z Renatą Latałą – historykiem, o podwarszawskich Laskach, szwajcarskim Fryburgu i nietypowych spotkaniach intelektualnych z historią Kościoła i Europy w tle
rozmawiają Kamil i Marcin Suskiewiczowie
Spotkanie nasze, zwyczajem czasów covidowych, odbywało się za pośrednictwem komputerowych ekranów wiosną 2021 roku. Trwające niemało godzin połączenie pomiędzy Genewą, Oksfordem i Łodzią uzasadnia może zróżnicowaną perspektywę, jaką próbuje się w tej rozmowie zastosować do opisu dwudziestowiecznego odrodzenia religijnego w Polsce i Europie.
„Suma”: Laski to nie tylko ośrodek dla niewidomych i siostry franciszkanki, lecz także miejsce formacji i punkt odniesienia dla polskiej inteligencji, zwłaszcza w okresie międzywojennym. Jest pewnym paradoksem, że najobszerniejsze opracowanie tego wymiaru Lasek – mamy na myśli Pani pracę doktorską (Une génération d’intellectuels catholiques dans la Pologne de l’entre-deux-guerres: „l’Oeuvre de Laski” et son milieu) – powstało w języku obcym, po francusku, i nie zostało przetłumaczone na polski. Choć już fakt, że pisała i broniła ją Pani właśnie na Uniwersytecie we Fryburgu szwajcarskim, nie jest – jak się okazuje – przypadkiem. Od czego by tu jednak zacząć? Może od samego Fryburga i tamtejszego uniwersytetu? W polskiej pamięci funkcjonuje on chyba przede wszystkim jako miejsce pracy naszego zakonnika-filozofa, ojca Bocheńskiego, który w latach 1960. był nawet jego rektorem.
Renata Latała: Tak, ale związki Uniwersytetu Fryburskiego z Polską są znacznie dawniejsze, sięgają samych jego początków. Gdy powstawał pod koniec lat 80. XIX wieku, przedstawiciel lokalnych władz jeździł po Europie szukać kadry i trafił także do Polski, do Krakowa, gdzie rozmawiał z rektorem UJ-u, Stanisławem Tarnowskim. W początkowym „okresie heroicznym” uczelni wśród profesorów znajdziemy więc i Polaków, choćby historyka literatury, Józefa Kallenbacha, a zwłaszcza fizyków i chemików: Józefa Wierusza-Kowalskiego, Jana Modzelewskiego, Tadeusza Estreichera i przyszłego prezydenta Rzeczypospolitej, Ignacego Mościckiego. Nasi przyrodnicy opracowali technologię syntezy kwasu azotowego z powietrza w łuku elektrycznym – a przy okazji, nowych kondensatorów.
Podobno patent Mościckiego na syntezę kwasu azotowego był jednym z kilku, którymi zajmował się młody Albert Einstein podczas pracy w biurze patentowym w Zurychu. Wiele lat później w liście do prezydenta Mościckiego Einstein wspominał spotkania z nim w Bernie i Fryburgu.
Polskie odkrycia miały realne przełożenie na rozwój lokalnej gospodarki – między innymi dlatego do Fryburga, Genewy i okolic ściągali również polscy inżynierowie. Zresztą Polacy przyjeżdżali w te strony z różnych przyczyn dość licznie, nie tylko naukowcy i inżynierowie, nie tylko studenci, lecz także na przykład osoby z kręgów ziemiańskich i arystokratycznych, działacze niepodległościowi, wreszcie zwykli emigranci zarobkowi pracujący przy zbiorach. Później w czasie drugiej wojny światowej internowani byli tu polscy żołnierze.
To były pobyty czasowe czy osiedlano się na stałe?
Różnie – na przykład studenci zwykle przyjeżdżali tylko na czas studiów, choć zapotrzebowanie na kadrę sprawiało, że łatwiej niż w innych miejscach można było zostać i kontynuować pracę naukową. Również część naukowców czy inteligentów przebywała tylko czasowo. Byli jednak i tacy, którzy zostawali. Na przykład wspomniany Modzelewski, fizyk współpracujący z Wieruszem-Kowalskim i Mościckim – a później polski dyplomata w Szwajcarii – wszedł przez małżeństwo w jedną ze znaczących rodzin fryburskich, rodzinę Diesbachów. Innym przykładem mogą być bracia Alfons i Ludwik Bronarscy, którym chciałam pierwotnie poświęcić swoją rozprawę doktorską – pierwszy był filologiem i dyplomatą, drugi pianistą i muzykologiem.
Siłą rzeczy im dłużej ktoś tu przebywał, tym bardziej wiązał się z lokalną społecznością – przez związki rodzinne, przyjacielskie, zaangażowanie w lokalne instytucje i stowarzyszenia – i później trudniej było wyjechać. Fryburg to małe miasto, dziś kilkudziesięcio-, niegdyś kilkunastotysięczne, więc koniec końców prawie każdy znał tu jakiegoś Polaka, a podobnie było w niektórych innych miastach regionu. Choć niewątpliwie dla wielu silnym impulsem do powrotu do ojczyzny było odzyskanie przez Polskę niepodległości.
Mówimy o związkach Uniwersytetu Fryburskiego z Polską, ale byli tu naukowcy i studenci także z wielu innych krajów. Skąd taka międzynarodowa instytucja w małym szwajcarskim mieście?
