Ankieta Sumy

„Te nadęte dyskusje, ankiety «Znaku» i «Więzi»…” – wspominał kiedyś dawne czasy Andrzej Horubała. Choć „Znak” i „Więź” oczywiście nadal istnieją, postanowiliśmy po swojemu wrócić do niesławnej tradycji ankiet, tworząc ankiety „Sumy”. Tym razem pytanie brzmi:

Czy warto chodzić do szkoły?

Wbrew szlachetnej zasadzie „Nic o nas bez nas” pytanie skierowaliśmy nie do tych, których ono w rzeczywistości dotyczy – młodzieży szkolnej – lecz do osób nieco starszych, które szkołę mają już za sobą. A więc warto było czy nie warto? Może lepiej, by kolejne pokolenia siedziały w domu albo hasały po świecie? Może by kształciły się przy pomocy rodziców lub telefonu? A jeśli jednak warto do szkoły chodzić – to dlaczego? I do jakiej?

W ankiecie udział wzięli:

Agnieszka Piskozub-Piwosz,

Andrzej Badek,

Marcin Kędzierski,

Piotr Suskiewicz,

Jarema Piekutowski,

i myśmy (redakcja) wzięli, w osobie Marcina.

Zapraszamy wszystkich czytelników do dalszej dyskusji (redakcja@pismosuma.pl).

*

Agnieszka Piskozub-Piwosz

Pytacie, czy warto chodzić do szkoły, a ja dałam się złapać na haczyk i obiecałam odpowiedzieć.

Temat rozgrzał mnie do czerwoności, toć szkołą zajmuję się na co dzień na kilka sposóbów: jako mama uczennicy, jako nauczycielka, jako współtworząca krakowską fundację Przestrzeń, zajmującą się tworzeniem edukacyjnej alternatywy… Napisałam kilka wersji odpowiedzi, myślałam nad każdą z nich dniami i nocami. Mogę powiedzieć o szkołach wiele. Wylać nad nimi wiadro łez, pocieszyć siebie i innych dobrymi przykładami zmian, pokazać, jak różnie można podejść do tematu szkoły i miejsca w niej ucznia…

Złości mnie temat ankiety, gdyż pytanie: „czy warto chodzić do szkoły?” jest za trudne. I chyba po prostu błędne! Nie stoi za nim bowiem realna alternatywa. Pytanie, czy coś warto, powinno za sobą pociągać wolność do decyzji, że czegoś nie będzie się robić…

Tymczasem zbyt wiele w szkole zależy od tych, którzy nie muszą do niej chodzić, a zbyt mało od tych, którzy temu obowiązkowi podlegają. Owszem, różnorodność placówek i podejść jest coraz większa, troskliwi rodzice zwykle mogą znaleźć dla swoich dzieci szkoły „wystarczająco dobre” (bo idealnych, podobnie jak matek, nie ma). A jednak ciągle uczeń jakąś formę edukacji w określonym okresie życia odbyć musi (nawet jeśli realizowaną w ramach edukacji domowej), pewną podstawę programową się mu narzuca, w ogromnej większości placówek nie zależy od niego ani z kim pracuje, ani w jakim tempie, ani nad czym; a tym bardziej w jakich godzinach działa szkoła, kto z dorosłych sprawuje nad nim opiekę, kto decyduje o tym, co mu wolno, a czego nie – także poza szkołą, bo przecież obowiązkowe prace domowe zadawane w większości szkół organizują czas ucznia także poza budynkiem szkoły.

Są nieliczne wyjątki i istnieje cała skala gradacji tej edukacyjnej heteronomii. To dobrze. Zmiany przychodzą, a jednak nie daje mi spokoju, że w tak fundamentalnej jak własny rozwój kwestii, miliony młodych ludzi w naszym kraju (i miliardy poza nim) zależą od decyzji innych osób. Choćby decyzje o reformach wieku i struktury edukacji. Zmiany w podstawie programowej. Ale i codzienne kwestie jak oceny, czas wyznaczony na zdobycie danych umiejętności, narzucanie zakresu tychże. Jedyna ucieczka to bierna agresja (często autoagresywna przy okazji). Nauczyciele i władze oświatowe mogą odhaczać kolejne elementy podstawy programowej, które „zostały zrealizowane”, a uczeń może tak czy siak nic z nich nie skorzystać.

A przecież mogłoby być tak bardzo inaczej! Widzieliście kiedyś pasję ludzi, którzy uczą się tego, co chcą i czego potrzebują? Wytrwałość i koncentrację tych, którzy sami wyznaczyli sobie zadanie? Odwagę tych, którzy nie boją się popełniać błędów? Pomysłowość ekspetymentatorów? W edukacji alternatywnej, zwłaszcza tej oznaczanej przymiotnikiem „wolna”, dorosły ma zaszczyt niemal za każdym razem doznać objawień co do tych często zapominanych praw i czerpać z energii swoich młodych przyjaciół.

