„A niech jadą…”
W Polsce zrobiło się ostatnio całkiem głośno za sprawą lekarzy rezydentów, którzy zwrócili uwagę nie tylko na fatalny stan ochrony zdrowia, ale także na permanentny brak działań w kierunku jego naprawy. Dla polityków jest to temat niewdzięczny a elektorat lekarski zbyt mały, żeby opłacało się w tym babrać, poza tym lekarze mają ograniczony dostęp do opon, które można by palić przed Sejmem i na szczęście nie bardzo mają na to czas. Ponadto pewna część społeczeństwa jest niezwykle przywiązana do tego tematu, bo dzięki temu ma o czym porozmawiać w kolejce do lekarza („jest źle, a będzie jeszcze gorzej”, „emerytura w naszym kraju mała i nie starcza na leki, a niemieccy emeryci jeżdżą własnymi kamperami po Europie”, itp.).
O co właściwie chodzi w tym całym proteście? Przede wszystkim o to, żeby terminy zabiegów były wcześniejsze, żeby nakład finansowy na opiekę zdrowotną oraz ilość lekarzy i pielęgniarek nie plasowały się najniżej w Europie, no i żeby ich wynagrodzenie było zbliżone do średniej krajowej.
W sieci można trafić na przeróżne oceny tych wydarzeń. Te negatywne są bardzo trudne do skomentowania. Mówi się, że „młodym się poprzewracało”, że „my też musieliśmy robić za darmo, więc dlaczego oni nie mogą” lub że chęć pracy tylko do 48 godzin tygodniowo uwłacza posłudze lekarskiej. Mnie osobiście nie zależy na tym, żeby pracować ponad miarę, bo cenię sobie czas spędzony z rodziną. Jednak sytuacja w oddziale jest taka, że nie mogę pracować mniej niż 240 godzin w miesiącu – to o połowę więcej, niż przykazuje kodeks pracy. Jest mało lekarzy, a pracę ktoś wykonać musi.
Niemcy cały czas biją na alarm, że brakuje lekarzy, chociaż pracuje ich tam dwa razy więcej na 1000 mieszkańców niż w Polsce. Węgry i Rumunia, jak tylko zorientowały się, że zbliżają się do przedostatniego miejsca w tym rankingu (ostatniego bronimy my), wnet zaproponowały lekarzom dodatki, żeby zatrzymać drenaż na Zachód. A u nas? „Niech jadą” – taki był komentarz polityczny w trosce o pacjenta.
A kolejki? Szczęśliwie niezorientowanym rzeknę tylko, że są dramatycznie długie. Przykładowo, na wstawienie protezy stawu biodrowego lub kolanowego aktualnie czeka się do 2022 roku. W przypadku innych zabiegów można się uwinąć już nawet w 2 lata. Dla porównania u naszych zachodnich sąsiadów zza miedzy czas oczekiwania na planowy zabieg wynosi do 2 miesięcy.
A jak wygląda sprawa ze strony rezydentów? Dość ambiwalentnie. Postulaty są szlachetne i konieczne – warto walczyć o to, co słuszne. Problemem jest to, że wielu z nas ma kredyty, których spłacanie mogłoby stać się niemożliwe w momencie ograniczenia godzin pracy. Gdyby nie było dodatkowych środków, to nikt nawet już nie marzyłby o zainwestowaniu w książkę specjalistyczną (jedyne 300-500 zł za jeden tom) lub w kurs (2 lub 3 dni szkolenia kosztuje od 1500 do 5000 zł). Wreszcie rozterką w oddziałach o bardziej zgranym zespole jest to, że ktoś i tak musiałby objąć za nas dyżury; zazwyczaj pada więc na starszych lekarzy, którzy już skończyli rezydenturę. Biorąc pod uwagę, że już teraz mają oni szczelnie wypełnione grafiki pracy w tygodniu, to wydaje się niekoleżeńskim zmuszanie ich do pozbycia się resztek wolnych chwil.
Skoro jest tak dramatycznie, to dlaczego jeszcze tutaj jesteśmy? Tym bardziej, że granice stoją otworem. Osobiście mam to szczęście, że należę do bardzo sympatycznego i profesjonalnego zespołu medyków. Jeżeli chodzi o umiejętności polskich lekarzy, czy o możliwości leczenia, to naprawdę nie mamy się czego wstydzić. Poza tym sądzę, że w żadnym innym języku nie bylibyśmy w stanie z taką swobodą prowadzić rozmowy z naszymi pacjentami. Nieraz potrafią być one tak delikatne lub po prostu językowo wymagające, że trudno mi wyobrazić sobie zachowanie tego samego poziomu nawet w najlepiej wyuczonym języku obcym. Już nie mówiąc o zrozumieniu dowcipów i żartów sytuacyjnych, które dodają uroku godzinom spędzonym w pracy.
Sami pacjenci z którymi mam do czynienia popierają protest, a jeszcze niedawno byłoby to nie do pomyślenia. Wspominam sytuację, która przydarzyła się mojemu koledze, również rezydentowi. Przyłapany przez pewną znajomą na korzystaniu z transportu miejskiego na darmo wyjaśniał, że nie stać go na samochód. „I jeszcze kłamie!” – usłyszał w odpowiedzi. Teraz już rzadko spotykam się z takimi historiami. W końcu problem został dostrzeżony i jest to pierwszy słodki owoc tej akcji.
Komentarze i opinie można znaleźć różne. Orzech jest trudny do zgryzienia dla każdej ze stron – dla lekarzy, administracji szpitalnej, rządu i pacjentów. Kto ma ostatecznie rację – oceńcie sami. Warto przy tym jednak pamiętać, że kiedyś każdy z nas będzie pacjentem…