Dla tożsamości Fryburga niezwykle ważny był katolicyzm – i zresztą nadal jest, choć jego znaczenie dla lokalnej społeczności zmieniało się na przestrzeni dekad. W różnorodnej religijnie Szwajcarii, która dzieli się na strefy historycznie katolickie i protestanckie, Fryburg był jednym z „bastionów” katolicyzmu. Życie upływało tu w rytm katolickich świąt, działały liczne zgromadzenia zakonne. To dziedzictwo doszło w szczególny, nowy sposób do głosu w drugiej połowie XIX wieku w postaci idei „republiki chrześcijańskiej”, łączącej idee katolickie z nowoczesnym akcentem na silne instytucje państwowe i rozwój technologii.
Kanonik Joseph Schorderet, który był, jak rozumiemy, jednym z inspiratorów tego projektu politycznego, mówił o „królestwie społecznym Jezusa Chrystusa” i „demokracji katolickiej, do której przynależy przyszłość”. „Stwórzmy z Fryburga – pisał – rodzaj miasta mistycznego, demokracji teokratycznej, gdzie teorie socjalne i polityczne Kościoła byłyby wprowadzone w życie”.
Co ciekawe jednym z kluczowych elementów tej wizji polityczno-religijnej był uniwersytet katolicki, który miał zarówno formować obywateli kantonu w odpowiednim światopoglądzie, jak i wspierać rozwój lokalnej gospodarki przez nowe technologie. Jednocześnie uniwersytet – w tym wydział teologii, prowadzony przez dominikanów – szybko stał się ważnym ośrodkiem katolickiego życia intelektualnego o zasięgu międzynarodowym. Gdy w 1906 trafił tu młody Władysław Korniłowicz, przyszły współtwórca Lasek, na uniwersytecie – działającym w trybie dwujęzycznym, po francusku i niemiecku – pracowali profesorowie dwunastu narodowości i uczyło się wielu studentów z różnych krajów.
Znamienne, że to we Fryburgu w latach 20. powstaje katolicki ruch studencki organizujący międzynarodowe zjazdy – Pax Romana. Tego typu regularne spotkania młodych katolików, organizowane w różnych krajach, to charakterystyczny aspekt tamtych czasów, zwłaszcza okresu międzywojennego. Bo tak w ogóle to trzeba pamiętać, że pierwsza połowa dwudziestego wieku była czasem szczególnego przebudzenia intelektualno-kulturalnego wśród katolików. We Francji, w Anglii, w Niemczech, także w innych krajach…
…także w Polsce – czego przykładem są między innymi opisywani przez Panią intelektualiści z kręgu Lasek.
Tak, w epoce międzywojennej niewątpliwie również w Polsce, ale w Europie Zachodniej zaczyna się to już wcześniej i przebiega intensywniej. Polska miała wyjątkowo niekorzystne warunki ze względu na zabory. Co prawda brak własnego, silnego państwa wzmacniał emocjonalne związki Polaków z Kościołem, a także tworzył okazję do działalności Kościoła w niektórych sferach, na przykład w szkolnictwie. Pamiętajmy jednak, że zaborcy, przynajmniej Prusy i Rosja, nie byli przyjaźnie nastawieni do katolicyzmu i starali się kontrolować życie diecezjalne i parafialne. Kasaty zakonów ograniczyły z kolei rozwój klasztorów jako ośrodków alternatywnych wobec parafii. W krajach Europy Zachodniej – mimo również wielu ograniczeń – sytuacja wyglądała jednak nieco korzystniej. Zwłaszcza we Francji obserwujemy od przełomu wieków XIX i XX wiele nawróceń na katolicyzm wśród ludzi kultury, bogate katolickie życie intelektualne, mnóstwo inicjatyw, dyskusji. Wśród osób zwracających się ku katolicyzmowi są jednostki bardzo wybitne – Ernest Psichari, Charles Péguy, Louis Massignon, Stanislas Fumet – a szczególne miejsce wśród nich zajmuje filozof Jacques Maritain, który, skupiając wokół siebie artystów i literatów, staje się swego rodzaju spiritus movens tej odnowy. Te oddolne ruchy idą w parze z inicjatywami w Kościele instytucjonalnym – w klasztorach i diecezjach, ale też w samym Watykanie. Dochodzi do odnowy tomizmu, powstaje ruch liturgiczny.
Na jaki społeczno-ideowy grunt trafia w początkach XX wieku odnowa katolicyzmu?
To wszystko nie przebiegało w sielankowej atmosferze. W początkowej fazie mamy do czynienia z kryzysem modernistycznym, ostrą reakcją Kościoła na niektóre nowe prądy, ale stopniowo rodzi się poczucie, że same potępienia czy sankcje dyscyplinarne nie wystarczą, że potrzebna jest twórcze przebudzenie w Kościele w granicach ortodoksji – i to przebudzenie się rzeczywiście dokonuje. Zresztą widzimy to także w Polsce, mimo wspomnianego zapóźnienia. W 1905 roku czasopismo jezuitów, „Przegląd Powszechny”, zorganizowało ankietę na temat sytuacji katolicyzmu w Polsce, na którą odpowiadali przedstawiciele kleru, ale też świeccy katolicy, w tym profesorowie różnych specjalności. Uzyskane odpowiedzi – było ich chyba ponad osiemdziesiąt – pokazują świadomość tego, że potrzebna jest reforma – na poziomie myśli katolickiej, duchowości i pracy duszpasterskiej. Pojawiają się wołania o pogłębienie religijności, wyjście poza sentymentalizm. Szczególnie postulowano pozyskanie inteligencji dla sprawy katolickiej, zarówno przez inicjatywy duszpasterskie, jak i przez mniejszą tendencyjność w nauce, filozofii i sztuce. Inny postulat to kwestia społeczna – żeby, jak to wyraził Marian Zdziechowski, „wyrwać robotników socjalizmowi”. Tak więc nawet w Polsce, mimo niekorzystnych warunków, były środowiska, które zdawały sobie sprawę, że nie można się ograniczyć tylko do apologetyki, osądzania, wojującego antysocjalizmu czy antymodernizmu. Takim było środowisko młodej inteligencji katolickiej skupionej wokół Cecylii Plater-Zyberk i miesięcznika literacko-naukowego „Prąd”, wydawanego od 1909 roku.