Skupiłam się głównie na tym aspekcie wolnościowym, gdyż z nim kojarzy mi się pytanie, czy warto. Z drugiej strony nawet ta edukacyjna wolność nie jest wystarczająca do tego, by mieć pewność, że szkoła buduje danego człowieka; nie chroni sama w sobie na przykład przed trudnościami w relacjach. Dla mnie szkoła to miejsce, gdzie – ze względu na regularność i długość przebywania – dzieje się w relacjach ogromnie dużo. Można to przegapić, skupiając się głównie na edukacji i dyscyplinie (nawet wyrażanej w modnych kontraktach). A jednak wszyscy kształtujemy siebie w tych częstych spotkaniach, wspólnej pracy. Są wspaniali nauczyciele, wspaniałe samorządy, rady rodziców; niektóre szkoły wprowadzają elementy empatycznej komunikacji i podobne narzędzia. Mimo to na wielu poziomach szkoła może być dla ucznia wielkim wyzwaniem, trudem i nie tylko warto, ale trzeba o tym pamiętać, aby nie tylko tworzyć super szkołę własnego pomysłu, ale autentycznie dbać o potrzeby wszystkich członków tej społeczności.

Zauważyliście, jak często nauczyciele zmieniają miejsce pracy? A uczniowie? Owszem, zdarza się, że również zmieniają szkoły, opiera się to jednak na decyzji rodziców. Czasem z powodu braku łaski mogą miesiącami czy latami tkwić w grupie, która im nie sprzyja, pod „opieką” osoby niedojrzałej emocjonalnie, przemocowej… Coraz więcej uwagi poświęca się przemocowym sytuacjom w przedszkolach, mam tymczasem wrażenie, że umyka nam ogromny obszar przemocy psychicznej w szkole, zarówno w relacjach między uczniami, jak i między nauczycielami a uczniami. Przywykliśmy do niskiej jakości stosunków. A tak wcale być nie musi.

Czy zatem warto chodzić do szkoły? Byłoby cudownie napisać „tak”. I naprawdę, zaręczam, w wielu wypadkach warto. Chylę czoła przed wszystkimi, którzy codziennie czynią wysiłki, by szkoła była przyjazna, ciekawa, budująca.

Nie mamy jednak na to gwarancji ani prostych sposobów dopilnowania, czy na pewno dla danego dziecka w danym momencie życia jest tam „wystarczająco dobrze” poza byciem ze swoim dzieckiem w bliskiej i dobrej relacji i w odwadze stawiania czoła trudnym wyzwaniom. To ogromnie ważne zadanie bywa także bardzo trudne i tu z całą pewnością mogę napisać: „warto nie być w tym samotnym; warto szukać przyjaznej społeczności – szkolnej albo innej”.

*

Andrzej Badek

Pytanie, które stawiacie, jest bardzo przewrotne i można do niego podejść na kilka sposobów. Na tym poziomie najbardziej elementarnym – Tak, warto, bo uczymy się czytać, pisać i liczyć, a zatem uzyskujemy potencjał dostępu do ogromnych zasobów całych wieków ludzkiej mądrości i zdobywamy istotne podstawowe narzędzia, które mogą nam pomóc w pracy. Choć z punktu widzenia Europejczyka (czy szerzej mieszkańca Cywilizacji Zachodu) powyższe wydaje się banalne, to przestaje takie być po odwiedzeniu wielu krajów Afryki czy Azji. Wówczas naprawdę możemy docenić, jak wiele kapitału intelektualnego ma każdy z nas.

Warto również z innego powodu. Szkoła to świetne miejsce, żeby poznać ludzi. I to ludzi z naszego pokolenia, w naszym wieku lub nieznacznie od tego wieku odbiegających. To stwarza możliwości zawierania przyjaźni lub chociaż sojuszy, które potrafią trwać latami. Daje też dużo możliwości samorozwoju poprzez wzajemną symulację i motywację. Nie mam wątpliwości, że wybór takiego liceum jakie wybrałem przyczynił się w znacznej mierze do ukształtowania mojego obecnego charakteru.

Z drugiej strony sam poprzedni akapit porusza pewien problem, z którym, jak sądzę, współczesny system kształcenia będzie musiał się prędzej czy później zmierzyć. Jest to unifikacja i segregacja ludzi. Mam tu na myśli bezwzględny podział uczniów ze względu na wiek i wymaganie od każdego dokładnie tej samej partii materiału. Jeśli przyjrzymy się temu bliżej, to łatwo odkryjemy, jak bardzo absurdalna jest ta koncepcja, choćby ze względu na wręcz gigantyczne różnice w rozwoju ludzi. Nasze ciała i umysły różnią się w tak dużym stopniu, że cele stawiane przed nami powinny być dostosowane indywidualnie, nigdy zbiorowo. Oczywiście, w tej chwili można napisać o tym, że to rola rodzica, nie nauczyciela oraz że ten drugi jest postawiony w sytuacji bez wyjścia przy ogromnych klasach i limicie czasowym. Częściowo jest to prawda, ale i pułapka, która stanowi dla wielu pretekst do zrzucenia z siebie odpowiedzialności. Rozumiem, że nie wszystko zależy od pedagoga, ale dzieci (szczególnie w okresie szkoły podstawowej) spędzają z nauczycielem tyle czasu, że ten ma okazję je dobrze poznać.

