Droga znad morza wypadła nam przez Toruń. W zasadzie zawsze wypadała. Ale odkąd zbudowano autostradę, fakt ten stracił na znaczeniu. Kiedyś – gdy z rodzicami i rodzeństwem podróżowaliśmy z Kielc do Dźwirzyna – jechało się przez sam środek Torunia, odczekiwało swoje w korku przed wjazdem na most, przekraczało Wisłę, mijając po prawej stronie zabudowę starówki. Następnie kierowaliśmy się na Bydgoszcz i Koszalin, robiąc długi postój gdzieś w okolicach Człuchowa, bo tam w pięknym otoczeniu dwóch jezior, na skarpie pagórka stał prosty bar, jakich jeszcze dużo było w latach 90. Dzisiaj nad morze jedzie się znacznie szybciej. Omija się większość miast, mknąc przez wietrzne pola, którymi biegnie autostrada. Zazwyczaj można się obyć bez większych przystanków.
Tym razem jednak, ze względu na dzieci, postanowiliśmy podzielić podróż na dwa etapy. Jadąc nad morze zatrzymaliśmy się więc w samym Toruniu; zatrzymaliśmy się na dłużej nawet, niż wymagałby tego odpoczynek od drogi, bo aż na trzy dni. Dzięki temu mieliśmy okazję schodzić starówkę i jej okolice, odwiedzić muzea i restauracje, przenocować w małej mieszczańskiej kamieniczce zamienionej na hotel.
W drodze powrotnej natomiast szukaliśmy noclegu gdzieś niedaleko Torunia, ale poza miastem, by na koniec wakacji pobyć choć chwilę w miejscu spokojniejszym niż nadmorskie kurorty w pełni sezonu. No i znaleźliśmy. Wodząc palcem po mapie – trafiliśmy Turzno.
***
Podążając z północy, zjeżdża się z autostrady kilkanaście kilometrów przed Toruniem. Jedzie się wąskim wiejskimi drogami, raczej na wyczucie, gdyż brakuje jakichkolwiek drogowskazów. W końcu zaczynają się zabudowania miejscowości, bardziej małomiasteczkowe niż wiejskie, klockowate domy z lat 70. i 80. w zwartej linii stojące wzdłuż ulicy. Mijamy wieżę z zegarem, budynki przypominające dawne pawilony PGR-owskie. Po lewej stronie wyłania się zanurzone w zieleni ogrodzenie i majestatyczna brama z rzeźbami żubrów po obydwu stronach. Za nią rozciąga się park i pałac – nazywany od kilku lat Pałacem Romantycznym w Turznie.
***
Przed pałacem stoi popiersie Chopina, dla upamiętnienia wizyty młodego kompozytora w turznieńskim majątku. Było to w lecie 1825 roku. Czternastoletni Chopin – spędzając wakacje poza Warszawą, dla poprawy słabego zdrowia – przebywał w Szafarni (pod Gołubiem-Dobrzyniem) we dworze państwa Dziewanowskich. Syn gospodarzy, Dominik, był szkolnym kolegą Chopina. Młodzieńcy, nudząc się zapewne na tym wakacjach, jeździli po okolicy. I tak pojechali najpierw na kilka dni do Torunia. A następnie, w końcu sierpnia, do Turzna właśnie. Pisząc do rodziców, Chopin relacjonował: „Jutro rano jedziemy do Turzna i nie mamy wrócić aż dopiero w środę”. Co działo się w czasie tego kilkudniowego pobytu – nie wiadomo. Faktem jest, że stał się on początkiem bliższej znajomości Chopina z rodziną Działowskich, ówczesnych właścicieli Turzna. Znajomości, o której wiemy tylko szczątkowo z późniejszej korespondencji kompozytora (który wspomina o przyjacielu zwanym „Działo”), a którą potwierdza powtórna wizyta w Turznie w 1827 roku.
Ów „Działo” był to zapewne Ksawery Działowski, nieco starszy od Chopina syn właściciela dóbr turznieńskich, Augustyna (zmarłego pomiędzy wspomnianymi przyjazdami kompozytora, bo w 1826 roku) i Katarzyny z Jeżewskich. Ksawery uczył się w Liceum Warszawskim (Chopin takoż), gdzie zetknął się między innymi z Samuelem Bogumiłem Lindem (twórcą jednego z pierwszych polskich słowników); później studiował historię na uniwersytetach niemieckich. Urodził się jeszcze w Działowie, rodowym majątku Działowskich, na dwa lata przed zakupem Turzna przez jego ojca Augustyna w 1801 roku. Od tego czasu aż po dwudziestolecie międzywojenne majątek pozostawał w rękach ich kolejnych potomków.
***
Wcześniej dobra należały do kilkunastu rodzin, między innymi: Turznickich, Gołockich, Zboińskich, Jeżewskich. Co ciekawe, od początku swoich dziejów (przynajmniej tych udokumentowanych) stanowiły własność Polaków, co na ziemi chełmińskiej, froncie walk polsko-krzyżackich, nie było rzeczą częstą. Nie przeszkadzało to oczywiście, aby większość nazwisk mieszkańców majątku brzmiała – albo chociaż pisała się – z niemiecka. W 1772 dobra turznieńskie zamieszkiwali m. in. Brenner, Gzick, Schmarii, Buzitzki.