Ten twórczy impuls jest charakterystyczny dla tamtych czasów i, jak mówiłam, mógł rozwinąć się na Zachodzie wcześniej i wyraźniej niż w Polsce. Jego szczytowy okres przypada na lata międzywojenne.
Dziś mało kto pamięta o tamtym okresie.
Tak. Być może dlatego, że Sobór Watykański II stał się w naszej świadomości cezurą, przed którą rzekomo nie było w Kościele żadnego fermentu. A przecież pod pewnymi względami było wręcz przeciwnie – takie wydarzenia jak sobór nie biorą się z niczego, najpierw potrzebni są ludzie, którzy swoim myśleniem i działaniem przygotowują grunt. I to się zaczynało właśnie wówczas – i rozwijało szczególnie w okresie międzywojennym.
Jednocześnie jednak wśród elit politycznych i kulturalnych na Zachodzie wciąż silny był antyklerykalizm, idea Kulturkampfu. W wielu krajach – zwłaszcza we Francji, gdzie mitem założycielskim laickiej inteligencji była afera Dreyfusa, w której katolicy postrzegani byli jako strona nietolerancji – katolicyzm traktowany był nieufanie i oficjalne katolickie instytucje były częściowo ograniczane. Oczywiście to był złożony proces, związany nie tylko z silnymi uprzedzeniami elit, lecz także z upolitycznieniem katolicyzmu, powiązaniami katolików z nurtami antydemokratycznymi czy antysemityzmem. Ten katolicyzm głęboki, angażujący ludzi kultury i artystów, który reprezentował wspomniany tu już Maritain, istniał jakoś równolegle do katolicyzmu bardzo upolitycznionego, konserwatywnego, który laickie elity polityczne starały się zwalczać. W każdym jednak razie taka sytuacja polityczna jak we Fryburgu, gdzie władze świeckie powołały do życia nową uczelnię katolicką, była rzadkością.
To ciekawe, bo często wydaje nam się, że spory na linii państwo-Kościół to kwestia dopiero ostatnich dekad i postępującej sekularyzacji. A przecież w jakimś sensie te antagonizmy były silniejsze na przełomie XIX i XX wieku, a ich ustanie na jakiś czas wiąże się chyba ze szczególnymi okolicznościami po drugiej wojnie światowej, gdy w wielu krajach Europy Zachodniej do władzy doszli politycy chrześcijańskiej demokracji, pod pewnymi względami kontynuujący fryburski eksperyment „republiki chrześcijańskiej”…
Jak powiedzieliśmy, katolicki charakter fryburskiej uczelni miał znaczenie dla jej rozwoju. Nawet jednak abstrahując od kwestii wyznaniowych, była ona pod koniec XIX i na początku XX wieku atrakcyjnym miejscem studiów dla młodych ludzi z wielu krajów, w tym Polski, którzy mieli ograniczoną możliwość edukacji u siebie, nie mówiąc o pracy naukowej. Koniec XIX wieku to okres wzmożonej emigracji intelektualnej, szczególnie po strajku szkolnym 1905 roku, gdy zamknięto Uniwersytet Warszawski. Emigrowano do Niemiec i Francji, ale Szwajcaria stała się w pewnym momencie szczególnie atrakcyjna dla Polaków – może także dlatego, że był to kraj neutralny wobec państw zaborczych. Niektóre uczelnie, jak ta we Fryburgu, są nowe, więc potrzebują kadry. Pierwsi Polacy przyciągają kolejnych, tworzą się polskie związki. Tę obecność Polaków we Fryburgu symbolicznie podkreślają witraże Józefa Mehoffera zdobiące fryburską katedrę. Dość szybko Fryburg stał się rozpoznawalny jako miejsce, do którego można wysłać młodzież na studia.
W jaki sposób studia we Fryburgu formowały ówczesną polską młodzież?
Te wyjazdy zagraniczne – do Fryburga czy gdzie indziej – to jeden z ważnych punktów w biografiach dla części tamtego pokolenia. Ci młodzi ludzie, wracając później do Polski, mają doświadczenie zdobyte w podróżach, w zmaganiach z trudnościami, z samotnością, oddaleniem od rodziny i często bardzo skromnymi warunkami finansowymi, zwłaszcza, gdy pochodzili nie z kręgów bogatego ziemiaństwa, ale na przykład z niezamożnej inteligencji. To rodziło hart ducha, który był chyba jednym z powodów tej szczególnej energii, tego zaangażowania, jakie potem widzimy u wielu z tych ludzi po ich powrocie do kraju. Nie mówiąc o nauce języka obcego i o tym, że zetknięcie ze studentami innych narodowości poszerzało horyzonty, usuwało uprzedzenia. Choć oczywiście nie brakowało też pokusy pozostawania wśród swoich i odcinania się od innych, na przykład we Fryburgu dochodziło do napięć między studentami polskimi i niemieckimi na tle sytuacji politycznej – ale to też było jakieś doświadczenie formacyjne.