Ta unifikacja, o której wspominałem wcześniej jest dla mnie już całkowitą tragedią. Wszyscy mamy ten sam zestaw lektur, te same zadania z matematyki, a przecież żyjemy w epoce, która jak nigdy wymaga od nas indywidualizmu i oferuje możliwości personalizacji wielu aspektów naszego życia. Tutaj spotykam się często z argumentem, że szkoła ma za zadanie wpoić nam podstawy. Tylko kto i na jakiej podstawie rości sobie prawo do ustalenia listy obiektywnych podstaw, które ma znać każdy w XXI wieku, gdy codziennie generujemy postęp w tylu dziedzinach, że granica owych „podstaw” rozszerza się niemiłosiernie. To już nie jest XIX wiek, kiedy znajomość kilku języków i wykształcenie na uniwersytecie dawało narzędzia do tego, żeby śledzić postępy w każdej możliwej dziedzinie od medycyny po astronomię.

A sam dobór listy szkolnych zagadnień jest dla mnie dość niezrozumiały. Miesiąc temu na maturze podstawowej z języka polskiego pojawiła się znów „Lalka”. Lekturę tę sam przeczytałem w liceum z przyjemnością, natomiast zacząłem się zastanawiać, czy treść tej powieści jest naprawdę z punktu widzenia współczesności na tyle istotna, że każdy Polak w XXI wieku musi ją znać. Przecież od czasu, gdy Bolesław Prus chodził po świecie zmieniło się niemalże wszystko – forma pracy, transportu, komunikacja międzyludzka, ubiór. Od tego czasu nastąpiła emancypacja kobiet, przeżyliśmy 2 wojny światowej, weszliśmy w posiadanie dostępu do Internetu, telefonu komórkowego i wylądowaliśmy na Księżycu. „Lalka” z pewnością oferuje ciekawą lekcję historii na temat życia naszych przodków, ale czy jej przekaz jest tak uniwersalny, że znajomość działa warunkuje uzyskanie średniego wykształcenia? Czy podobnej problematyki nie porusza żadne wpsółcześniejsze dzieło literackie, które będzie równocześnie znacznie bardziej zrozumiałe dla licealisty w 2018 roku? Miałem nawet taka futurystyczną wizję społeczeństwa dalekiej przyszłości, gdzie życie i świat wyglądają już całkowicie inaczej, a w jakiejś nowoczesnej sali na przyszłościowej wersji tabletu pojawia się na maturze pytanie o interpretację nieśmiertelnej postaci Wokulskiego.

Na koniec wspomnę o aspekcie czysto praktycznym. Dzisiejsza szkoła rzadko oferuje pomoc w zdobyciu umiejętności cenionych na rynku pracy. Mówię tu zarówno o twardych umiejętnościach, jak i tych miękkich typu praca w zespole. Ambitny uczeń musi się ich uczyć raczej mimo szkoły. Pod tym względem w ogóle straszne dla mnie jest, jak wiele czasu szkoła zajmuje. Przez 5 dni roboczych spędza się w niej po około 7-8h. Sprawia to, że cenne dla uczniów umiejętności, które nie są przekazywane w szkole muszą przyswajać po lekcjach, niekiedy osiągając tym samym taką sumaryczną liczbę godzin tygodniowej pracy, której nie powstydziłby się ciężko pracujący robotnik i to z czasów zanim powstało sformułowanie „bezpieczeństwo i higiena pracy”. Doskonale pamiętam, że udział w kołach naukowych, dodatkowych zajęciach z języków i inne aktywności tak doskonale wypełniały moje życie licealne, że dom służył jedynie za miejsce do spania, a obecne studia medyczne są w porównaniu do tego długotrwałymi wakacjami.

Mówiąc już o studiach (choć to zupełnie inny temat) to z punktu widzenia medycyny jestem na dość specyficznej pozycji kogoś, kto musi ukończyć studia, żeby móc uprawiać zawód lekarza. Niezależnie od programu studiów i tego, czy są one dobrze zaplanowane; zwyczajnie nie ma innej drogi. Zacząłem natomiast obserwować, że w innych zawodach, gdzie nie wymaga się dokumentu, który daje prawo, żeby je wykonywać, moi znajomi rzadko decydują się kontynuować studia powyżej pierwszego stopnia i zwyczajnie idą do pracy lub doszkalają się na kursach. A to już daje mi do myślenia w temacie ich sensowności. Zwłaszcza, że w sensowność decyzji tych znajomych, o których piszę nie mam żadnych podstaw wątpić.

Trudno zatem określić, jak to z tą szkołą jest. Na pewno stoję bardziej po stronie sceptyków niż zwolenników jej współczesnej organizacji i jestem zwolennikiem istotnych reform w tej dziedzinie. Zakończę refleksją Pani Marii Mach z Krajowego Funduszu na Rzecz Dzieci, która zasugerowała kiedyś, że być może jesteśmy na tym etapie rozwoju, na którym trzeba się pogodzić z tym, że kanony wiedzy przestaną obowiązywać i już nie będzie można mieć pewności, że człowiek wykształcony będzie znał przykładowo twórczość Mickiewicza. Wówczas rozmowa będzie na pewno bardziej wymagająca, bo będziemy wymieniać ze sobą nawzajem nasze myśli i refleksje z nadzieją, że zainteresują drugą osobę. Jeśli tak, rozmowa potoczy się dalej, a jeśli nie to będziemy musieli albo ją zakończyć albo zmienić temat.