Budynki dworskie z tamtych dawnych czasów nie przetrwały do dzisiaj. Poza kaplicą, ufundowaną przez Jeżewskich i poświęconą w 1800 roku. Główny budynek pałacu wznieśli już Działowscy. Wykonanie projektu zlecono znanemu architektowi włoskiego pochodzenia, Henrykowi Marconiemu. Etap projektowy musiał trwać dość długo, gdyż rozpoczęto go jeszcze za życia Augustyna Działowskiego (zmarłego, przypomnijmy, w 1826 roku). Z 1838 roku pochodzą natomiast szkice drugiej wersji projektu. Widać na nich szczegółowy rysunek elewacji frontowej z neorenesansowymi zdobieniami oraz rzuty parteru oraz piętra; rzuty bardzo ogólne przedstawiające jedynie podział na pomieszczenia i ciągi komunikacyjne. Warto może dodać, że był to standard dla projektów wykonywanych w XIX wieku, a nawet jeszcze później, do czasów drugiej wojny – dokumentacja projektowa zajmowała kilka, kilkanaście stron i składała się tylko z najważniejszych rysunków (dla porównania dzisiaj, w przypadku takiego obiektu, zajęłaby pewnie z 500 stron).
Budowa pałacu także musiała trwać kilka dobrych lat, ukończono ją bowiem około 1860 roku. Poza pałacem Marconi zaprojektował dla Działowskich także park, bramę wjazdową z domkiem dozorcy, altanę ogrodową, dom włościański i kuźnię. Większość z tych budynków postawiono, ale nie wszystkie zachowały się do dzisiaj. Nie ma altany ogrodowej. Park został mocno przetrzebiony. Tylko żubry stojące na bramie, po renowacji zyskały nowy blask.
***
Obecne zabudowania pałacowe są znacznie rozleglejsze niż na wspomnianych szkicach Marconiego. Na początku XX wieku do głównego gmachu dobudowano klasycystyczny budynek stanowiący jakby oddzielną oficynę. Niedługo później wzniesiono między nimi stalowo-szklany łącznik. Współcześnie, w ostatnich kilkunastu latach, gdy z posiadłości wyprowadziła się szkoła (mieszcząca się tu od 1947 roku) i rozpoczęto remont, adaptowano lub dostawiono jeszcze jeden budynek, zwany spichlerzem. We wszystkich tych budynkach mieści się dzisiaj hotel.
Siedzimy w hotelowym lobby. Jest wieczór. Za barem wybór alkoholi z bardzo drogą whisky na pierwszym planie. Obok nas dwa starsze małżeństwa, które przyjechały tu na kilkudniową wycieczkę, chyba z niedalekiej okolicy, może z Torunia; wspominają szkolne czasy, planują jutrzejszy dzień.
W folderach reklamujących hotel jest mowa o pokoju-bibliotece. Przypomina mi się zdjęcie dawnej biblioteki w Turznie, pochodzące z 1938 roku: wysokie półki pełne książek w eleganckich oprawach, pod sufitem różnych kształtów amfory (zapewne wynik archeologicznych zainteresowań Zygmunta Działowskiego, o którym będzie jeszcze mowa), po prawej stronie, przy oknie duży globus, po lewej długi stół z rzeźbionymi wyściełanymi krzesłami dookoła. Myślącym o tym zdjęciu jak rozczarowująca musiała wydać dzisiejsza biblioteka. Jest to mały pokoik, z dwoma nowoczesnymi regałami i kilkoma atlasami podróżniczymi. Nie ma się ochoty, żeby tu usiąść na dłużej, żeby pomyśleć, poczytać. W tych dwóch obrazach – dawnej i nowej biblioteki – ujawnia się cała tragedia związana z zagładą ziemiaństwa. Bo dwory jeszcze gdzieniegdzie zostały; i odkąd nastał kapitalizm wracają jeden po drugim do ładnego wyglądu. Stają się zajazdami, hotelami, rzadziej rezydencjami mieszkalnymi. Ale wnętrz nikt nie jest w stanie odtworzyć, nie wyprodukuje się starych dywanów, nie odnajdzie spalonych lub wywiezionych książek. Cały ten materialny dorobek całej grupy społecznej, gromadzony przez pokolenia – miał właśnie tego rodzaju wartość. Wartość ukrytą w jego długim trwaniu. Potwierdzenie istnienia wielu ludzi, wielu rodzin. Coś, czego nie da się kupić w kilka lat, nawet gdy się posiada nieograniczone zasoby pieniężne.
***
W hotelowym korytarzu wiszą obrazy przedstawicieli dawnych rodzin zamieszkujących kiedyś Turzno. Podobno są to repliki obrazów, które przeniesiono do muzeum w Toruniu. Repliki niezbyt udane (ale może wiernie odtwarzające jakość oryginałów), bo protoplaści mają nierzadko powykrzywiane nosy, dziwny kształt głowy, jakieś oczy rozbiegane, nierzeczywiste.