Tu dochodzimy chyba do miejsca, w którym możemy powiązać opowieść o Fryburgu i przebudzeniu katolicyzmu na Zachodzie z opowieścią o Laskach. Jak już Pani wspomniała, jednym z polskich studentów przyjeżdżających na szwajcarską uczelnię był młody Władysław Korniłowicz, syn warszawskiego psychiatry, przyszły ksiądz i współtwórca Lasek.
Korniłowicz przybył do Fryburga w 1906 roku jako kleryk Seminarium Warszawskiego, ale miał za sobą wcześniejszy wyjazd do Szwajcarii, tuż po maturze – na „świeckie” studia przyrodnicze w Zurychu, gdzie przyjaźnił się między innymi z przyszłym filozofem, Władysławem Tatarkiewiczem. Te pierwsze studia przerwał, by wstąpić do seminarium, i wrócił do Szwajcarii już na studia filozoficzno-teologiczne, do katolickiego Fryburga. W porównaniu z liberalnym i kosmopolitycznym Zurychem, Fryburg jest nieco prowincjonalny i wyraziście katolicki, ale przez obecność uniwersytetu też, jak powiedzieliśmy, dość międzynarodowy.
W swojej pracy doktorskiej pokazuje Pani, że ten pobyt – a także inne podróże zagraniczne Korniłowicza – miały duże znaczenie dla jego późniejszej działalności w Polsce.
Jak już mówiłam, te wyjazdy Polaków na studia to była ważna szkoła charakteru i zaangażowania. Podobnie jest i w tym przypadku. We Fryburgu Korniłowicz poświęca dużo uwagi nauce, ale znajduje też czas na inne rzeczy. Angażuje się na przykład w Towarzystwo Księży i Kleryków „Jagiellonia”, które stara się otaczać opieką duszpasterską młodych imigrantów zarobkowych przybywających do Szwajcarii z ziem polskich, zwłaszcza z Galicji.
Zawiera też ważne przyjaźnie, na przykład z Niemcem Maxem Josefem Metzgerem. Ta znajomość jest tym bardziej niezwykła, że, jak wspomnieliśmy, między polskimi i niemieckimi studentami we Fryburgu dochodziło do pewnych napięć. Korniłowicz pochodził z rodziny patriotycznej, ale to był taki patriotyzm spod znaku pracy organicznej, wolny od animozji. Jego kontakt z Metzgerem, który później również został księdzem, był żywy przez lata – Korniłowicz odwiedział go w Niemczech. Metzger był wybitną postacią, angażował się w ruch odnowy liturgicznej i na rzecz jedności chrześcijan i pokoju. Zginął jako męczennik – skazany w 1944 przez sąd hitlerowski na śmierć. Dzięki tym wizytom, Korniłowicz mógł zapoznać się z nowymi inicjatywami, w które Metzger się angażował i lepiej poznać niemiecką duchowość. Zresztą poprzez Korniłowicza kontakt z Metzgerem nawiązali również inni Polacy, na przykład ksiądz Zieja – te powiązania zasługują na dokładniejsze opracowanie.
Wspólnym znajomym Korniłowicza i Metzgera był Wilhelm Foerster, też postać wielkiego formatu – filozof i pedagog, później także przeciwnik nazizmu. Był protestantem, ale, co ciekawe, wspierał młodego Korniłowicza – który poznał go jeszcze w Zurychu – w planach pójścia do seminarium.
A jak wyglądały same studia?
Korniłowicz spędził we Fryburgu dość długi okres, od 1906 do 1914 roku, studiując filozofię i teologię. Na początku XX wieku Fryburg był, obok Paryża i beligijskiego Lowanium (Leuven), jednym z głównych ośrodków odnowy tomistycznej – wzmożonego zainteresowania myślą średniowiecznego teologa, św. Tomasza z Akwinu, jakie zapoczątkował pod koniec XIX wieku papież Leon XIII encykliką Aeterni Patris. We Fryburgu wiązało się to z obecnością dominikanów – jak wiadomo sam św. Tomasz był dominikaninem – którzy prowadzili tutejszy wydział teologii i filozofii. W tamtej fazie tomizm był jeszcze wciąż przede wszystkim „filozofią dla seminariów”, używaną w formacji księży. Dopiero później, a zwłaszcza w międzywojniu, dzięki takim myślicielom jak wspomniany Maritain czy Étienne Gilson, rozwinie się w coś więcej – w filozofię popularną również w kręgach świeckich, obiecującą nowe podejście do sztuki czy polityki. Niemniej tomizm fryburski na początku wieku też posiadał wybitnych przedstawicieli, jak Gallus Maria Manser czy Pierre Mandonnet. Młody Korniłowicz miał więc styczność z prężnym ośrodkiem filozoficzno-teologicznym i wykładowcami z całej Europy. Warto też może wspomnieć o kółku, jakie zbierało się wokół jednego z wykładowców, ojca Marc-Marie de Munnyncka, również tomisty, ucznia sławnego kardynała Merciera. Na niedzielnej popołudniowej herbacie w polskim salonie wokół de Munnyncka gromadziła się grupka studentów, przede wszystkim Polaków, do której należał Korniłowicz i inni duchowni, ale też kobiety – Maria Kalkstein, Helena Paszkiewicz, Elżbieta Kiersnowska.
