Dziadek Marian nie był moim rodzonym dziadkiem, był dziadkiem moje żony, więc znajomość z nim otrzymałem – można powiedzieć – w posagu, razem w tyloma innymi wspaniałymi rzeczami, które zawdzięczam Kseni. Ale nazywałem go dziadkiem jeszcze przed naszym ślubem. Tak się do niego zwracałem, gdy pod wieczór staliśmy przy wrótniach obory, dziadek opowiadał, a ja słuchałem; gdy zajęci wspólną pracą przy sianie, wymienialiśmy zdawkowe uwagi co podać, co przytrzymać, jak zrobić, żeby było najlepiej; gdy w pośpiechu jeździliśmy po wsi szukając kombajnu, który przyjechałby zżąć żyto, zanim spadnie deszcz. Zwracałem się tak do niego, gdy przyjeżdżałem do szpitala, aby pomóc w jedzeniu, myciu, a czasem tylko posiedzieć przy łóżku. Tak też myślę o nim dzisiaj, kilka tygodni po pogrzebie, który odbył się w mroźny, szary dzień stycznia.
Gdyby nie on, moje pojęcie o wsi pozostałoby na poziomie małomiasteczkowej, trochę letniskowej, trochę ziemiańskiej atmosfery Opatowa. Nic nie wiedziałbym o całodziennym zwożeniu słomy, po którym brak sił, aby położyć się spać; o przebieraniu ziemniaków do sadzenia (tego przepołowić, tego w całości, tego odrzucić, bo „tak ojciec gadali”); o tym, jak suszyć owies, a jak robić śrutę. Nie miałbym też pojęcia o tym niezwykłym, odwiecznym, mistycznym związku człowieka wsi z naturą; o wzroku, z jakim obserwuje się niespokojne niebo, o namyśle poprzedzającym decyzję o kopieniu siana. „Bo tu trzeba myślić” – mawiał dziadek, gdy zdążył zasiać tuż przed wielodniowymi deszczami – ale bardziej niż myślenie było to jakieś głębokie rozumienie procesów tego świata, które nie jest dane człowiekowi dzisiejszemu. Rozumienie, które bierze się z zależności: człowieka od natury, zwierząt od człowieka, człowieka od zwierząt itd. – w dopełniającym się kole. Przychodzi ze zmagania się, z walki o przetrwanie, z obawy przed klęską, głodem, nieurodzajem. Lecz nie jest to przecież obawa bezproduktywna, a raczej przestroga, nauka, która pozwala przewidywać, co robić, żeby przeżyć. „Kto sieje żyto, ten nie zginie” – puentował dziadek któreś żniwa (szczególnie urodzajne, gdy zboże wysypywało się z komór) i była to już uwaga ściśle lokalna, pokazująca zależność od tych konkretnych ziem, ich możliwości (niezbyt obfitych, wszak przysłowie mówi: „nie ma to jak opoczyńskie kraje, kope wsiejesz, korzec zbierzesz, kopa korzec daje”), ich swoistego charakteru. To też wiedza zdobywana przez pokolenia, choć z każdym następnym jakoś udoskonalana.
Świat dziadka zbudowany był wokół pracy. Ona była sednem tego świata, jego celem, wszystkim. Określała każdy dzień. Pobudka o czwartej nad ranem, obrządek, dojenie krów, przerwa na śniadanie, prace w polu, znów dojenie, wyprowadzanie na pastwisko, obiad i dalej w pole. Ludzie wsi powiadają, że „czego się do południa nie zrobi, to już się nie zrobi”, ale i do wieczora była zawsze robota. Czy zima, gdy dziadek chodził po podwórku w wysokich ciężkich butach, grubej kapocie i futrzanej czapce; czy lato, gdy wystarczyły drelichowe spodnie i koszula podwinięta na mocnych przedramionach. Dzień powszedni, czy święto. I tak od małego chłopaka aż niemal do osiemdziesiątki, bo zaledwie kilka lat temu dziadek krowy sprzedał. Ale i wtedy wstawał co rano, żeby porąbać drzewo na opał, naprawić dach nad szopką, psa nakarmić. „Dobry pies – mówił dziadek – za pinty pijaków bierze”. I faktycznie nikt się do psa nie zbliżał, bo pies dziadka tylko uznawał i tylko jego za pięty nie brał. Dopiero, gdy dziadek poszedł do szpitala, pies po paru dniach niejedzenia dopuścił do siebie kogoś innego (a dziadek się martwił, żeby mu tylko psa nie zmarnowali).