Spośród tego grona dawnych właścicieli Turzna najbardziej zasłużył się w dziejach szerszej społeczności – Zygmunt Działowski. Wnuk Augusta, który Turzno zakupił, syn Ksawerego, który przyjaźnił się z Chopinem. Urodził się w 1843 roku w Mgowie, drugim głównym majątku rodzinnym. Uczył się, wspólnie ze swoim starszym bratem, Władysławem, w gimnazjum w Poznaniu. Gdy Władysław zmarł tragicznie w 1858 roku, mając 18 lat (jedna z plotek mówi, że wskutek nieszczęśliwej miłości rzucił się z balkonu) – rodzice wysłali Zygmunta do jezuickiego gimnazjum we francuskim Metzu. Musiała to być szkoła wśród Polaków dość popularna, gdyż kończyło ją jeszcze przynajmniej kilku naszych obywateli, m. in. lekarz poznański, Franciszek Chłapowski. W Sienkiewiczowskim Bez dogmatu znajdujemy natomiast taki fragment tyczący się edukacji głównego bohatera: „Ponieważ stan szkół włoskich w ogóle wiele pozostawiał do życzenia, ojciec oddał mnie do kolegium w Metz, które ukończyłem z małym trudem, a natomiast ze wszystkimi odznaczeniami i nagrodami, jakie tam można otrzymać”.
Powróciwszy stamtąd, Zygmunt Działowski zaangażował się w działalność konspiracyjną. Był bowiem rok 1863 i na ziemi chełmińskiej organizowano pomoc toczącemu się w Królestwie Polskim powstaniu styczniowemu. Zygmunt sformował około stu osobowy oddział, który przekroczył granicę Królestwa na Drwęcy. Szybko jednak został rozbity. Zygmunta oskarżono o zdradę stanu i osadzono w berlińskim więzieniu. Szeroko zakrojone zabiegi rodziny, łącznie z otarciem się o dwór pruski, umożliwiły jego uwolnienie.
W 1866 roku, po śmierci ojca, Zygmunt został dziedzicem rodzinnych majątków. W nowej roli, mając za sobą doświadczenie więzienia, ochoczo podjął idee pozytywistyczne: pracy u podstaw, edukacji, działalności społecznej. Zapisywał się do rozmaitych organizacji i towarzystw polskich, wspierał je finansowo. W 1874 roku współorganizował wystawę rolniczo-przemysłową w Toruniu, sam był też jednym z wystawców, zwiedzający podziwiali jego bydło robocze, ule Dzierżona i przybory pszczelarskie, pawilon myśliwski.
W tym samym roku – z ramienia poznańskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk – wystąpił na Słowiańskim Kongresie Archeologicznym w Kijowie. Sławę przyniósł mu referat, nie tyle z uwagi na jego temat (o kurhanach w regionie poznańskim), co na fakt, że został wygłoszony po polsku. Gazeta Toruńska pisała:
użył polskiego języka jako swego ojczystego, jak rzeczy naturalnej i samo przez się w tem zgromadzeniu i miejscu uprawnionej, a treścią, spokojem i szczęśliwą formą umiał sobie wyjednać uwagę, poszanowanie i przychylnych słuchaczy do samego końca. Co większa, tak szczęśliwie zrobiony początek i w takie sukcesa obfity pierwszy krok przełamujący lody długiego zakazu, jaki na mowie polskiej tam ciążył, stał się porywającym przykładem dla polskich uczonych użycia ojczystego języka, dla zgromadzonych Rosjan zaś do poważnego słuchania w tej mowie wykładów i dyskusji.
Jednak nie zabrakło też głosów krytykujących Działowskiego za sankcjonowanie swoim wystąpieniem opresyjnej polityki rosyjskiej na Ukrainie. Nie zabrakło także śledztwa, które władze pruskie wytoczyły działaczom poznańskiego TPN.
Zdarzenia te nie zniechęciły Zygmunta Działowskiego. W 1875 roku był inicjatorem utworzenia w Toruniu bliźniaczej organizacji dla tej działającej w Poznaniu – to znaczy Toruńskiego Towarzystwa Naukowego. Dzięki jego staraniom, a także sporym nakładom finansowym, w roku następnym TTN powołało do życia muzeum. Podczas uroczystego otwarcia:
pan Działowski z Mgowa przystąpił do rzeczy sobie oddanej. W dłuższym przemówieniu wykazał te główne działy naszej pracy, którym służyć mają zbiory naszego młodziutkiego muzeum. Poznanie ziemi naszej pod względem przyrodniczym i poznanie jej przeszłości od najdawniejszych czasów pod względem historycznym a szczególniej etnograficznym – oto co nas, zdaniem mówcy, zajmować powinno.
Różnorodna działalność Działowskiego przyniosła mu sporą sławę. To umożliwiło kandydowanie na posła ziemi kaszubskiej do parlamentu Rzeszy; podczas wyborów zdeklasował swoich niemieckich rywali.
Pełniąc urząd został wybrany do wręczenia w imieniu mieszkańców ziemi chełmińskiej podarku (krucyfiksu rżniętego z bursztynu, wykonanego w Paryżu) papieżowi Piusowi IX. Było to w roku 1877. W tym samym roku Pius IX przyjął polską pielgrzymkę i powiedział do niej: „miejcie nadzieję, wytrwałość, odwagę i módlcie się, a ciemięzcy wasi runą i Królestwo Polskie powróci”.