Pisząc o Laskach, podkreśla Pani znaczenie doświadczeń i kontaktów międzynarodowych Korniłowicza. Chcielibyśmy przywołać tu jeszcze dwie tego rodzaju znajomości – z Jacquesem Maritainem oraz z fryburskim duchownym i teologiem, późniejszym kardynałem, ks. Charlesem Journetem.
Biografia Maritaina dobrze ilustruje genealogię katolickiego odrodzenia. Korzenie tego przebudzenia mają wiele przyczyn, ale ważny jest ogólny klimat pod koniec XIX wieku: osłabienie prądów pozytywistycznych, porażka scjentyzmu, jakieś zakwestionowanie pewników ontologicznych, materializmu, co spowodowało z kolei, że było większe zainteresowanie psychiką ludzką, duchowością, również w świeckim sensie. Te rzeczy dokonują się w środowiskach agnostycznych. Jacques Maritain, który jest mniej więcej rówieśnikiem księdza Korniłowicza [Maritain – urodzony w 1882, Korniłowicz – w 1884] – zaczął się interesować katolicyzmem pod wpływem Henriego Bergsona, którego filozofia pozwoliła zakwestionować materializm. To umożliwiło przełamanie niektórych pewników utrwalanych przez wychowanie i wykształcenie, które osoby takie jak Maritain wówczas otrzymywały. Maritain był wnukiem Julesa Favre’a, jednego z ojców III Republiki Francuskiej, wolnomyśliciela i antyklerykała, a środowisko intelektualne, w którym się wychowywał, pozostawało w cieniu afery Dreyfussa. Gdy zbliżał się powoli do katolicyzmu, mógł to lepiej zrozumieć.
Na czym koncentrowała się działalność Maritaina już po nawróceniu, które dokonało się równocześnie z nawróceniem jego żony, Raïssy, podczas, gdy oboje byli jeszcze studentami Sorbony?
Środowisko skupione wokół Maritaina to było środowisko przede wszystkim intelektualne i artystyczne. To co łaczyło to wspólne poszukiwania… egzystencjalne, intelektualne…. Maritain po nawróceniu kontynuuje swoje poszukiwania filozoficzne, które prowadzą go ( wraz z żona Raïssą) do odkrycia Tomasza z Akwinu.
„Poznanie” świętego Tomasza było tak znaczące dla Maritainów, że zaczynają oni organizować w swym domu, najpierw w Wersalu, potem w Meudon, nieformalne spotkania filozoficzne, które z czasem przerodzą się w regularne koło naukowe, gdzie studiowano myśl Tomasza z Akwinu, gdzie akcentowano znaczenie modlitwy osobistej i wspólnotowej. Raïssa Maritain napisała nawet na potrzeby tego koła studiów tomistycznych broszurkę La vie d’oraison (Życie modlitwy). W tym samym okresie Jacques Maritain wykłada filozofię w Instytucie Katolickim w Paryżu.
Maritain miał także kontakt ze środowiskami bardziej zaangażowanymi w sferze społecznej i dobroczynnej – przychodzi mi na myśl jako przykład Vladimir Ghika, ksiądz jednocześnie katolicki i grekokatolicki, który tworzył wspólnotę kontemplacyjną, ale też służył ubogim – a skończył jako męczennik. Były wokół niego takie osoby. Ale te spotkania w domu Maritainów w Meudon (nota bene miały one jakiś związek z tradycją salonów literackich), jego własne zaangażowanie – to pozostawało raczej w sferze intelektualnej. „Teolog w garniturze”, jak go nieraz nazywano, był przede wszystkim filozofem, odnowicielem tomizmu, autorem szeregu ważnych książek, do których odwoływano się także w tak zwanym Kółku – wspólnocie prowadzonej w Warszawie przez księdza Korniłowicza, która miała swój udział w kształtowaniu duchowości tomistycznej ówczesnych Lasek. Mówiąc o Maritainie warto może dodać, że po śmierci Raïssy wstąpił on do zakonu Małych Braci Karola de Foucauld.
Kiedy doszło do pierwszego spotkania Korniłowicza z Maritainem?
Jeszcze na początku lat 20. XX wieku, gdy ksiądz Korniłowicz towarzyszył kardynałowi Sapiesze i kilku innym dostojnikom kościelnym w ich podróży po Europie, trafiając również do Francji. Z czasem znajomość ta przerodziła się w dość bliską przyjaźń. W latach 30. Maritain patronował działalności pisma „Verbum”, wydanego przez Kółko księdza Korniłowicza. W 1934 roku odwiedził Polskę i Laski w związku z Kongresem Tomistycznym organizowanym w Poznaniu – była to duża inicjatywa, inspirowana przez kardynała Hlonda, na której byli również inni ważni europejscy teologowie tego czasu.
Poza przynależnością Maritaina i Korniłowicza do tego samego prądu duchowo-intelektualnego łączyły ich chyba także pewne pokrewieństwa biograficzne i pokoleniowe. Obaj wywodzili się ze środowisk pozytywistycznych, antyklerykalnych. I coś od nich przejęli – pewną trzeźwość umysłu, szlachetność postaw, siłę woli.
Czy możemy tu mówić o ochrzczeniu pozytywizmu przez przedstawicieli pokolenia urodzonego w latach 80. XIX wieku?