Urodził się dziadek jeszcze przed wojną, w tej legendarnej dla nas epoce, która wydawała innych niż dzisiejsi ludzi. W chłopskiej rodzinie z Wólki Kuligowskiej, wsi należącej do parafii Studzianna, na pograniczu województwa łódzkiego i mazowieckiego, nad rzeką Pilicą. Z tamtych najwcześniejszych czasów często przywoływał historię, jak wyszedł z ojcem na drogę, a tu Niemcy jadą po rekwizycje, i ojciec szybko wrócił na podwórko, konia schował do specjalnej skrytki w stodole, Niemcy szukali i nie znaleźli. A mieć albo nie mieć konia znaczyło wtedy chodzić najedzonym lub głodnym. W tej okolicy działał na początku wojny sławny major Hubal. „Rozmaicie o nim ludzie mówili” – wspominał dziadek. I trudno się dziwić, wszak podobnie jak Niemcy (choć w szlachetnym celu) zabierał chłopom konie, a czasem i kożuchy. W akcjach odwetowych okupanci spalili kilka wiosek, które udzielały schronienia Samodzielnej Wydzielonej Brygadzie Kawalerii (takie pieczątki sporządził dla swojego oddziału samowolny major), rozstrzeliwując tamtejszą ludność. Wólce się udało, czy była przychylna Hubalowi, nie wiem, pewnie bywało „rozmaicie” w zależności od domu. Rodzina dziadka przeżyła wojnę, tylko starszego brata wywieziono do Oświęcimia, gdzie zapewne zginął, choć nikt nigdy tego nie potwierdził. Rodzice przeżyli wojnę, ale niedługo umarli, ojciec wcześniej, matka kilka lat po nim. Dziećmi zajęli się dziadkowie.
To od nich zapewne nauczył się wszystkiego, co najważniejsze. Chodził także przez kilka lat do szkoły, w odległym o dwa kilometry Gapininie. Szedł pewnie drogą piaszczystą przez las sosnowy, patrzył na odwieczny pejzaż nadpilicki, młyn na wzgórzu, słoma w snopkach ustawiona na polu, wóz drabiniasty stojący obok, owce pędzone przez bose dzieci środkiem wsi – jak na kadrach z filmu o dawnym Gapininie. Szkoła nie pojawiała się we wspomnieniach dziadka, bo to zaledwie kilka lat trwało, tyle tylko, aby zapamiętać, że nowy ładny budynek i dużo dzieci w różnym wieku (były to bowiem czasy powojenne, gdy do szkoły wracali nieraz dwudziestolatkowie). Zresztą to zaledwie kilka godzin dziennie, później powrót do domu, a tam praca i praca; w niektóre pory roku, gdy roboty było najwięcej, wcale dzieci do szkoły nie posyłano. Nie dziwi więc, że się pracę pamięta najbardziej i ona całe już życie ustawia. W niedzielę tylko kąpiel w Pilicy, pływanie, bo tam wszyscy umieli pływać – przecież rzeka zaraz za placem. Pojechaliśmy na ten plac ostatniego lata. Dziadek nie od razu poznał miejsce, stary dom zburzony, stoi nowy murowany, piętrowy, obory, stodoły też inne, przy wjeździe nowy garaż z warsztatem. Mieszka tam ciągle rodzina, dwóch starych kawalerów, siostrzeńców dziadka. „Za tęgi jesteś na taką pogodę” – mówi dziadek do jednego z nich. Siedliśmy w cieniu, niedzielny żar sierpniowy dawał się we znaki. Patrzyliśmy w dalekie duże sosny za stodołą, na pewno inaczej patrzyliśmy, ja jak na miejsce nowe, trochę nieprzyjazne bo nieznane, dziadek jak na swój plac, w takich razach całe dzieciństwo i młodość się wyświetla przed oczami. Ale nie miał dziadek pretensji do czasu, ot, naturalny bieg rzeczy. Cieszył się, że się tak siostrzeńcy tu urządzili, że dom wystawili „galanty”, tylko, że rodziny nie mają – na to, owszem, między słowami narzekał.