Papież zmarł 7 lutego 1878. Zygmunt Działowski dziewięć dni później. W Berlinie, podczas podróży w poselskich obowiązkach, po – jak to pisano – nagłym ataku „febry gastrycznej”. W ostatnich dniach życia zaznaczył się raz jeszcze jego wyjątkowy charakter:
Budująca była jego pokora i zgoda z wolą Bożą w czasie ostatniej choroby. Ksiądz doktor Stablewski, który dawał mu wiatyk, dał się słyszeć, że nigdy nie widział młodzieńca przykładniej umierającego. Błogosławieństwo też, które przed dwoma tygodniami Pius IX umierającemu udzielił, było może ostatnim, danym Polakowi tą świętą ręką, która tyle razy i tak serdecznie Polsce błogosławiła.
Na zdjęciu Zygmunt Działowski wygląda trochę jak hiszpański markiz, z zakręconym wąsem i bródką; ma bujne, nieco kręcone włosy i lekko szkliste małe oczy. Chyba w niczym nie przypomina swoich powykrzywianych protoplastów z obrazów wiszących na ścianach odnowionego turznieńskiego pałacu.
***
Mgowo – inny majątek Działowskich – leży dalej na północ. Również niedaleko autostrady, lecz po wschodniej jej stronie. 20 kilometrów od Grudziądza, prawie 60 od Torunia, na skraju województwa kujawsko-pomorskiego. Dziś to niewielka wieś licząca około 500 mieszkańców. Dominującą zabudowę stanowią tu dwu- i trzykondygnacyjne bloczki popegeerowskie z wielkiej płyty, rozmaite budynki folwarczne (stodoły, obory, chlewnie) pochodzące z różnych czasów i w różnym stanie zachowania. No i oczywiście pałac. Schowany gdzieś za tymi budynkami i solidnym ogrodzeniowym murem otynkowanym na szaro. Zza muru wygląda też odnowiona kapliczka pod wezwaniem św. Barbary, najstarszy tutejszy budynek wzniesiony w 1734 roku przez Konstancję Bagniewską.
Konstancja, z domu de Lubi, zamężna za Józefem Bagniewskim, była przez lata dziedziczką mgowskiego majątku. Zachowały się dokumenty mówiące, że kasztelanowa miała w 1772 roku 18 domowników, w tym 10 parobków i 6 dziewek. Jak pisze Janusz Marcinkowski – nauczyciel i lokalny urzędnik, pasjonat lokalnej historii – „ludność Mgowa dzieliła się na kategorie: służba dworska, poddani, chłopi zobowiązani do pełnej daniny, rataje zobowiązani do pracy dla dworu sprzężajem pańskim, ogrodnicy i rzemieślnicy”. Wśród mieszkańców wymienieni są między innymi (znów warto zwrócić uwagę na pisownię nazwisk): Józef Bilitzki – administrator, Ignacy Bilitzki – nadzorca, Marcin Rutkowski – kucharz, Antoni Ptaschenski – agronom, Stanisław Sawalla – parobek, Bartosz Kiwalla – parobek, Michał Lewandowski – piwowar, Karol Sciballa – gorzelnik”. Majątek liczył 40 włók (czyli ponad 700 ha). W folwarku hodowano: 20 koni, 40 wołów, 20 krów, 32 świnie i 76 owiec.
Podobnie jak Turzno, Mgowo było przez wieki własnością polską niechętną wpływom krzyżackim i pruskim. Chociaż nie zawsze. Zachowały się dokumenty mówiące, iż w 1410 roku Dytryk von Logendorf vel. Mgowski brał udział w rokowaniach Wielkiego Mistrza Zakonu z Władysławem Jagiełłą (po stronie Krzyżaków) oraz bronił Gdańska przed wojskami polskimi. W tym samym czasie jego przyrodni brat, Gabryel, dowodził tymiż wojskami. Krewnym Logendorfów był też Mikołaj z Ryńska, chorąży ziemi chełmińskiej, współzałożyciel Związku Jaszczurczego, który popadł w konflikt z Zakonem (wycofał swoją chorągiew z bitwy pod Grunwaldem) i został ścięty w 1411 roku na rynku w Grudziądzu. Od tego mniej więcej czasu stosunki Mgowskich z Krzyżakami układały się już tylko gorzej. W liście Wielkiego Mistrza do Rzymu z połowy XV wieku czytamy:
dochodzą nas słuchy jakoby Paweł z Mgowa, kanonik fromborski, był zażarty wrogiem naszym […] jakoby rozliczne kłamstwa i oszczerstwa o naszym Zakonie zmyślał i rozgłaszał […] a osobliwie za Polakami obstaje […] Udajcie się z radą do naszego Pana Protektora, do Ojca Świętego, prosząc pokornie by rzeczonemu Pawłowi czegoś takiego dalej czynić zabronił.
Chyba nie zabronił albo Paweł Logendorf nie posłuchał, bo później doradzał Kazimierzowi Jagiellończykowi. W 1467 został otruty przez Krzyżaków.
