Czytelnia

W niedawnym wydaniu internetowego „Dwutygodnika” Syzyf zwycięzca łodzianina Jerzego Jarniewicza. Esej/artykuł zaczyna się od wspomnienia, jak to w rozmowie z tłumaczem literatury polskiej na któryś język obcy, tłumaczem „naprawdę wytrawnym i z niemałym dorobkiem, tłumaczem naszych Wszystkich Wielkich”, autor słyszy z ust owego tłumacza rekomendację „znakomitych wierszy nienanej mu wcześniej poetki” – i okazuje się, że są to wiersze aktorki i modelki Agnieszki Maciąg. Jarniewicz jest z miejsca sceptyczny – twórczość literacka gwiazd ekranu, pisze, to prawie zawsze „produkt literaturopodobny” – a sięgając po tomik Maciąg tylko potwierdza swoje przypuszczenia. Historia ta okazuje się jednak ważną lekcją: daje mu do zrozumienia, że tłumacz – a sam jest tłumaczem z języka angielskiego na polski – przynależąc w większym stopniu do kultury dla której tłumaczy i języka, na który tłumaczy, niż do kultury/języka, z której/którego tłumaczy, może dać się nabrać i wziąć za wielką poezję coś, co jest „w najlepszym wypadku wtórne, a w najgorszym nieporadne”. Wszak nawet jeśli autor przekładów zna język obcy doskonale, nie zna go jednak nigdy wystarczająco dobrze, by uniknąć okazjonalnego wzięcia za oryginalną frazy, która w istocie jest banałem lub niezręcznością. Jest w wyznaniu Jarniewicza, cenionego przecież autora przekładów Rotha i Joyce’a, pokora i szczerość – i jest tej pokory i szczerości w tym zajmującym, choć momentami budzącym sprzeciw, eseju więcej. Ostatecznie jednak autor woli okazjonalne pomyłki tłumaczy w ocenie zagranicznych dzieł niż narzucanie im, kogo mają przekładać. Zasadniczo Syzyf zwycięzca jest bowiem apelem o osobistą odpowiedzialność tłumacza wobec czytelnika i polemika z zawłaszczaniem literatury przez biznes i struktury władzy, objawiającym się choćby w zwyczaju okraszania okładek książkowych „okrągłymi formułkami wyciętymi z recenzji prasowych” w stylu „książka, za którą zapłacono najwyższą w historii zaliczkę”. Są to, pisze łodzianin, „puste hasła, za którymi nie stoi nic poza grą rynkowych interesów”. W końcu esej zahacza i o filozofię, opowiadając się – chyba nieco zbyt pochopnie – przeciw istnieniu jednej prawdy, przeciw „ortodoksji”, której przekład okazuje się „naturalnym przeciwnikiem”:

Przekład w swojej istocie – i tu spotyka się on z istotą demokracji – niczego nie zamyka, przeciwnie: zaprasza do kontrprzekładu, który zawsze jest dialogiem, do dalszych tłumaczeń tego samego dzieła, do lektury uczestniczącej, autorskiej, a nie biernej czy odtwórczej.

Wracając jednak do rozpoczynającej esej anegdoty… Zdaje mi się, że zawiera ona jeszcze jedną ważną lekcję. Wszak – zakładając, że wiersze Maciąg (mimo iż, jak dowiedziałem się z internetu, rekomendowane przez Bronisława Maja i Jerzego Pilcha) są istotnie niewiele wartymi „wierszami modelki” (jak je nieco złośliwie określa Jarniewicz) – zakładając więc, że są one istotnie słabe, a „tłumacz Wszystkich Wielkich” pobłądził w ich ocenie – to czy nie mówi nam to jednak także czegoś o naszych kryteriach wybitności poezji? Jeśli wiersz może nagle przeobrazić się w procesie tłumaczenia ze słabego w wybitny – to czy nie znaczy to, iż od poezji nie oczekujemy już żadnej nowej treści? Może z góry wiemy, o czym ma opowiadać poezja (o lokalnych sensach zasadniczo pozbawionej globalnego sensu ludzkiej egzystencji), a ważne tylko, by opowieść ta miała dostatecznie wyrafinowaną – a przede wszystkim oryginalną – formę?

*

Również w „Dwutygodniku”, jakoś w lipcu, ciekawy esej naszego ulubionego Macieja Płazy o Stefanie Grabińskim (1887-1936), raczej zapomnianym pisarzu literatury grozy. Nie jest to jednostronna laurka, lecz tekst zniuansowany i szczery; i raczej smutny, bo też smutne było, naznaczone samotnością, niespełnieniem i chorobą życie lwowskiego pisarza.

Grabiński, czytamy, naśladował – choćby Poego – ale też czasem zdobywał się na oryginalność, którą naśladowali inni – z wielkich, Lem. Jego powieści nie zachwycają, opowiadania erotyczne – „szeleszczą papierem” i dowodzą niewielkiego doświadczenia autora w temacie. Ale nowele, szczególnie te z tomu Demon ruchu, zapewniają mu status wybitnego przedstawiciela fantastyki grozy, którego przy pewnych zastrzeżeniach można rzeczywiście nazwać „polskim Poem” czy „polskim Lovecraftem”. A przypomnijmy, że Płaza jest tłumaczem prawdziwego, amerykańskiego Lovecrafta.

