycznych mód, tym bardziej, że próżno szukać wprowadzanych przez nie rzekomo „nietuzinkowych perspektyw”.
Mackiewicz z powodzeniem szkicuje również zindywidualizowane (o ile można tak rzec) sylwetki psów, a epizody fabularne z ich udziałem otwierają chwilami nietuzinkowe perspektywy interpretacyjne.
Ale nawet z takich niezbyt zgrabnych spostrzeżeń wydobywają się nieraz pod piórem Bałżewskiej odcienie, których źródeł należałoby szukać w pisarstwie Mackiewicza i które, tym samym, coś nam o tym pisarstwie mówią.
Obok polityki najważniejszym elementem składowym każdej wojny są trupy, powiada narrator w jednym z rozdziałów Nie trzeba głośno mówić. To niejako oczywiste, że pisząc o wojnie, nie sposób pominąć tego ponurego aspektu.
Nawet jeśli ów „aspekt” pojawił się w tym miejscu nie do końca celowo, to trafia on w sedno mackiewiczowskiej optyki. Gdy wileński pisarz opowiada o wojnie, umierający ludzie są dla niego jednym z jej aspektów, na równi z pogodą, dźwiękami czy światem natury. O naturze trzeba powiedzieć zresztą obszerniej.
Znany jest fakt przyrodniczych zainteresowań Mackiewcza. Jego genealogicznego wręcz wrośnięcia w litewską puszczę, głębokiego przeżycia i zrozumienia jej mechanizmów – co zostało zauważone i docenione przez innego znawcę tej krainy, Czesława Miłosza. Katarzyna Bałżewska pisze też o ornitologicznych pasjach młodego pisarza. Ma to bardzo daleko idące konsekwencję dla wizji świata, którą proponuje jego późniejsza, powieściowa twórczość.
Mianowicz w analizie poświęconej Karierowiczowi – przypomina Bałżewska – przekonywał, iż puszcza u Mackiewicza reprezentuje siły nadprzyrodzone, potęgę Absolutu „i jego moc sprawczą w stosunku do ludzi”. Fitas wysuwał z kolei hipotezę, że deskrypcja „prawdy przyrodzonej” wyłaniająca się z Kontry ewokuje implicite obecność milczącego Boga. Podążając tak nakreślonym torem interpretacyjnym, stwierdzić można, że konstytuuje on swoistą metafizyczną triadę poznawczą: Bóg-prawda-puszcza, wokół której ogniskują się najgłębsze sensy twórczości pisarza. Jest ona wariacją na temat platońskiego kanonu etyczno-estetycznego, gdzie obraz Dobra, Prawdy i Piękna na swój sposób odbija się w przyrodzie i konkretyzuje się w niej.
Zostawiając na boku platońskie i nieplatońskie triady, tudzież inne „tory interpretacyjne” – trzeba przecież stwierdzić, że coś tu jest istotnie na rzeczy. Jeśli czytamy w Przestrzeniach totalitarnego zniewolenia…, że „w powieściach Mackiewicza zwierzęta reprezentują odmienny porządek ontologiczny”, to chciałoby się rozszerzyć to twierdzenie i powiedzieć, że powieści te zakładają w ogóle odmienną ontologię. Sednem rzeczywistości Mackiewicza jest natura. Zwierzęta i rośliny są dla pisarza bezpośrednią emanacją boskiej obecności w materialnej warstwie świata. To trzeba bardzo wyraźnie podkreślić: Bóg Mackiewicza jest Bogiem natury, nie Bogiem człowieka. Absolut ten więcej ma zatem wspólnego z Bogiem oświeceniowych deistów albo pogańskimi bóstwami starożytnej Litwy niż z boskością Jezusa Chrystusa. Jeśli to zrozumiemy, bardziej zrozumiałe stanie się także, dlaczego tak trudno przychodzą Bałżewskiej próby religijnej interpretacji omawianych powieści, w takich na przykład ustępach:
Mackiewicz regularnie wykorzystuje symbolikę religijną w swych dziełach opisujących koszmar wojny i okupacji, prowokując tym samym do refleksji na temat wartości reprezentowanych przez Dekalog w dobie systemów totalitarnych, a także do stawiania pytań o przyczynę dewaluacji owych wartości na obszarze kulturowym tak silnie zakorzenionym w tradycji chrześcijańskiej.
Pisząc o złu, odwoływał się nierzadko do pojęć i wyobrażeń przynależnych do sfery duchowej oraz religii, nigdy jednak nie interpretował zła totalitarnego przez pryzmat matrycy teologicznej jako skutku grzechu.
Można odnieść wrażenie, że wszystko się tu miesza: Dekalog staje na równi z „tradycją chrześcijańską”, zło w świecie zostaje skonfrontowane z grzechem, jak można się domyślać, pierworodnym. Wszystko się miesza, ale nic nie składa się w sensowną całość. Chyba że Mackiewicz, jak wyżej zauważyliśmy, stoi poza tym porządkiem, który intuicyjnie nam się narzuca, gdy w obrębie kultury katolickiej, mówimy o religijności. Następujący fragment Drogi donikąd:
[…] nie wymyślono dotychczas słowa bardziej magicznego ponad słowo: cud! Zapowiada ono wytłumaczenie wszystkiego, co jest na ziemi i niebie; potwierdza wiarę, rozprasza wątpliwości, tłumaczy przeszłość, wyjaśnia przyszłość. W zasadzie każda siła materialna traci wobec cudu swe znaczenie jak licha bariera kopnięta nogą przechodnia.