*

Marcin Kędzierski

Stwierdzenie, że kryzys roku 2008 ze wszystkimi jego odsłonami stanowi pewną cezurę w najnowszej historii świata trąci banałem, ale jednocześnie nie oddaje w pełni skali zmian, które przechodzimy. Trudno je nam sobie wciąż wyobrazić, bo jesteśmy ich częścią. Co więcej, dotykają one bardzo wielu wymiarów. Najważniejszym z nich jest w moim odczuciu rewolucja technologiczna. Tak jak pierwsza rewolucja przemysłowa zburzyła ówczesny świat, tak i czwarta rewolucja przemysłowa, której jesteśmy świadkami i uczestnikami, zmusza nas do przemyślenia całej naszej rzeczywistości na nowo. Kryzys demokracji liberalnej i nowe formy ustrojowe, tzw. secular stagnation i automatyzacja, wreszcie zmiana modelu komunikacji i relacji międzyludzkich – tego wszystkiego doświadczamy już dziś. Nie sposób stwierdzić, czy zmiany, w obliczu których stajemy, będą zmianami na dobre. Z pewnością dla jednych będzie to fala wznosząca, dla innych jednak zmiany mogą się okazać tsunami.

Głównym czynnikiem, który będzie decydował o tym, po której stronie fali się znajdziemy, jest edukacja. Nie było przypadkiem, że głównymi beneficjentami pierwszej rewolucji przemysłowej były te państwa, które jeszcze przed jej rozpoczęciem na dobre wprowadziły edukację powszechną. Problem w tym, że tradycyjny system szkolny, który świetnie odpowiadał ówczesnym wymaganiom, nie przystaje do wyzwań związanych z nadejściem czwartej rewolucji przemysłowej.

  1. Siedem grzechów głównych współczesnej edukacji

Po pierwsze, system lekcyjny, który służył przystosowaniu uczniów do pracy w zakładach przemysłowych, nie odpowiada charakterowi dzisiejszej i przyszłej aktywności zawodowej. Po drugie, model „klasowy” (podział uczniów na kilkudziesięcioosobowe klasy) nie uwzględnia jednostkowych cech uczniów, uniemożliwiając odkrycie ich unikatowego potencjału. Dodatkowo, inaczej rozumiany model klasowy (podział treści edukacyjnych na poszczególne przedmioty) nie pomaga uczniom w rozwiązywaniu coraz bardziej złożonych problemów. Po trzecie, oparcie edukacji o zapamiętywanie faktów w dobie ogólnodostępnego internetu jest marnowaniem czasu. Po czwarte, w dobie robotyzacji nawet nastawienie się na kształcenie umiejętności też trąci anachronizmem. Po piąte, cały system formalnej edukacji skoncentrowany, także w wymiarze finansowym, na pierwszych kilkunastu latach życia, skutecznie osłabia zdolność do stworzenia efektywnego systemu edukacji nieformalnej i pozaformalnej. Po szóste, paradoksalnie, wprowadzanie nowych technologii do edukacji skutkuje upodobnieniem nas do robotów, z którymi na końcu i tak musimy przegrać. Po siódme wreszcie, rezygnacja z funkcji wychowawczej „edukacji” sprawia, że brakuje nam dziś elit zdolnych przeprowadzić nas przez wyzwania współczesności.

  1. Edukacja XXI wieku

Tworzenie jakiejkolwiek polityki zawsze jest kolonizowaniem przyszłości, której nie znamy. Co więcej, w przypadku edukacji mowa tu o przeszłości odległej nie o rok czy dwa, ale o lat 50, kiedy dzisiejsi absolwenci zaczną przechodzić na jakąś formę „emerytury”. Dlatego myśląc o reformie systemu edukacyjnego trzeba mieć odwagę do proponowania odważnych pomysłów. W debacie pojawia się ich bardzo wiele, trudno się do wszystkich odnieść. W pierwszej kolejności wspomniana odwaga myślenia powinna przejawiać się jednak w rezygnacji z instytucji szkoły w jej dzisiejszym kształcie. Kształcenie musi bowiem funkcjonować w ramach hybrydowej nie-struktury, w której ważną czy wręcz kluczową rolę odgrywać powinni rodzice. Trzeba jasno stwierdzić, że współcześni rodzice są zupełnie nieprzygotowani do podjęcia takiej roli. Zważywszy jednak, że ponieważ w związku z automatyzacją produkcji powinni oni mieć coraz więcej czasu, to będą mogli go wykorzystać do większego zaangażowania w proces wychowania/formowania/kształcenia swoich dzieci. Oznacza to jednocześnie, że promowany obecnie trend zwiększania aktywności zawodowej i defamilaryzacji polityki opiekuńczej w długim okresie prowadzić będzie do niepożądanych skutków. Powinniśmy jako społeczeństwo raczej uczyć ludzi być ze sobą w realnych, głębokich relacjach, a nie zachęcać do ucieczki od nich. Rozwój technologiczny z symboliczną rolą smartfona i tak gwarantuje nam już wiele możliwości ucieczki od realnego świata.