Z domu rodzicielskiego – choć już bez rodziców – poszedł do wojska, a wojsko spędził w kopalni, gdzieś na Śląsku. Mówił, że się tam jedna dziewczyna w nim podkochiwała, kanapki nawet przynosiła do pracy. Byłby więc może został, jak nieraz ludzie zostawali w tamtych stronach i robiłby szychty przez trzydzieści lat, a po szychcie szedł na dwa kufle piwa i potem do żony. Ale nie został. Przyszedł na Dębę, wieś z sąsiedniej parafii, bliżej Opoczna. Tu się ożenił. Z panną bogatą, ze starej rodziny gospodarzy od XVIII wieku tu osiadłej. Widziałem ich jedno jedyne wspólne zdjęcie na tle łąki, dziadek postawny w jasnej koszuli z podwiniętymi rękawami, mocny w ramionach, babcia jakaś niewielka, skulona z chustką na głowie, z ładną wysmukłą twarzą, małe dzieci siedzące u ich nóg. Gospodarstwo mieli dość duże, z czasem jeszcze dokupili ziemi. Do tego dziadek pracował na kolei, bo tu wszyscy prawie pracowali na kolei. „W Łodzi się robieło i w Poznaniu się robieło” – wspominał. Należał do ekipy remontującej tory. Różnie ta ekipa funkcjonowała, jak to w życiu, niektórzy pracowali, inni nie specjalnie, jeszcze inni podkradali coś niecoś z transportów – o tych ostatnich miał dziadek jak najgorsze zdanie i cieszył się, jeśli później skończyli w kryminale. „Bo teraz ni ma w kraju kary” – mawiał kilka lat temu, jeszcze za poprzednich rządów; był niewątpliwie zwolennikiem silnego państwa. Co się tyczy czasów, gdy pracował na kolei, wspominał, że najważniejsze było, aby dobrze żyć z ludźmi. Chwalił bardzo swojego kierownika, mówił, że to „beł ludzki chłop”, bo jak dziadek budował dom, to mu pozwolił często nie przychodzić do pracy i nie odnotowywał tego w dokumentach; a jak jeden z ekipy się zaczął czepiać, to go kierownik wysłał gdzieś pod Kutno.
Tę samą zasadę – to znaczy, żeby dobrze żyć z ludźmi – wyznawał dziadek w stosunkach panujących na wsi. Miał tu wszelako wyrobione zdanie o poszczególnych rodzinach, zdanie, oparte o przeróżne wydarzenia z przeszłości, nie zawsze dla mnie jasne, czasem dotyczące drugiego lub trzeciego pokolenia wstecz. Więc, jak gdzieś były pijaki, to były pijaki, jak złodzieje, to złodzieje. Zadziwiająco dobrze te prawidłowości działały. Tym pijakom zresztą dziadek dawał stale jakieś drobne zajęcia, sądzę, że był ich głównym źródłem utrzymania, choć za każdym razem, jak coś robili, drżał, żeby nie spadli z dachu albo z wozu. Sam nie pił prawie wcale, czasem tylko, z rana, jak mu coś doskwierało, wypijał kielicha na pusty żołądek. Pijaństwa nie tolerował. Opowiadał rozmaite historie o ludziach, którzy się upili i zaraz potem umarli. Gdy po naszym weselu, jeden z gości się rozchorował, dziadek rzekł: „Widzis, co ta wódka robi z cłowiekiem”. Nie znaczy to, żeby za młodszych lat nie napił się z jednym lub drugim gospodarzem. Albowiem na szacunek dziadka zasługiwali tylko „prawdziwi gospodorze”; takich było we wsi kilku, i jeszcze kilku, o których dziadek często opowiadał, gdzieś z dalszych wsi. Cenił bardzo swojego swata, czyli drugiego dziadka Kseni, bo miał on jeszcze większą niż dziadek Marian gospodarkę, trzymał kilkanaście krów, pobudował nową nowoczesną oborę.