***
Książki, przewodniki i inne źródła podają, że pałac w Mgowie jest obecnie własnością prywatną. Jakiś czas temu natknąłem się w Internecie na ogłoszenie, że nieruchomość została wystawiona na sprzedaż. Do oferty dołączono ładne, zrobione w słoneczny letni dzień zdjęcia pałacu i opis z wyszczególnieniem wszystkich powierzchni. Według tych informacji budynek składa się z 12 pokoi o łącznej powierzchni 1052 metrów kwadratowych. Cena: 3,2 mln zł.
Poza tym – wiadomo tylko tyle, ile widać zza muru i rozrośniętych świerków. To znaczy, że pałac ma nieregularny kształt, nie posiada ozdób elewacyjnych, przez szary tynk wydaje się jakby był w trakcie budowy. Nie ma śladów po alei dojazdowej widocznej na pocztówce z lat 20. XX wieku. Charakterystyczny balkon również wygląda zupełnie inaczej.
Pałac został zbudowany na zlecenie Działowskich, prawdopodobnie około 1840 roku, w stylu klasycystycznym z dwoma pełnymi kondygnacjami i lekko skośnym dachem. Od 1867 roku był własnością Zygmunta Działowskiego. Ze szczątkowych informacji rozsianych po gazetach można wyciągnąć wniosek, że był to czas intensywnego rozwoju dóbr mgowskich. W prasie ogłaszano: „Dominium Mgowo pod Radzyniem poszukuje od św. Jana rb. dwóch pisarzy do gospodarstwa. Osobiste przedstawienie się konieczne”; „miejsce nauczyciela jest zaraz do obsadzenia”, „dominium Mgowo […] poszukuje pisarza zaopatrzonego w dobre świadectwa”.
W 1868 roku wieś zamieszkiwało 306 „dusz”, 295 katolików i 11 ewangelików. Istniało 46 budynków mieszkalnych, w tym 19 prywatnych. Do szkoły uczęszczało 47 dzieci.
Szkoła działała w Mgowie od 1821. Była utrzymywana przez właścicieli majątku, gdyż nie otrzymywała dotacji rządowej. Działowscy podarowali 6 mórg ziemi, na których posadowiono budynek szkolny. Zatrudniono dwóch nauczycieli. Po pożarze w 1858 roku, Ksawery Działowski pobudował szkołę na nowo. Powiększono ją w 1898 roku, wtedy też stworzono dwie równoległe klasy, dla dzieci katolickich i ewangelickich. W międzywojniu szkoła znów była tylko katolicka. Uczęszczało do niej 58 uczniów z Mgowa i okolicznego Bągartu. Ostatni przedwojenny nauczyciel, Ludwik Ołtarzewski, jako uczestnik walk w kampanii wrześniowej trafił do niemieckiej niewoli.
Po wojnie szkoła podjęła działalność w 1946 roku, z czasem uruchomiono też bibliotekę. W 1982 w budynku pałacu uruchomiono przedszkole. Instytucja, która przetrwała niemal dwa wieki i kilka przełomów historycznych, została zlikwidowana dobrowolną decyzją władz Gminy Płużnica (bo nie mieszkańców Mgowa) w 1997 roku.
Zygmunt Działowski posiadał w Mgowie pokaźną bibliotekę. Na początku lat 70. XIX wieku ściągnął doń swego przyjaciela z czasów powstania styczniowego i berlińskiej niewoli, Wojciecha Kętrzyńskiego. Powierzył mu skatalogowanie i opisanie zbiorów. Kętrzyński notował: „Korzystałem z archiwów mgowskiego i turznieńskiego pana Zygmunta Działowskiego, w których były jeszcze niektóre akta z XV wieku”. Co to były za akta i jakie inne egzemplarze znajdowały się w bibliotece, ani co się z nimi stało – nie wiadomo. Kętrzyński stał się później znanym historykiem, tłumaczył Wincentego Pola na niemiecki, przez długie lata kierował Zakładem Ossolińskich we Lwowie.
***
Właściciele dóbr turznickich i mgowskich umierali młodo. Po śmierci Zygmunta Działowskiego, dziedziczką została jego siostra, Antonina. Po jej śmierci, w 1884 roku, majątek trafił w ręce najmłodszej z rodzeństwa, Łucji oraz jej męża, Józefa Gajewskiego. W styczniu 1889 roku „Gazeta Toruńska” odnotowała:
Do grobu familijnego Prawdziców Działowskich w Wielkołące złożyliśmy przeszłej soboty zwłoki śp. Józefa Gajewskiego [….] najmajętniejszego polskiego obywatela ziemskiego w naszej prowincji, do którego należały dobra turznieńskie, mgowskie, Piątkowo, Elzanowo i Wałycz. […] Spoczywają tam popioły trzech pokoleń z rodu Działowskich; dziadowie, rodzice, dwie ciotki, dwóch braci [Władysława i Zygmunta] i siostra pani Łucji Działowskiej, a dzisiaj w smutku pogrążonej wdowy.
Mgowo weszło w posiadanie rodziny Gajewskich. Mimo sprzyjających zdarzeń gospodarczych, w tym stworzenia połączenia kolejowego i budowy stacji PKP, majątek podupadał. Około roku 1923 został sprzedany Stefanowi Buszczyńskiemu. Liczył wtedy 640 hektarów i przynosił 16 466 marki dochodu. Nowy właściciel nie przetrwał kryzysu gospodarczego na przełomie lat 20. i 30. Majątek przejął bank, a Buszczyński – ze względu na zdolności organizacyjne? – został wójtem okręgu nowowiejskiego. Plotki mówią, że gwoździem do trumny dóbr mgowskich, była dokonana przez Buszczyńskiego sprzedaż ogromnej ilości nasion buraków przesłanych statkiem do Włoch, które podczas długiej drogi doszczętnie zbutwiały.