  1. Edukacja domowa 2.0

Postulat przejęcia przez rodziców większej odpowiedzialności za kształcenie swoich dzieci nie jest bynajmniej argumentem za upowszechnieniem edukacji domowej w jej potocznym rozumieniu. Chodzi raczej o deinstytucjonalizację współczesnej szkoły i tworzenie małych wspólnot edukacyjnych, w której dzieci będą miały możliwość w bezpiecznych warunkach emocjonalnych budować swoje szeroko rozumiane kompetencje społeczne. Kompetencje, których dzisiejsza szkoła wbrew pozorom wcale nie rozwija. Ten problem jest tym bardziej poważny, że wraz z postępującym procesem robotyzacji będziemy potrzebowali tych kompetencji znacznie więcej – tylko w tym obszarze możemy być bowiem lepsi od robotów. Najważniejszym zadaniem na dziś jest zatem zdiagnozowanie wyjątkowych cech, które będą nas odróżniać od maszyn, i wspieranie rozwoju tych cech. Później trzeba się będzie niezwłocznie zabrać za wdrożenie tego nowego programu edukacyjnego w życie. Oczywiście najtrudniejszy będzie okres przejściowy, dlatego już dziś podjąć należy wspólny wysiłek wzmocnienia rodzin jako nowych platform edukacyjnych.

  1. Ad vocem zamiast podsumowania

Od samego początku istnienia Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego postulujemy wraz z naszym zespołem ds. edukacji konieczność reformy systemu kształcenia nauczycieli. Na razie bez większych efektów. Powodów jest wiele, ale jednym z ważniejszych jest fakt, że taka kompleksowa reforma jest bardzo złożona i musi być rozłożona na wiele lat, a jej skutki odczujemy najwcześniejszej w połowie czwartej dekady XXI wieku. W rezultacie moja wiara we wprowadzenie takiej reformy umarła. Jeśli jednak nie wierzę w możliwość „nawrócenia” kilkuset tysięcy nauczycieli, czy realne jest „nawrócenie” kilku milionów rodziców? Odpowiedź wydaje się oczywista – nie jest. Czy w takiej sytuacji, mając na uwadze ogromne ryzyko związane z rozmontowaniem istniejącej instytucji szkoły, która jakoś funkcjonuje, warto porywać się na rewolucję? Czy jej koszty społeczne, gospodarcze i polityczne nie będą zbyt duże? Znów odpowiedź nasuwa się sama. Z tego powodu warto zrobić wszystko, aby oddolnie promować nową wizję edukacji. Zwłaszcza poprzez istniejące instytucje społeczeństwa obywatelskiego – nie chodzi mi jednak o NGO, ale bardziej o parafie, które w pewnym sensie są nadal najbardziej żywą komórką polskiego społeczeństwa.

Wniosek jest zatem prosty – zamiast planować systemową reformę oświaty lepiej zachęcić Kościół w Polsce (ale także inne instytucje cieszące się zaufaniem lokalnych społeczności) do stopniowego, systematycznego budowania kultury nowej, personalistycznej edukacji. Takie działanie niesie oczywiście ze sobą ryzyko wykluczenia mniej świadomych i zamożnych rodziców, co widać choćby po elitarystycznych szkołach katolickich. Dlatego ta rewolucja kulturalna musi być możliwie jak najbardziej włączająca wszystkie grupy społeczne.

*

Piotr Suskiewicz

Jednego z paru dni, które spędziliśmy tego lata na Kaszubach wybraliśmy się z żoną na spacer wokół Jeziora Patulskiego. Kiedy przechodziliśmy przez wieś Pierszczewo naszą uwagę przykuł niewielki zgrabny budynek i umieszczona przy nim tablica pamiątkowa poświęcona Klemensowi Plichcie, kierownikowi tutejszej szkoły (to właśnie ten budynek) w latach 1922-1938. Jak przeczytaliśmy na tablicy:

łączył pracę nauczyciela, przyrodnika z działalnością społeczną, wzbogacając wiedzę tutejszych rolników w dziedzinie nowoczesnego sadownictwa, ogrodnictwa oraz pszczelarstwa. Angażował się w tworzenie przydomowych sadów i pasiek. Szlachetne odmiany drzew i krzewów owocowych sprowadzał z Zakładu Ogrodniczego z Torunia. Dodatkowo zajmował się zagospodarowaniem tutejszych stawów przez zarybianie i hodowlę ryb słodkowodnych. Należał także do Ochotniczej Straży Pożarnej w Gołubiu. (…) Wspólnie z nadleśniczym z Uniradze założył Gminne Koło Łowieckie Pierszczewo-Pierszczewko. Zajmował się tam szkoleniem kandydatów na przyszłych myśliwych. Dla Koła Łowieckiego prowadził zajęcia z preparowania trofeów myśliwskich oraz rodzimych gatunków ptaków.

