Choć zima w tym roku nie taka znowu zimna i ze zdziwieniem słucham w radio spikerów przestrzegających od kilku już dobrych dni o nadciągających prawie dziesięciostopniowych mrozach, które potrwać mają – bagatela – może nawet tydzień, to jednak gdzieś tam z tyłu głowy ciągle mnie uwiera temat zimna właśnie, a może należałoby powiedzieć raczej – ciepła. A dokładniej: ciepła, uciekającego z naszych domów, w efekcie czego może się w nich czasem zrobić zimno. Chodzi bowiem o to, że jako społeczeństwo zachodnie mówimy temu zimnu stanowcze nie. Natomiast ciepłu mówimy tak i robimy wszystko, żeby go jak najwięcej z nami zostawało. Bo homo sapiens myślał, myślał i wymyślił, a mianowicie, że od dziś nazywał się będzie homo ecologicus.
Patrzę na powyższe słowa i sam się sobie dziwię, bo w zamyśle wstęp ów nie miał być wcale kpiący, a jego zadaniem było wskazać na rosnące znaczenie ekologii w naszym społeczeństwie. Zresztą wspomniany homo ecologicus wcale nie musi się kojarzyć źle (proszę wybaczyć, jeśli tylko mnie samemu się źle skojarzył), o ile takim jest w głębi serca, a nie z urzędowego przymusu. Tymczasem to przede wszystkim ustawodawstwo, które sukcesywnie wprowadza coraz ostrzejsze wymagania w zakresie energooszczędności budynków, ma być gwarantem naszej zbiorowej troski o środowisko naturalne. Bo nic tak wiele nie mówi o świadomości ekologicznej człowieka, jak grubość styropianu na ścianach jego domu, a ta od 2021 roku będzie musiała wynosić już co najmniej 18 cm. To tylko jeden z wielu wymogów związanych z oszczędnością energii w budynkach. Inne dotyczą między innymi okien i drzwi czy źródeł ciepła. Można się spodziewać, bo naciski są silne, że w niedalekiej przyszłości dołączą do nich kolejne, związane z coraz bardziej wyspecjalizowaną technologią. W odwodzie czeka ciągle jeszcze cały arsenał rozwiązań. Rekuperacja, pompy ciepła, panele słoneczne. Wszystkie mają przynajmniej jeden wspólny mianownik – przyczyniają się do podwyższenia kosztów budowy. Eksperci uspokajają jednak, że wszystkie poniesione nakłady zwrócą się zanim zdążymy się obejrzeć (czyli na przestrzeni kilkunastu lat). Tylko jakie to ma znaczenie dla osoby, która pieniędzy potrzebnych na budowę takiego domu, jakiego życzyłby sobie ustawodawca nie ma i być może nie będzie mieć przez całe życie. Mogłaby ona zbudować własnymi siłami i z pomocą rodziny mały domek. Żyłaby w nim trochę inaczej niż normalny człowiek. Grzałaby mniej i może nie we wszystkich pomieszczeniach, a za to ubierała się cieplej. Nie przeszkliłaby całej ściany, tylko wyglądała na świat przez nieduże okienka. Może nie podłączyłaby się do sieci kanalizacyjnej, ale oczyszczała ścieki na własną rękę. I w rezultacie, choć jej przybytek nie spełniałby wspomnianych wcześniej wymagań, i tak zużywałaby mniej energii niż prawy obywatel mieszkający w dwustumetrowym energooszczędnym domu, z żarówkami typu led, dwoma telewizorami w samej tylko toalecie i hybrydą w garażu. Zwłaszcza jeśli lubi on od czasu do czasu otworzyć okno, co psuje cały misterny rachunek bilansu ciepła. Ale przecież zakaz otwierania okien też można wpisać do ustawy. Absurd? Poczekajmy.
Oczywiście mocno przerysowuję rzeczywistość. Przy odrobinie chęci ciągle jeszcze można wybudować tani dom, a samo dążenie do jak najwyższej izolacyjności cieplnej ścian, jeśli zrealizowane przy rozsądnych nakładach, jest bez wątpienia pożądane. Poza tym na szczęście ciągle obowiązuje u nas staropolska zasada, że prawo prawem, a życie życiem. Chciałem jednak zwrócić uwagę na pewien trend, który wciąż przybiera na sile i z którego zagrożeń chyba nie do końca zdajemy sobie sprawę. Każdy musi mieć dziś porządny dom, zaprojektowany przez dyplomowanego architekta i zbudowany (a w każdym razie podpisany) przez uprawnionego kierownika budowy. Każdy musi korzystać z opieki lekarza, a samemu odebrać staranne wykształcenie. Słowem – każdy musi żyć jak człowiek bogaty. Tylko że prawda jest taka, że nie każdy jest bogaty i choć może to niektórych napawać smutkiem, to jest to w istocie jeden z elementów czyniących życie pięknym. Bo biedny, choć nic nie jest w stanie kupić, to jednak może mieć wszystko, czego potrzebuje. Nie jedzie od razu do szpitala z dzieckiem, któremu termometr wskazał 38 stopni, zresztą nawet nie miałby czym pojechać (a czy ma w ogóle termometr?). Zapyta więc o radę mamy, albo znającej się na rzeczy sąsiadki. Wyjdzie z pewnością taniej, jeśli nawet nie dla niego samego, to dla całego społeczeństwa, a to przecież tylko przy okazji. Część z nas ciągle ma jeszcze taką możliwość. Pytanie tylko – jak długo?