W czasie drugiej wojny światowej Mgowo stało się ofiarą rabunków i zniszczeń żołnierzy radzieckich, którzy walczyli w tej okolicy z wycofującymi się Niemcami. W 1945 roku majątek znacjonalizowano, a w 1949 roku wcielono do zespołu lokalnego pegeeru pod zarządem znajdującym się w Wałyczu. W tym samym roku zwolniono zarządcę majątku za to, że „trzymał z księdzem”.
W 1964 roku PGR Mgowo posiadało 657 hektarów i zatrudniało 53 pracowników. Siedem lat później obszar gospodarstwa zwiększono dwukrotnie, a liczba pracowników wzrosła do 150. W kolejnych latach PGR radził sobie jeszcze lepiej, stał się jednym z pilotażowych gospodarstw produkujących pasze na licencji duńskiej. W 1991 majątek zlikwidowano. Dziś Agencja Nieruchomości Rolnych dzierżawi go prywatnej spółce rolnej.
***
Mieszkając w Mgowie i Turznie, Zygmunt Działowski musiał podróżować często pomiędzy tymi miejscowościami i, dalej, do Torunia czy Poznania. Będąc w Toruniu zatrzymywał się niekiedy w hotelu Sanssouci, stojącym w nieistniejącym budynku, stojącym obok gmachu obecnej poczty, przy Rynku. W efekcie jednego z takich pobytów w gazecie umieszczono ogłoszenie:
Dnia 7 b. m. skradziono mi wieczorem ze sanek w hotelu Sanssouci duży koc niedźwiedzi. Na wykrycie złodzieja wyznaczam 10 talarów nagrody. Zygmunt Działowski z Mgowa
Którymi drogami jeździł? Jakie miejsca mijał?
Zapewne przejeżdżał przez oddaloną o 7 kilometrów od Mgowa Płużnicę. Dziś jest to duża wieś, rozłożona wzdłuż dwóch traktów: z zachodu na wschód i z południa na zachód; siedziba władz gminy o tej samej nazwie. Urząd, poczta, stacja benzynowa, szkoła i wiele starych domów z czerwonej cegły w stylu niemieckim. Od strony zachodniej znajduje się kilka sporej wielkości jezior. Nad miejscowością góruje wieża ceglano-kamiennego kościoła, widoczna z daleka z uwagi na płaskie ukształtowanie terenu.
Parafia płużnicka datuje się na czasy Mieszka I i Bolesława Chrobrego, została powołana jako jedna z pierwszych 11 parafii na ziemi chełmińskiej.
Dzisiejsza Płużnica powstała z połączenia kilku pobliskich folwarków, które kiedyś istniały pod osobnymi nazwami: Kwiatki, Augustynki i Płużnica. Klucz płużnicki, jak niekiedy nazywano ten kompleks folwarków, często zmieniał właścicieli. Przechodziły z rąk polskich do niemieckich i na powrót. I tak pod koniec XVIII wieku majątek posiadali kolejno: Franciszek Orłowski, Paweł Białobłocki, Ignacy Mellin. W Płużnicy były wtedy: „karczma, cegielnia, rybaczówka nad jeziorem i wiatrak”.
W połowie wieku następnego dobra trafiły w ręce rodziny Kriegerów; w 1881 Płużnica i Augustynki obejmowały 1,5 tysiąca hektarów (a ich właściciel, Krieger, posiadał łącznie ponad 7 tys. hektarów ziemi). Jego córka, Róża Krieger-Peterson sprzedała majątek pruskiej komisji kolonizacyjnej, która go rozparcelowała, osadzając na 14-hektarowych działach 50 niemieckich osadników. Neogotycki dwór, pobudowany za czasów Kriegerów, przeznaczono na szkołę dla dzieci niemieckich. Funkcję tę pełnił do czasów władania Prusaków na tym terenie, to jest do 1920 roku. Później, w dwudziestoleciu międzywojennym, stał się siedzibą rady i wójta gminy Płużnica. W 1945 został spalony przez żołnierzy radzieckich (choć inne plotki mówią, że podpalenia dokonał dawny pracownik gminy, który nie chciał ujawnienia dokumentów zaświadczających o jakichś jego niegodziwościach z czasów wojny).
Tymczasem jednak, to znaczy w okresie podróży Zygmunta Działowskiego, Płużnica była pokaźnym majątkiem należącym do Kriegerów. Majątek modernizowano, powstawały nowe obory i stodoły (w Augustynkach hodowano bydło holenderskie), pobudowano kilkanaście domów folwarcznych – czworaków. Zatrudniano pracowników, „Nadwiślanin” pisał: „Kucharz pojedynak lub żonaty, znający się cokolwiek na ogrodnictwie może zaraz lub od św. Marcina br. dostać miejsce”.