O swojej pierwszej żonie (bo później miał jeszcze drugą) mówił po prostu: kobieta (o drugiej mówił: ona). „Ile to się kiedyś kobiety musiały narobieć, cłowieku” – powiadał dziadek, widząc jak się dzisiaj na wsi żyje, jak się jeździ po wszystko do miasta, jak ma się sporo wolnego czasu. Takie życie stało poza wyobrażeniami dziadka, poza tą ontologią, którą otrzymał od przodków i powinien był – jak uważał – dzieciom i wnukom przekazać (sądzę, że mimo powierzchownych różnic, wiele jednak przekazał). Opowiadał, ile prac polowych – nie licząc, oczywiście, utrzymania domu – spoczywało na barkach kobiety. Jak to się wszystko musiało zawalić, kiedy – jak to nazywał dziadek – „śmierć podleciała”. Jeździł z babcią po szpitalach, jeździł do znachorów („w starej chałupie przyjmował, tylko piniondze brał, że ręce na chwilę na głowę nałożył”), przeprowadzono jakieś operacje, ale jak śmierć podleci, to nie ma mocnych; dziadek dobrze o tym wiedział; myślę, że śmieszna musiała mu się wydawać ta dzisiejsza retoryka zmagania się z chorobą pełna wojennej frazeologii, te wszystkie „walki”, „nie poddawania się”, „pokonywania przeciwnika”.
Zadziwiała mnie dziadkowa mądrość w pojmowaniu stosunków społecznych. Bo często można się spotkać na wsi z wyrzekaniem na złego dziedzica – jeśli mowa o historii; albo na złego plebana – gdy mowa o współczesności; albo na złych sąsiadów – gdy mowa o jednym i drugim. Tymczasem z ust dziadka nigdy nie słyszałem skargi na to, że ktoś miał lub ma od niego lepiej, że go ktoś krzywdzi, że mu ktoś nie pozwala, że komuś zazdrości. Czasem powiadał, że w tym a tym domu to jest: „fabryka pinindzy”, ale było to jakby stwierdzenie faktu, takie samo, jak przyznanie, że w innym domu mieszkają pijacy. Na księdza też nic nie mówił, choć w przypadku tej parafii mógłby, nie uchybiając prawdzie, powiedzieć bardzo wiele – wiedział jednak, że ksiądz teraz jest taki, kiedyś był inny, będzie jeszcze inny – a kościół jak stał, tak stoi i stać będzie. Kwestii chłopsko-szlacheckich też nie traktował w kategoriach dziejowej sprawiedliwości, raczej widział w nich coś naturalnego, co się zmienia, przekształca, ale stoi poza naszym zasięgiem, nie od nas zależy – więc oceniać tego nie trzeba. Myślał tak może dlatego, że pochodził i mieszkał we wsiach królewskich – zarówno Wólka, jak i Dęba nie miały od wieków prywatnych właścicieli – a może jego chłopska godność nie pozwalała mu mieć nad sobą nikogo oprócz Boga, nawet jeśli oznaczało to, że trzeba brać za swój los odpowiedzialność.