Z tego krótkiego opisu wyłania się nam człowiek nie tylko niezwykle aktywny, ale i bardzo praktyczny. Można przypuszczać, że samemu wykorzystując swoje wykształcenie dla dobra ogółu, robił wszystko, żeby takie właśnie podejście do szkolnej wiedzy przekazać swoim uczniom. Nie byłbym wcale zdziwiony, gdyby okazało się, że przynajmniej w części swoich pozaszkolnych zadań korzystał z pomocy uczniów. Wszak widać, że szkoła była swego czasu prawdziwym centrum nie tylko Pierszczewa, ale i okolicy. Miała wpływ na życie tutejszej społeczności, ale przede wszystkim jej służyła. Wyobrażam sobie, że do takiej szkoły być może nawet warto byłoby się od czasu do czasu udać. Jednak szkoły w Pierszczewie dziś już oczywiście nie ma. A współczesna szkoła jest jak najdalsza od tego pozytywistycznego wzoru sprzężenia z rzeczywistością, tworzy zupełnie od rzeczywistości odrębny byt, odrealniony, służący już chyba tylko nauczycielom i ich uczniom. Gdzież indziej, na którym etapie naszego życia znajdziemy się jeszcze w grupie złożonej wyłącznie z naszych rówieśników – coś co dzisiaj wydaje nam się już wręcz naturalne, a przecież nawet z punktu widzenia późniejszej pracy czy domu rodzinnego wcale normalnym nie jest. A dziś to klasy takie jak niegdyś w Pierszczewie, gdzie uczniowie prezentowali pełen przekrój wiekowy, są nie do pomyślenia, bo szkoła w dużej mierze po to właśnie powstała, żeby ludzie pewnych rzeczy nie byli sobie nawet w stanie wyobrazić.

Oczywistym jest, że wszyscy mamy do szkoły sentyment. Przecież pierwszą i najważniejszą rzeczą, której się w niej uczymy, jest szacunek do szkoły i przekonanie o jej nieodzowności. Poza tym spędzamy w niej swoją młodość, a w dodatku tak dużo czasu, że skłonni jesteśmy przypisywać jej zasługi za całą zdobytą przez nas wiedzę i umiejętności, które z dużym prawdopodobieństwem zdobyliśmy całkiem gdzie indziej. A jeśli w szkole, to prędzej na korytarzu niż w klasie. Bo od tępego patrzenia w mądre słowo wcale mądrości nie przybywa, nawet gdyby robić to przez okrągłe 45 minut, 5 dni w tygodniu, przez 12 lat – szczególnie jeśli do tego patrzenia zostaliśmy zmuszeni. Być może właśnie to ostatnie jest najsmutniejszą cechą szkolnego obowiązku – że z naturalnego (choć pewnie nie dla wszystkich) pociągu do wiedzy i pragnienia jej zdobywania czyni ponury przymus, który sprawia, że po opuszczeniu szkolnych murów wielu nie otwiera już nawet książki.

Jak się dokładniej szkole przyjrzeć, coś tam pewnie dobrego się w niej znajdzie. Koniec końców stoją przecież za nią ludzie, niekoniecznie ślepo zapatrzeni w system, więc nie wszystko zawsze szło dokładnie tak, jak życzyłby sobie tego Fryderyk Wilhelm III Hohenzollern. Niektórzy nawet, wychowawszy się w szkole, śmią wątpić o jej niewątpliwych zasługach. Więcej – ci którzy przez szkołę przeszli, mają o niej dużo gorsze zdanie niż ci, którzy ciągle nie mają do niej dostępu. Wielu chciałoby w związku z tym szkołę reformować. Pytanie jednak, czy budowanie na tak wątpliwych podstawach nie musi prędzej czy później okazać się próżnym trudem.

Aby zatem podsumować te przydługie rozważania i odpowiedzieć wreszcie wprost na postawione w ankiecie pytanie: myślę, że chodzić do szkoły jest bez wątpienia warto, nawet i dziś, bo wyobrażam sobie, że wiele się może w trakcie takiego spaceru wydarzyć – jeśli jeszcze w ten sam sposób ze szkoły wrócimy, najlepiej jednak inną drogą, to być może nawet uda nam się zrekompensować bezużytecznie spędzony w niej dzień.

*

Jarema Piekutowski

 Nie warto.

Odpowiadam bez wahania: nie warto. Skoro tak zostało zadane pytanie, to odpowiedź może być tylko jedna.

Oczywiste jest to, co mówili moi przedmówcy: że do szkoły chodzić trzeba, nie tylko z powodu obowiązku szkolnego, ale także po to, by radzić sobie we współczesnym świecie, na rynku pracy, by poznać innych ludzi, zintegrować się ze społeczeństwem poznać kulturę kraju, w którym się żyje. Tyle tylko, że w zadanym pytaniu widzę poszukiwanie czegoś więcej – poszukiwanie wartości i to w zestawieniu z istniejącymi lub (jeszcze?) nieistniejącymi wartościami alternatywnymi. Słowem: jaką wartością jest szkoła jako taka, jako narzędzie edukacyjne, instytucja edukacyjna, w obecnym, powszechnym kształcie – i czy można wyobrazić sobie narzędzia, które będą bardziej wartościowe?

Ze szkołą jest trochę jak z demokracją u Winstona Churchilla, który, cytując nieznanego bliżej autora, stwierdził: „jak mówiono, demokracja jest najgorszą formą rządu, jeśli nie liczyć wszystkich innych form”. Szkoła w obecnym kształcie jest efektem kompromisu między dążeniem do jakości edukacji a dążeniem do jej powszechności. Na przestrzeni wieków wymyślono mnóstwo alternatywnych narzędzi edukacji, począwszy od spacerów Arystotelesa z perypatetykami, na e-learningu skończywszy. Ale wiadomo: jeżeli mamy obowiązek szkolny i system musi co roku „przerobić” miliony uczniów, to prawdopodobnie jedyną możliwością jest szkoła.