***
W tle tych wydarzeń działy się rzeczy mniej przyjemne, niekiedy nawet groźne. Zaczęło się od powstania styczniowego. Starosta chełmiński informował pruskiego Ministra Spraw Wewnętrznych „iż do tej pory skompromitowali się proboszczowie: […] ks. Franciszek Kiedrowski z Płużnicy”. W jaki sposób się skompromitował? W kościele odprawiano msze w intencji powstania.
Lecz był to dopiero początek walk władz kościelnych (i parafian) z rządem pruskim. W 1873 roku „Gazeta Toruńska” donosiła: „dochodzi nas wieść, że w Płużnicy w powiecie chełmińskim zamknięto kościół katolicki z powodu, że administrator ks. Łaszewski nie ustanowiony z wolą rządu [pruskiego], a urzędować nie przestaje”. W rezultacie majątek parafii został obłożony aresztem. Ksiądz Heliodor Łaszewski, mimo zakazu władz pruskich, dalej pełnił swoje obowiązki. W 1875 roku został aresztowany (w czasie tej akcji doszło do walk parafian z żandarmami), a po kilkumiesięcznym więzieniu zmuszony do opuszczenia ziem polskich. Osiadł w Anglii, gdzie był kapelanem domu wizytek, wśród których znajdowało się wiele Polek-emigrantek. W 1884 cofnięto banicję, ks. Łaszewski wrócił do Polski, lecz nie do Płużnicy. Do 1911 pracował jako wikary w kilku innych parafiach.
Po usunięciu Heliodora Łaszewskiego, w 1875 roku, władze pruskie wprowadziły na probostwo swojego kandydata, ks. Walentego Gołębiowskiego, co wywołało kolejne rozruchy, które pacyfikowało wojsko; 63 mieszkańcom postawiono zarzuty. Ale ludzie się zacięli. Odmówili udziału w wyborach reprezentacji parafialnej, oświadczając, „iż póki pan Gołębiewski mieszka na plebanii, zrzekają się swego prawa wyboru, gdyż z nim żadnych stosunków zawierać nie chcą”.
Bojkotowano też msze święte, do tego stopnia, iż „kościół dotychczas świeci pustkami, uczęszczają do niego tylko dwie czy trzy osoby, które Gołębiewski przywiózł z sobą”. Sytuacja taka trwała aż do 1888 roku. W międzyczasie nieszczęsny ksiądz dał się poznać z innej jeszcze strony: „Miodowego życia ks. Gołębiewski wcale tam jeszcze nie zaznał. Teraz podobno ma mieć nieprzyjemny proces o pobicie żony nauczyciela za to, że mu szafy w szkole dać nie chciała”.
W rzeczonym roku 1888 Gołębiewski opuścił parafię. Podobno zabrał się za handel drewnem w Kwidzynie. Potem przeniósł się do Brodnicy. Wraz z odzyskaniem przez Polskę niepodległości – stracił pensję, którą był pobierał od pruskiego rządu. Na prośbę skierowaną do biskupa umieszczono go w Domu Księży Emerytów w Rywałdzie, „gdzie często w ogrodzie widzieć było można starca brodatego, szwankującego umysłowo, rozprawiającego stale o Płużnicy”.
Po ustąpieniu Gołębiowskiego, które wszyscy parafianie przyjęli „z zadowoleniem”, przyszedł na probostwo ks. Rudolf Kużel. Duchowny ten, urodzony w Wejherowie, i tam rozpoczynający swoją posługę, w 1876 roku wsławił się tym, że sąd wejherowski zasądził mu karę 200 marek za „przysposabianie dzieci do pierwszej spowiedzie”. Nazywano go odtąd „księdzem patriotą”.
Parafią płużnicką administrował przez lat kilkanaście, bez ekscesów właściwym swojemu poprzednikowi (gdy „kościół […] był pustym, opuszczonym i tak zaniedbanym, że prawie wszystkie piszczałki z organ powoli wykradziono, wszędzie grubo kurzawa opadła i śmieci wiele na tem świętym miejscu się zgromadziło”), za to z gospodarskimi osiągnięciami – w 1896 dobudował do kościoła drewnianą wieżą, widoczną na zdjęciach z przełomu wieków.
***
Dziedzictwo księdza Gołębiewskiego odbiło się też na katechizmowej edukacji parafialnych dzieci. W 1890 roku, gdy kościół wizytował ks. prałat Połomski, przeprowadzono egzaminy dla 5- i 6-latków.
Długi to był egzamin, bo blisko 2,5 godziny trwający, lecz tak smutny w rezultacie, to ten tylko może ocenić, kto był obecnym. […] W pierwszym najwyższym oddziale żadne dziecko nie wiedziało nic o Salomonie, o cudownym połowie ryb i powołaniu św. Piotra na apostoła ; nic o Jobie, jedno tylko i niedokładnie, o kościele, co znaczy, kilka dzieci dość dobrze odpowiedziało, lecz o zastępcy Chrystusa Pana św. Piotrze bardzo były odpowiedzi niedokładne.