Dziadkowe poczucie odpowiedzialności za swoje gospodarstwo, za każdy zagon roli i łąki, za każdą krowę, za każdy budynek czy walącą się szopkę – znać było w jego codziennej o to wszystko dbałości, aż po ostatni rok pracy. Ale nawet, gdy już się wycofał z zarządzania gospodarstwem, to przecież przychodził co dzień doglądać, czy wszystko idzie, jak należy, czy kontynuatorzy jego dziedzictwa w porę zaorali i zasiali. Często wsiadał na traktor i pomagał, gdy nie starczyło rąk do pracy. Sam pomocy od rodziny prawie nie oczekiwał, bo nie chciał – jak powiadał – „robić subiekcji”. Do niego należała również pamięć, aby poświęcić ziarno i wrzucić odrobinę do siewnika albo przygotować opłatek dla krów.
Nie zabrakło tej odpowiedzialności w ostatnich rozporządzeniach dziadka, już ze szpitalnego łóżka czynionych. O wszystkich wtedy myślał, i o swoich dzieciach, które nie zawsze umiały stanąć na wysokości jego standardów, i o drugiej żonie („jak sobie una poradzi, gdy zostanie sama”), i o wnuku, który był jego prawą ręką w gospodarstwie (czekał dziadek wciąż, aż „chłopok” z zagranicy wróci), i prawnukach, czyli naszych chłopcach też myślał – uśmiechał się na ich wspomnienie, choć już się wtedy prawie nie uśmiechał.
Nie tak umarł, jakby się chciało umierać. Nie tak, jak Boryna, który wybiegł nocą w przedśmiertnym szaleństwie i ostatnie tchnienie oddał roli. Nie tak nawet, jak pewien chłop mazowiecki, którego wspomina Andrzej Mencwel: „Leżał sobie bowiem, nic nie robiąc, co mu się nigdy przedtem nie trafiało, w bielutkiej pościeli, w swoim własnym łóżku, rozstawnym w paradnej izbie, zazwyczaj zamkniętej, a otwieranej tylko na największe świąteczne okazje, otoczony przez siostrzenice i kuzynki, tygodniami i miesiącami zwykle tutaj nie widziane…”. Dziadek leżał w czystej białej sali szpitalnej, jak to współcześnie bywa przed śmiercią – to jedna z tych dziedzin postępu, w której krok po kroku, podejmując zawsze mądre i racjonalne decyzje (bo lepsza opieka, bo mniej bólu) doprowadziliśmy do sytuacji, w której nie powinniśmy się byli znaleźć. Bo ileż więcej jest bólu w samotności umierania w obcym miejscu, pośród obojętnych pielęgniarek, na nieswoim łóżku?
Lecz pogrzeb miał piękny, prawdziwy, „taki tylko pogrzeb nazwać pięknym”, który przystaje do całego życia. Była zima, czas umierania, duży chłód i przenikliwy wiatr, który odmrażał nogi, gdy szliśmy wąską aleją od kościoła na cmentarz. Szare niebo rozciągnięte po horyzont, jedna wielka połać poblakłego smutku. Ciało złożone w zimnej kaplicy, małym drewnianym budyneczku, który służył za kościół, zanim zbudowano obecny, dostojny, z ciosanego kamienia. Gromnice, pieśni śpiewane przez którąś z sąsiadek, („Odpocznij nasz bracie miły, po długim pracowaniu…”), stary różaniec spleciony na mocnych dłoniach. I najpierwsi we wsi gospodarze ujmujący tę rękę po raz ostatni, ze łzami w oczach.
Świat nie wie już nic o pięknie śmierci, i nic nie wie o prawdziwych gospodarzach. I albo przypomni sobie – o jednym i o drugim – albo zginie marnie, z bezmyślnym, głupkowatym uśmiechem na twarzy. Żegnaj prawdziwy gospodarzu, żegnaj Dziadku.