Kryzys pozytywizmu… Nietzsche, Tołstoj… Fascynują mnie te poszukiwania. To jak ludzie przemierzają tak różne drogi. W takich poszukiwaniach wyraża się coś bardzo ludzkiego. Dla mnie to jest w jakiejś mierze definicja humanizmu. Rzeczywiście widać – zwłaszcza w korespondencji Korniłowicza i Maritaina – że o ile pewien kryzys idei pozytywistycznych pozwolił na otwarcie się wielu osób na religię, to też pozostał po nim pewien brak. Z pewnością nie jest to więc tylko negatywna rekcja na pozytywizm: bunt przeciw autorytetowi, przeciw zastanym poglądom. Dochodzi raczej do przejęcia pewnych pozytywistycznych struktur i wypełnienia ich katolicką duchowością. Ale jednocześnie jest w tym środowisku wielka potrzeba autorytetu. To byli bardzo ortodoksyjni ludzie.
Podobny był także sposób, w jaki Maritain i Korniłowicz postrzegali charakter i działalność chrześcijańskich wspólnot, prawda?
Widać, że wszystkie te grupki, które stawały się ośrodkami odnowy, rodziły się na bazie więzi przyjaźni, a w każdym razie bliskich kontaktów. Stanislas Fumet mówił o „wysepkach”, które się tworzyły. Ludzie spotykają się wokół wspólnej lektury książek, wokół jakiejś konkretnej osoby, aby wspólnie się modlić czy dzielić swoimi doświadczeniami duchowymi. Tak było w wielu krajach – Francji, Anglii. Także w Polsce. Były to – w przeciwieństwie do masowych ruchów, jak Akcja Katolicka – małe, bardziej nieformalne grupki, które miały członków, ale też pozostawały jakoś otwarte na dialog. Do ludzi zgromadzonych w Kółku księdza Korniłowicza przychodzili inni, z szerokiego środowiska, nierzadko o odległych od katolicyzmu poglądach.
Bliska zarówno Maritainowi jak i Korniłowiczowi była idea modlitwy za Żydów. Można to tłumaczyć także osobistymi doświadczeniami. Raïssa była pochodzącą z Rosji żydówką. Z kolei środowisko Kółka składało się w dużej mierze z konwertytów, także żydowskiego pochodzenia.
A co różniło Laski od wspólnot francuskich?
Z pewnością integralne połączenie płaszczyzny intelektualnej z pracą na rzecz niewidomych. Do Lasek przyciągał konkret – że tam się działo coś konkretnego, konkretna służba. Przyjazdy tam nie ograniczały się tylko do sfery towarzyskiej – tam się tyleż spotykano z przyjaciółmi, co z tymi przyjaciółmi wspólnie pracowano. Laski były środowiskiem bardzo przyjaznym dla każdego – ale wymagającym, intelektualnie, a także etycznie. Przy czym te wymagania nie były przekazywane w taki sposób schematyczny, że z góry było powiedziane, jak coś robić, tylko dawano ludziom czas, żeby dochodzili do tego sami. Było mniej krytyki i ostrej apologetyki, więcej dyskusji.
W tych Laskach naprawdę coś jest. Przez parę lat jeździłam tam na tydzień, dwa, by pracować w archiwum, i naprawdę, to miejsce, to, iż każdy może tam sie odnaleźć, ta odczuwalna harmonia, ta piękna kaplica, spotykane tam osoby… – to wszystko pozostawiło we mnie trwały ślad.
Czy właśnie to cenił w Laskach kardynał Charles Journet – przyjaźniący się zarówno z Maritainem, jak i Korniłowiczem – który zwracał uwagę na „sielskość” tego miejsca?
Początek związków Journeta z Polską ma miejsce w Genewie i Fryburgu. Na pierwszej parafii, gdzie Journet pracował jako wikary, parafii świętego Krzyża w Genewie, jego proboszcz, Pierre Tachet des Combes, był synem Polki. Jego matka pochodziła ze starej rodziny Jundziłłów, która wyemigrowała z w Litwy w latach 30. XIX wieku, po powstaniu listopadowym, i straciwszy majątki na ziemiach polskich, osiedliła się na stałe w Szwajcarii, najpierw we Fryburgu, a potem w Lozannie. Była to rodzina kultywująca polskie tradycje i pamięć o Polsce, służąca polskiej sprawie na obczyźnie. Była to też rodzina gorliwie wierząca. Journet miał o niej bardzo wysokie mniemanie i stąd bierze się jego szczególnie pozytywny stosunek do Polski. Mimo iż Journet pozostał na stałe w parafii Świętego Krzyża tylko przez siedem czy osiem lat, obejmując później pracę wykładowcy w seminarium we Fryburgu, pozostawał cały czas w kontakcie z Jundziłłami i regularnie – praktycznie co tydzień – przyjeżdżał do Genewy, by głosić kazania, prowadzić działania duszpasterskie i bardzo intensywne życie kulturalne. Zarówno za swoich genewskich czasów, jak i później, podczas tych wizyt, Journet korzystał z gościnności domu Hedwige Jundziłł i jej siostrzenicy, Jadwigii Romer, który nazywał „małym polskim wszechświatem”.
To poprzez znajomość z Jundziłłami, a głównie z Jadwigą Romer, Journet poznał jeszcze inną Polkę, Halinę Dernałowicz, która angażowała się w katolickie organizacje kobiece, w tym okresie bardzo intensywnie działające. Jak wiemy, w tym nurcie aktywny był również ksiądz Korniłowicz, którego Halina Dernałowicz dobrze znała. Halina Dernałowicz stanowiła więc jedno ważne ogniwo łączące Journeta z Laskami. Innym ogniwem była osoba Jacquesa Maritaina.