Zresztą w szkolnictwie nie działo się wiele lepiej, niż na plebanii. W 1877 roku pisano „w Płużnicy nauczyciele miejsca zagrzać nie mogą. Po Tychowiczu był Marks, ale i ten unikał stosunków z tamtejszym kościołem, a więc od maja odchodzi. Następcą ma być Bojanowski z Gortatowa w powiecie brodnickim. Jak długo ten pobędzie?” W obrębie parafii mieszkało, w 1904 roku, „1630 katolików Polaków, ewangelików Niemców 442”. Działały dwie osobne szkoły. Pruska kolonizacja przeszkadzała, jak mogła szkolnictwu polskiemu. Doprowadziło to między innymi do strajków dzieci szkolnych w 1906 roku, walczących o przywrócenie nauczania religii w języku polskim.
Po odzyskaniu niepodległości nastąpiło, niestety, odwrócenie proporcji. Szkoła ewangelicka działała jeszcze przez kilka lat, do czasu, gdy jej nauczyciel Wilhelm Wrahse nie został w 1921 roku pozytywnie „zweryfikowany jako polski nauczyciel” i wyjechał z Płużnicy.
Rok wcześniej posadę nauczyciela szkoły katolickiej otrzymał Feliks Gzella. Należał on do pokolenia tych niezliczonych społeczników, których przygotowanie, energia i inicjatywa, wybuchły wraz z wybuchem niepodległości i przyczyniły się do niesamowicie dynamicznej budowy II Rzeczpospolitej. Siedmioklasową szkołą płużnicką kierował do 1937 roku, następnie przeniósł się do szkoły w Brąchowie. W tym czasie był też urzędnikiem stanu cywilnego, prowadził Kasę Stefczyka, był członkiem Spółdzielni Elektryfikacji Wsi i sekretarzem kółka rolniczego. Założył czytelnię ludową, przy której prowadził dwa razy w tygodniu bezpłatne kursy doszkalające. Działalność Gzelli – jak tylu innych przedstawicieli świeżej polskiej inteligencji – przerwała w sposób nagły druga wojna. 9 października 1939 roku został rozstrzelany wraz z grupę mieszkańców gm. Łubianka. Z kolei ostatni płużnicki nauczyciel, Alojzy Lamparczyk, kierujący szkołą zaledwie przez dwa lata – widnieje na liście jeńców wojennych w Starobielsku.
***
Dziś nie ma już w Płużnicy neogotyckiego dworu Kriegerów. Nie ma dobrze prosperującego folwarku. Nie ma również ponad 20% ludności niemieckiej, której obecność odcisnęła mocne piętno na tym, czym była Płużnica przez setki lat. Pozostała szkoła, w której po wojnie uczyła żona Feliksa Gzelli, pozostał kościół, ta starodawna parafia. XXI wieczne życie tutejszych mieszkańców wydaje się spokojniejsze, bez zaborczej władzy, bez konfliktów narodowościowych, bez banicji księży i wyrzucania nauczycieli, bez niemieckich kolonistów. Czy jest to jednak ciągle ta sama Płużnica, przez którą przejeżdżał w swoich licznych podróżach Zygmunt Działowski?
***
Jesteśmy w Turznie. Ciepłe, sierpniowe popołudnie przelewa się nad nami. Siedzimy w części parku przerobionej na plac zabaw. Obok wąskie, zbyt starannie pielęgnowane alejki i mostek przerzucony przez smutny staw. Przy huśtawkach stare, grube drzewa, pozostałości dworskiego parku wyniszczonego przez dziesięciolecia zaniedbania i powódź, która miała miejsce w latach 80. Jest pusto i cicho, cichością letniego popołudnia, w oddali pogłosy szumu samochodów pędzących autostradą.
Siedząc tam wtedy, czuliśmy jakąś niestosowność. Jakbyśmy znaleźli się w cudzym mieszkaniu, a gospodarze gdzieś sobie poszli. Wydawało się, że to miejsce – park, pałac i otaczająca je wieś – żyje co prawda, ale życiem niepełnym, jakby nieprawdziwym.
Ktoś powiedział, że współczesność to czasy wielkich możliwości i wielkiego ryzyka. Odnosi się to chyba zwłaszcza do kapitalizmu i amerykańskiego mitu kariery. Że z nikogo można stać się kimś, bazując tylko na własnych siłach. Nie wiem, czy tak jest. Lecz fundując sobie świat wielkich możliwości (i wielkiego ryzyka), który przecież umożliwia odnawianie starych pałaców – straciliśmy coś innego. Z kogoś staliśmy się nikim. Straciliśmy jakąś różnorodność (majątkową, narodowościową, kulturową) i dynamikę, niełatwą może i niekiedy nieprzyjemną, ale chyba niezbędną dla istnienia prawdziwej i żywej wspólnoty. A może – przynajmniej częściowo – straciliśmy to już kiedy indziej, bez powodu i nie z własnej winy?
Ten artykuł nigdy nie powstałby, gdyby nie ogromna faktograficzna praca, którą wykonują na co dzień mało znani miłośnicy lokalnej historii. W tym przypadku mam na myśli przede wszystkich Marka Pawłowskiego, autora monografii Turzno. Dzieje wsi i zespołu pałacowo-parkowego oraz Janusza Marcinkowskiego, twórcę portalu pluznickiehistorie.pl, kopalni wiedzy o Płużnicy i okolicach. Z obu tych źródeł obficie w trakcie pisania korzystałem.
Ten artykuł nigdy nie powstałby też bez wspólnych podróży po Polsce z moją żoną, Ksenią.