Czym jednak jest szkoła? Jest molochem, w którym – w skali Polski – sześćset tysięcy nauczycieli staje naprzeciw pięciu milionom uczniów. Szkoły są przeciążone, zatłoczone zwłaszcza w okresach wyżu demograficznego, w klasach zasiada nieraz po trzydziestu uczniów, w nieskończonym harmidrze część z nich nawet nie usłyszy, co mówi nauczyciel, nie mówiąc już o szansie na własną, twórczą wypowiedź, a już tym bardziej na realne eksperymenty czy praktyczną (także myślową – to też jest praktyka) pracę nad zdobytą wiedzą.

Jak każda instytucja-moloch, szkoła zmienia się – i dostosowuje do współczesnego świata – powoli. Dlatego zdaje się nie zauważać, że w ciągu kilkunastu lat została jej zabrana dotychczasowa główna funkcja – przekazywanie wiedzy. Dziś każdy z nas nosi przy sobie niepozorne pudełko, które w kilka sekund daje mu dostęp do całej wiedzy świata (i przy okazji do mnóstwa niestworzonych bzdur i kłamstw). Nauczyciel nie ma już dziś za zadanie przekazywania wiedzy, bo jeśli tylko uczeń będzie w stanie wyciągnąć smartfona podczas lekcji – dajmy na to – o układzie pokarmowym mszywiołów (jeśli ktoś rozpozna nawiązanie literackie, będzie mi miło), to w kilkanaście sekund nie tylko zakasuje nauczyciela swoją wiedzą o tym układzie, ale i o wszystkich innych aspektach życia mszywiołów, ze szczególnym uwzględnieniem sposobu ich rozmnażania (co ściśle powiązane jest z wiekiem szkolnym). Tymczasem wiele analiz i obserwacji wskazuje na to, że duża część nauczycieli cały czas trzyma się dawnych metod, cały czas przybierają oni rolę „mędrca na podeście” (o czym pisaliśmy z Piotrem Jesionowskim w „Nowej Konfederacji”), a znudzeni uczniowie coraz mniej chcą wysłuchiwać ich gadania.

Rolą szkoły jest dziś nauka krytycznego myślenia, pracy intelektualnej z tekstem, odróżnienia – w bardzo konkretnych przypadkach – prawdy od bzdury, dostarczycieli treści godnych zaufania od tych niegodnych, faktu od fake newsa. Tę rolę bardzo trudno jest odegrać szkole, bo stopień skomplikowania współczesnego świata jest tak duży, że pewnych kwestii nie daje się rozwikłać inaczej, jak w indywidualnym kontakcie ucznia z mistrzem. A może nawet nie tyle mistrzem, co facylitatorem – czyli z kimś, kto wydobywa z człowieka ukryte zdolności i umiejętności. By tak się jednak stało, nauczyciel musi pracować indywidualnie albo w małych grupach, prowadzić, a w zasadzie tylko nadzorować pracę warsztatową, pozwolić uczniom na eksperymentowanie – a na to wszystko nie pozwala ani masowość szkoły, ani jej struktura, ani podstawa programowa, testy robione na każdym kroku, ani przestarzały system kształcenia nauczycieli.

Czy warto chodzić do szkoły? Nie warto. Warto wymyślić edukację na nowo.

*

Marcin Suskiewicz

Myślę, że warto. Pytanie natomiast, do jakiej. Odwołam się do literatury młodzieżowej. Przyczyną popularności powieści o Harry’m Potterze (czy tego chcemy, czy nie chcemy, jednych z najczęściej czytanych książek w historii), przyczyną więc popularności tych powieści nie są oczywiście nieco naciągane przygody głównych bohaterów, ale wykreowany przez autorkę – ze szczegółami, ale i z przymrużeniem oka – świat fantastyczny. W tym świecie zaś według mnie najciekawsza jest szkoła: codzienne życie Hogwartu.

A więc najpierw – nauczyciele. Ci są w książkach J. K. Rowling i dobrzy, i źli – są różni, ale w każdym razie posiadają osobowość, czy też raczej, bo tę każdy posiada – mają pozwolenie na demonstrowanie owej osobowości w pracy, na bycie nie tylko nauczycielem, lecz także – człowiekiem, na kierowanie się nie „programem”, a w każdym razie nie tylko, lecz (także) własnym rozeznaniem. Nawet jeśli nieuchronnie wiąże się to z ryzykiem.

Hogwart to nie tylko ludzie, lecz także pewne miejsce, i to miejsce, które staje się domem. A jeśli jakieś miejsce staje się domem – choćby i tylko na parę godzin dziennie – to ważny jest każdy jego zakamarek: każda klasa, każdy korytarz, każde drzewo za oknem. Ale to znaczy też, że trzeba, by w stworzenie tych zakamarków ktoś kiedyś włożył serce; by później o nie dbano i je rozwijano; i wreszcie – by ich zbyt często nie przerabiano, wszak dom zasadniczo jest czymś międzypokoleniowym (a w tym przypadku przynajmniej „międzyrocznikowym”), czymś, co nas poprzedza i trwa po nas w rozpoznawalnej formie.