Bałżewska komentuje takimi oto słowami
Irracjonalna wiara w cud wyrażałaby zatem instynktowną niezgodę na ziemskie piekło zgotowane przez Sowietów, za którą kryło się racjonalne pragnienie przywrócenia dawnego ładu. Relacje wielu osób, które przeżyły gehennę obozów koncentracyjnych, potwierdzają, iż nadzieja stanowi „oczywisty atut w konfrontacji ze złem” i umożliwia wytrwanie w najbardziej tragicznym położeniu.
Zarówno ze źródłowego cytatu, jak i, tym bardziej, z glossy do niego – wynika, że Mackiewicz jednoznacznie opowiada się za materialnym światem, który jest jedynym wyrazem dostępnej nam boskości, a istnienie religijnej metafizyki dopuszcza tylko, jeśli rozumieć przez nią psychologiczne narzędzie do przezwyciężania trudności.
W tak zarysowanym uniwersum – gdzie natura zostaje przebóstwiona, a człowiek pozbawiony chrystologicznej sankcji – możliwe staje się tłumaczenie rzeczywistości jako składowej rozmaitych, bezosobowych procesów.
Rosyjski filozof i socjolog [Fedor Stepun] – podpowiada Bałżewska – w trakcie lektury Drogi donikąd zastanawiał się, czy fabuła powieści opisuje „historię” czy „zjawisko przyrodnicze” oraz czy jej bohaterowie – poddający się bezwiednie losowi – są de facto jeszcze ludźmi, czy już bezwolnymi „marionetkami” ślepo wciągniętymi w wir sowieckiej otchłani.
Dużo wskazuje na to, że dla Mackiewicza jego bohaterowie nie są ludźmi, a częściami składowymi historyczno-przyrodniczej maszyny.
Karol i Konrad z Drogi donikąd – pisze Bałżewska – to jedne z najbardziej wyrazistych sylwetek reprezentujących w twórczości pisarza ową uległość [wobec komunizmu]. Pierwszy – idealista, drugi – realista, obydwaj dobrze wykształceni i obydwaj przekonani, że należy zaakceptować narzucony siłą ustrój.
Bohaterowie tej prozy muszą coś reprezentować, albo uległość, albo niepokorność, to idealizm, to znów realizm. Nie wystarcza, że są reprezentantami swojego jednostkowego, ale związanego jakoś z ogólną całością, człowieczeństwa. Takich ludzi u Mackiewicza nie spotkamy.
Jeśli zaś, idąc dalej, przyjmie się, że człowiek jest jedynie egzemplifikacją, jakąś ze śrubek z mechanizmu świata, to i jego moralna ocena – tak jak ją pojmuje chrześcijaństwo – przestaje mieć sens. Nie powinno nas więc gorszyć, że Mackiewicz pozostaje niewrażliwy na los tych, którzy są egzemplifikacjami wartości uważanych przez niego za negatywne:
Dla tego typu charakterów [oddanym idei komunistycznej] – uważa Bałżewska – Mackiewicz nie widział już ratunku, ale rozpoznanie sposobu interpretowania przez nich świata dawało nadzieję na znalezienie skutecznego antidotum przeciwko aparatowi opresji, który reprezentowali.
Bezwarunkowa miłość dla bliźniego? Wycofanie się z sądzenia innych? O tym nie może być mowy, gdy „ludzi” zastępuje „ludzkość”, a tak właśnie się u Mackiewicza dzieje. To ludzkość – obok innych bytów – jest przedmiotem sił historycznych, wprawiających te byty w ruch i ustawiających w określonych wobec siebie położeniach – jest przedmiotem rzeczywistości – tak jak ją autor Drogi donikąd pojmuje. Czy nie ma w tym rysów pozytywistycznego, a może nawet marksistowskiego sposobu patrzenia na świat?
Komunizm – mówił Mackiewicz w jednej z rozmów – jest zły tym, że gdziekolwiek zapanuje […] wytwarza nudę […] niewartą życia, jest więc złem obiektywnym.
Czy jednak podobnej nudy – pyta czytelnik Przestrzeni totalitarnego zniewolenia… – nie wytwarza rzeczywistość opisana według prawideł historycznych, społecznych i przyrodniczych, a pozbawiona miłości do człowieka? I czy nie tego rodzaju nuda egzystencjalna, która ludzi wyciąga z porządku miłości, a więc z porządku zbawienia, stanowi właśnie owe nieredukowalne szczeliny w uniwersum powieściowym Mackiewicza? Czy nie ona – mówiąc jeszcze szerzej – stoi za anachronicznością dokonań powojennej emigracji angielskiej z przyległościami, dokonań, które pełne są przecież trafnych sądów, a jednak czegoś w nich nam na dłuższą metę (to jest gdy opadnie kurz politycznych potyczek) brakuje.
Nie kochać człowieka – duży to grzech dla wielkiego pisarza. I może dlatego szczeliny w twórczości Mackiewicza będą z czasem dalej erodować, a książki coraz częściej pozostaną na półkach? A może to wszystko jedynie kwestia zniekształconej optyki, którą dostarcza nam współczesne pisarstwo humanistyczne. Za wcześnie jest chyba, żeby to jednoznacznie ocenić.