Ale to Dernałowicz namówiła Journeta do wizyty w Polsce?
Tak, mimo iż nie lubił on opuszczać Fryburga i Genewy. Halinie Dernałowicz udało się go jednak w końcu namówić i w 1937 roku przyjechał do Polski na rekolekcje organizowane w Dratowie, w majątku Marii Kleniewskiej. W czasie tych rekolekcji prowadził konferencję o Przemienieniu Pańskim (co ciekawe, tajemnica ta, która jest bardzo silna w tradycji prawosławnej, często powraca w katolickiej nauce duszpasterskiej w latach 20. i 30.), interpretując zdarzenie na górze Tabor pod kątem poszukiwań i powołania katolika. To zrobiło wrażenie na uczestnikach rekolekcji i po tym spotkaniu grupka kobiet skupionych wokół Kleniewskiej zdecydowała się założyć Bractwo Przemienienia Pańskiego, które funkcjonuje do dziś na zasadzie instytutu świeckiego. Po pobycie w Dratowie Journet odwiedził Laski, które znał wcześniej z opowieści Haliny Dernałowicz. Zawiązały się przyjaźnie, na przykład z siostrą Nullą, które potem były kontynuowane korespondencyjnie. Journet zainteresowany był też opieką nad osobami niewidomymi.
Parę lat później, w czasie wojny, Journet wspomina Laski w pięknych, często przywoływanych słowach, w których właściwie każde zdanie coś nam mówi o Laskach: „Spotkaliśmy się w pewnym zakątku Polski – a będzie to jedno z najpiękniejszych wspomnień w naszym życiu – Kościół prawdziwie franciszkański. Przyjmuje on życzliwie wszelkie nędze ciała i duszy, a jednocześnie wszelkie poszukiwania sztuki najbardziej nowoczesnej. Pełen jest cudownego poszanowania pragnień Papieża i wymagań liturgii, lecz również wspaniale wolny od wszelkiego formalizmu, wolny jak obłok na niebie. Nie ma twardości ni wzgardy dla Żydów, ale umiał znaleźć tajemnicę otwarcia im wrót chrztu świętego. Nie zna kłamstwa, jest szczery aż do przesady. Umie myśleć o komunistach, nie by ich przeklinać, lecz by ich nawiedzać w więzieniu, by gromadzić nad ich głowami węgle miłości i roztopić gorycz i bunty ich dusz. Nigdy nie miał ducha zakrystii, ale serce jego bije szerokim tętnem wielkiego Kościoła powszechnego i otwiera się poprzez bezmiar równin na wszystkie cierpienia Kościoła, na wszystkie jego niepokoje, na wszystkie nadzieje”.
Gdzieś w notatkach Journeta znalazłam nawet takie stwierdzenie, że ma on kilka ojczyzn – niebo, Francję, a także Polskę, którą poznał przez ludzi, ale także poprzez literaturę – poprzez poezję, czytając Mickiewicza, Krasińskiego. W 1940, nakładem „Nova et Vetera” – pisma wydawanego przez Journeta, a zbliżonego w charakterze do „Vie Intellectuelle” czy „Verbum” – ukazała się książka Chant de la Pologne – Pieśń o Polsce, którą przyszły kardynał zredagował, wybierając i omawiając fragmenty z polskiej literatury romantycznej i komentując szerzej idee mesjanistyczne Mickiewicza. Odkryłam, że Journet miał wielką wrażliwość poetycką i kulturową empatię, które pozwalały mu naprawdę zrozumieć polską kulturę – pomimo fizycznego oddalenia, pomimo konieczności posługiwania się tłumaczeniami. Byłam pod wielkim wrażeniem tej lektury.
Nad studiowaniem biografii kardynała Journeta spędziła Pani wiele lat, pracując między innymi w fundacji jego imienia. Jak postrzega Pani tę postać? Kim jest ona dla Pani osobiście?
Miałam wielki przywilej, że jednocześnie z pracą nad doktoratem mogłam, po pierwsze, być we Fryburgu, po drugie, zajmować się właśnie wspomnianą Fundacją Kardynała Journeta. Dla mnie to było też jakby odkrywanie Journeta, a poprzez niego – odkrywanie katolicyzmu w Polsce. Poprzez niego i jego kontakty z Polską, odkryłam na nowo środowisko Lasek, zaczęło mnie ono inaczej intrygować. Również przez Journeta odkryłam na nowo Maritaina, którego wcześniej znałam tylko jakby „intelektualnie”, z lektury jego prac. W pewnym momencie, jak człowiek pracuje nad jakąś biografią, to rodzi się coś na kształt przyjaźni. Praca w Fundacji – oprócz możliwości zetknięcia się z pismami Journeta, oprócz organizowania wydarzeń ( konferencja, wystawa…) mających na celu popularyzację jego myśli – dawała mi możliwość rozmów z biskupem Pierrem Mamie, założycielem fundacji, i innymi osobami, które odwoływały się do duchowego dziedzictwa Journeta, jak np. kardynał Geroges Cottier. Dla mnie zetknięcie się z Journetem i całym tym ruchem odnowy tomistycznej, wejście głębiej, bardziej osobiście w te poszukiwania, dało możliwość innego spojrzenia na katolicyzm w Polsce i nowego zrozumienia niektórych zjawisk w polskim Kościele. Wydaje mi się, że oddalenie geograficzne także było tu znaczące.
Czy Journet nawrócił Panią także na tomizm?