Hogwart to też wspólnota – a raczej wspólnota wspólnot, bo prawdziwe wspólnoty przecież muszą być albo małe, albo złożone z mniejszych wspólnot, i muszą rozwijać się „organicznie”, a więc i dziwacznie, nie według z góry narzuconego schematu, lecz według meandrów małych ludzkich historii. Do tego pamięta się tam, że wspólnota żywi się nie tylko spontanicznością, lecz także rytuałem, symbolem, tradycją, a czasem – rywalizacją z innymi wspólnotami, rywalizacją oczywiście bezkrwawą, w myśl Orwellowskiej sentencji, że „Sport równa się wojna minus strzelanie” i jak się już to strzelanie odejmie, jak się oddzieli pszenicę od kąkolu, to zostaje jednak pewne dobro człowiekowi potrzebne.

Przede wszystkim jednak Hogwart to miejsce, w którym istnieje tajemnica. I nie myślę tu o różnych magicznych sekretach skrywanych przez tamtejsze korytarze, te bowiem, co najwyżej – niczym legendy i mity ludzkości – wskazują na większą tajemnicę. Mam na myśli raczej jakieś takie ogólniejsze i bardziej mgliste przekonanie, że świat jest tajemniczy, że ludzkie życie jest tajemnicze, że prawdę o świecie i człowieku można zawsze coraz bardziej zgłębiać i nierzadko podczas tego zgłębiania się zaskoczyć. Szacunek dla owej ogólnej tajemniczości świata objawia się na wiele sposobów. Objawia się na przykład w architekturze – przestrzenie nie są płaskie i proste, jest miejsce na ornament, na krzywiznę, na cień. Objawia się w materiałach, z których rzeczy są wykonane – materiałach nie przerobionych według jednej idei (jak jakiś, dajmy na to, cement), lecz posiadających pewną wieloznaczność (jak drewno, jak kamień, jak cegła). Objawia się w przedmiotach, które posiadają więcej niż jedno możliwe zastosowanie – przypomina się tu Chestertonowskie zestawienie kominka (który może spełniać wiele celów) i azbestowego pieca (który tylko grzeje). Objawia się tajemnica w ludzkich strojach – nie według najnowszej mody, nie według jednego schematu skrojonych. Tajemnica lubi przypinki, sznurki, muchy, krawaty, kokardy, czapki, kapelusze, lubi grube tkaniny. Objawia się tajemnica w planie dnia, w którym jest miejsce na różne cele i zajęcia. Objawia się wreszcie, mówiąc ogólnie, w trosce o każdy sens, każe dobro, każe piękno, w najmniejszych nawet sprawach. Wreszcie – lubi tajemnica obrazy, schody, ogrody i drzewa.

Dobra szkoła może oczywiście trwać bez tego wszystkiego. Właściwie wszystkie szkoły, do których chodziłem – także ogromną podstawówkę z wielkiej płyty i takież gimnazjum z takiejże płyty – wspominam jako miejsca szczęśliwe. Najważniejsi w końcu są ludzie – inni uczniowie, nauczyciele. Ale im więcej, ceteris paribus, było elementów „hogwartopodobnych” – jak w łódzkim starym liceum, jak później na studiach w Anglii – tym bardziej szkoła ta, tudzież uczelnia, stawała się domem, domem szczególnym, bo dzielonym z dużą wspólnotą innych osób. Ktoś powie, że to wszystko kwestia gustu. W zasadzie się zgadzam – ta moja wypowiedź jest tak czy inaczej w jakiejś mierze żartem, nie należy tych wszystkich drzew i czapek brać zbyt poważnie. Ale jednak są miejsca, gdzie każdy czuje się dobrze: starówka polskiego miasta, małe toskańskie miasteczko, utopijne miasto-ogród dziewiętnastowiecznego planisty, zadbany park, przytulna kawiarnia. Takim miejsce jest według mnie również owa archetypiczna „szkoła ponadczasowa” opisana przez Rowling.

Argument ten ma wymiar także socjalny, nie chodzi bowiem o Hogwart dla wybranych (te istnieją), lecz dla wszystkich. Jak ktoś pochodzi z zamożnego kraju i środowiska, tajemnicę ma na co dzień – rodzinne pamiątki, tradycje, opowieści. Jak pochodzi z kraju zniszczonego przez historię, z ubogiego środowiska, z rozbitej rodziny, albo jest imigrantem – dostaje od państwa instytucje szare i z tajemnicy odarte. Szkoła ma do odegrania zasadniczą rolę w przywracaniu egalitaryzmu tajemnicy. Warto w nią inwestować i pieniądze, i serce, i osobowości, i talenty; wspólnoty państwowe i lokalne powinny starać się tworzyć szkoły możliwie najbarwniejsze, nie na siłę, ale w oparciu o te kolory, które nasze wspólnoty posiadają, często jednak ukryte pod oficjalną szarością.

Może w dyskusjach o tym, do jakiej szkoły warto chodzić, lepiej zostawić od czasu do czasu na boku język suchej racjonalności i zastanowić się, dlaczego na przykład w młodości podobały nam się te a nie inne powieści. A warto tak zrobić także dlatego, że osoby o bardzo różnych poglądach (wszak żyjemy w czasach poróżnień i sporów) często zaczytywały się w tych samych książkach.