Rzeczywiście, dla mnie zetknięcie z Journetem, Maritainem i ludźmi Lasek to było nawiązanie przyjaźni z ludźmi jakoś mi bliskimi, wejście w ich poszukiwania intelektualne i osobiste. Powiem szczerze, że wcześniej, po studiowaniu filozofii na świeckiej uczelni w Polsce, miałem dość negatywne wyobrażenie o tomizmie. O ile na tych studiach mówiono w ogóle o Tomaszu, to jakoś mnie to nie porywało, bardziej interesowali mnie Kant, Platon, fenomenologia… Może to trochę paradoksalne, bo jednocześnie związana byłam w tamtym czasie z dominikanami. Ale również na poziomie filozofii, nie tylko historii, moje zainteresowania intelektualne były niejako oddzielone od mojej religijności. Więc w zasadzie dopiero badając tych myślicieli – Journeta, Maritaina, osoby związane z Laskami – poznawałam tomizm jako coś porywającego, uniwersalnego, i mającego przełożenie na wiele kwestii, na przykład na psychologię. Chyba szczególnie Journet ma taki dar budzenia zainteresowania tomizmem, a też świadomie czy nieświadomie wykorzystywał to do budzenia zainteresowania samym chrześcijaństwem. Anegdota powiada, że Jeanne Hersch – szwajcarska filozofka, uczennica Heideggera i Jaspersa, związana z Polską poprzez związki z Czapskim, Vincenzem, a zwłaszcza Miłoszem – skontaktowała się kiedyś z Journetem, nie wiem dokładnie w jakich okolicznościach. Interesowała ją bardzo filozofia o zabarwieniu religijnym i egzystencjalnym, ale już sama wiara chrześcijańska niekoniecznie. Journet powiedział jej wtedy, że mówiąc o św. Tomaszu nie może jednak pomijać kwestii religijnych. Pomimo tego, Hersch spotykała sie z Journetem, by zgłębiać myśl tomistyczną.
Zajmując się Journetem miałam możliwość poznać naprawdę niezwykłego człowieka, niesamowicie wielostronnego, znającego sztukę, literaturę, interesującego się tak różnymi dziedzinami, posiadającego tak wielką znajomość i filozofii, i teologii, i tak sprawny umysł, i zdolność pracy, bo to, co stworzył – jego dzieło teologiczne – jest niesamowite. Człowiek przy tym bardzo skromny, z dużym poczuciem humoru, ku któremu grawitowało tak dużo osób, z różnych kierunków. To co mnie w nim zaintrygowało, to fakt, że z jednej strony reprezentował ortodoksję katolicką, bardzo ortodoksyjną teologię, ale z drugiej strony był bardzo otwarty na nowe prądy – zwłaszcza, gdy chodzi o literaturę i sztukę.
Czy postawa Journeta może być jakąś podpowiedzią dla współczesnego katolika? Bo wydaje się, że inteligencja katolicka jest dziś silnie spolaryzowana: z jednej strony środowiska mocno zlaicyzowane, bardzo krytyczne wobec Kościoła, podważające otwarcie nauczanie w wielu kwestiach; z drugiej – środowiska bardzo konserwatywne. Mało jest natomiast takiej „trzeciej drogi”, którą zdają się reprezentować Maritain, Journet czy Korniłowicz – to jest szacunku dla autorytetu Kościoła i jego tradycji, ale w połączeniu z twórczym działaniem, zmienianie od wewnątrz, mniej krytyki – więcej działania, w tym zwłaszcza pracy nad sobą, jakiegoś „pójścia głębiej”.
Rzeczywiście, widzę tę polaryzację – nie tylko w Polsce, ale też na Zachodzie, i nie tylko w kwestiach religijnych, ale też politycznych. Brakuje dyskusji. Czytając rzeczy z tamtych czasów – powiedzmy od końca XIX wieku do II wojny światowej – widziałam skrajne postawy, ale więcej konstruktywnej krytyki i dialogu. Druga rzecz to rzeczywiście kwestia działania zamiast takiej zewnętrznej krytyki, zwłaszcza Kościoła. Wspominaliśmy tu o ankiecie „Przeglądu Powszechnego” z 1905 roku. Dla mnie to jest dobry przykład tego, jak świadomość kryzysu przechodzi w propozycje inicjatyw naprawczych. W tym oddolnych. Taką inicjatywą w początkach XX wieku był zapewne „ruch prądowy”, zainspirowany w dużym stopniu pod wpływem Cecylii Plater-Zyberk, którą poznał w młodości Korniłowicz.
Dziś środowiska katolickie często skupiają się na publicystyce, zabieraniu głosu za czy przeciw, a brakuje może zaangażowania w konkretne inicjatywy w terenie, w tym edukacyjne – kursy, spotkania, dyskusje, wspólną lekturę źródeł. Zmiany nie mogą się dokonywać tylko na poziomie dyskusji prasowej – można nawet powiedzieć, że na tym poziomie bardzo mało zmian się wydarza, bo bardzo rzadko ktoś przecież zmienia swoje stanowisko po lekturze publicystycznego tekstu.
Wśród inteligencji katolickiej brakuje też, według mnie, głębokiej znajomości katolickiej tradycji i historii, w tym tej niedawnej – tej, o której tu mówimy. Postacie takie jak Maritain, Journet i Korniłowicz, a także Cecylia Plater-Zyberk, która jest mi szczególnie bliska, z pewnością należą do tej godnej przypomnienia tradycji.