W eseju znajdziemy też ogólne uwagi o uprawianym przez Grabińskiego gatunku. Płaza pisze, że fantastyka grozy, „nieprawe diabelskie dziecko ery oświeceniowej”, snuje opowieść „o człowieku nowoczesnym, który odciąwszy się od żywych metafizycznych korzeni swojej kultury, a nie zatraciwszy przy tym metafizycznych potrzeb, nie umie już czerpać siły z doświadczenia transcendencji, natomiast nadal, może bardziej niż kiedykolwiek, podatny jest na trascendentną trwogę”. W powieściach Grabińskiego – zauważa Płaza – przewodnikiem po nowoczesnych zgliszczach jest czasem spirytyzm bądź hipnoza, ale niemal nigdy wiara religijna. Autor eseju dodaje: „co ciekawe”, dziwiąc się najwidoczniej takiemu stanowi rzeczy. Ale przecież, jeśli istotnie fantastyka grozy opowiada o utracie dostępu do transcendencji, to nic dziwnego, że zamiast Boga nadającego sens zwykłemu światu mamy w utworach tego gatunku dostatek niezwykłości, za to niedomiar Boga. „W świecie Grabińskiego – pisze Płaza – prawie nie ma Boga, za to pełno jest niejasnych, mrocznych sił”.

Dwa fragmenty eseju zasługują na wynotowanie. Pierwszy, w którym Płaza opisuje motyw kolei u Grabińskiego:

Kolej, a także wynalazki z nią powiązane, jak telegraf, Grabiński przedstawia jako dziedzinę graniczną: rozpędzony pociąg jest wytworem bluźnierczo rozzuchwalonej ludzkiej myśli, skomplikowana maszyneria torowisk, stacji, rozjazdów, semaforów wymaga ezoterycznych niemal wtajemniczeń, tłum na dworcach zatraca cechy ludzkie, sam parowóz zaś wydaje się wyobraźniowo pokrewny piekielnym bestiom. Budując i doskonaląc koleje, człowiek opuszcza rejon tego, co naturalne, znane i bezpieczne, maszyniści to trochę kapłani nowej technologicznej religii, trochę pogromcy i egzorcyści ciemnych sił – a często też ich ofiary. Katastrofy kolejowe, które Grabiński odmalowuje z przerażeniem i fascynacją, to odwet zbudzonego i rozdrażnionego demona ruchu.

I drugi, w którym wylicza „charakterystyczne, często wymyślone nazwiska”, jakie nadaje swoim bohaterom autor Demona ruchu:

Wrzecki, Brzegota, Norski, Prandota, Wawera, Luśnia, Boroń, Bytomski, Rudawski, Szygoń, Grot, Trzpień, Haszczyc, Łańcuta, Dzierzba, Stosławski, Odonicz, Zabrzeski, Łunińska, Śnieżko, Góranowski, Szponar, Łączewski, Proń, Joszt, Kalina, Osmółka, Stachur, Rozbań, Wrześmian – niby słowiańskie i przaśne, w nagromadzeniu dziwaczne, wzbogacają niesamowitość utworów Grabińskiego o specyficznie rdzenny, swojski rys.

*

W eseju Płazy pojawia się nazwisko Artura Hutnikiewicza (1996-2005), legendarnego polonisty z toruńkiego UMK, byłego ucznia Grabińskiego w lwowskim gimnazjum, a następnie, w latach 50., autora pierwszej i do niedawna jedynej poświęconej w całości Grabińskiemu pracy. Otóż Hutnikiewicz był także wybitnym diarystą i memuarystą – jego zapiski wspomnieniowe i bieżące wypełniają 52 60-kartkowe zeszyty (Grażyna Halkiewicz-Sojak precyzuje, że ostatni zapisany jest tylko do strony 15.), a większa ich część została przepisana przez autora na maszynie zajmując 2278 strony maszynopisu. Choć po śmierci wybitnego profesora powołano fundację jego imienia, a fundacja ta za jeden z celów postawiła sobie wydanie całości – dziennik wciąż jeszcze dostępny jest jedynie w archiwach bibliotecznych i w drukowanych fragmentach. Część z tych fragmentów ukazała się na przestrzeni ostatnich lat w toruńskim piśmie „Literaria Copernicana”. Na przykład taki:

Wynaleziono mi korepetytora, ogłaszającego się od lat w najpopularniejszej, popołudniowej gazecie lwowskiej, w „Wieku Nowym”, jako „akademik-pedagog”, przygotowujący pod gwarancją z wszystkich przedmiotów. Mój preceptor był postacią dziwaczną i niesamowitą. Zawsze czarno ubrany, okuty szalikiem, z okrągłą czapką na głowie, przypominającą okrycia studenterii rosyjskiej, wiecznie zdenerwowany i z rozbieganymi oczyma, przywoływał nieodparcie wspomnienie której z postaci anarchistów-rewolucjonistów z powieści Dostojewskiego czy Raskolnikowa w godzinę po zamordowaniu wiedźmowatej staruchy. Moje wizyty u niego (bo korepetycji udzielał tylko u siebie) kończyły się najczęściej odesłaniem do domu: „Słuchaj, dzisiaj jestem bardzo zajęty, może przyjdziesz jutro”. Nieodpowiedzialność mojego preceptora idealnie mi odpowiadała, odpowiadała tym bardziej, że tuż obok siedziby „akademika-pedagoga” mieściło się malańkie kino „Fatamorgana”. Zamiast na lekcjach algebry siadywałem więc w przyćmionej salce przytulnego iluzjonu, wlepiając rozgorączkowane spojrzenie w srebrzysty ekran. W domu oczywiście nic o tych praktykach nie wspominałem.

Fascynację filmem wspierał u Hutnikiewicza, co ciekawe, również wspominany powyżej pisarz Stefan Grabiński, nie tylko jego nauczyciel, lecz także przyjaciel domu: „Przyjaźniąc się z moją matką dawał mi na kino i tak to się zaczęło”. Skoro już mowa o Grabińskim… Hutnikiewicz, pisząc w swoich dziennikach o powodach, dla których, oprócz osobistej relacji, zainteresował się twórczością Grabińskiego i w ogóle fantastyką grozy, przywołuje on następujące wspomnienia z dzieciństwa:

A może od dzieciństwa miałem jakiś taki przewrotny pociąg do tego rodzaju pogranicza grozy i lęku? A może jest to kwestia pewnej wrażliwości nerwowej i pewnych doświadczeń z lat najwcześniejszego dzieciństwa, gdy świat nawet najbliższy wydawał się obszarem nieskończonych tajemnic? Mieszkało się wówczas w starych domach, gdzie ponad najwyższymi piętrami istniały jeszcze ciemne, duszne, przpastne strychy, zasłane miękkim kurzem i zasnute sznurami gęstych, lepkich pajęczyn, pełne tajemniczych rupieci, trzasków, szeptów, szelestów; chłodne, mroczne sienie o drewnianych schodach, skrzypiących pod stopami zagadkowych przechodniów. Wieczorami, w zupełnej ciszy ktoś stąpał ciężko wspinając się na piętro i zatrzymywał się przed drzwiami, tak iż przylepiony niemal do nich uchem słyszałem zmęczony oddech, czułem czyjąś niewidzialną obecność.

W domu, w którym mieszkałem, mieliśmy sąsiadkę, starą, siwą, bardzo groźnie wyglądającą panią K., pod której opieką pozostawiały mnie i ówczesnego mojego przyjaciela i towarzysza zabaw Jędrusi L., pięcioletnich chłopców, nasze młode matki, gdy wesołe i piękne wybierały się do miasta w celach dla nas nieznanych. Pani K. urządzała w owe wieczory, gdyśmy z nią zostawali, seanse spirytystyczne w wielkim pokoju państwa L. Przykucnięci za łóżkiem, spoglądaliśmy w lęku, jak w mrocznym świetle lampy naftowej (wtedy nie było jeszcze w starej, wiekowej kamienicy oświetlenia elektrycznego) siada przed malutkim stolikiem, odchylając swoją siwą, niesamowitą, jakby naelektryzoną, fosforyzującą głowę do tyłu, kładzie ręce przed sobą i zdaje się zapadać w trans. I wówczas stolik zaczynał się powoli wznosić, poruszać, a może nam się tylko tak wydawało w naszej podnieconej imaginacji. Nasza przygodna opiekunka miała, jak się zdaje, życie dość ciężkie; była starą, niezamężną kobietą, miała równie starego jak ona przyjaciela, który ją niekiedy odwiedzał i, być może, materialnie wspomagał. Ale z czego naprawdę żyłą nie mając żadnych dochodów, tego nikt na dobre nie wiedział. Któregoś dnia znaleziono ją martwą, powieszoną na poręczy łóżka.

O duchach, o życiu pozagrobowym, o niesamowitych znakach, przysyłanych z „tamtego brzegu” mówiło się w tych latach często i z najgłębszym przekonaniem o absolutnej prawdziwości fenomenów tego rodzaju. Były to czasy niesłychanej popularności teozofii i antropozofii, praktyk metapsychicznych i okultystycznych. Pewnej nocy wyrwało nas gwałtownie ze snu jakieś głośne uderzenie, jakby ktoś w kuchni rondlem blaszanym cisnął z całej siły o ziemię. Okazało się po sprawdzeniu, że w istocie nic się nie stało i że wszystkie naczynia znajdują się w największym porządku na swoich miejscach. Dopiero rankiem dowiedzieliśmy się wszyscy, że tej właśnie nocy umarła nasza stróżka, dozorczyni posesji, mieszkająca w suterenach. Nikt nie kwestionował realności owego niesamowitego wydarzenia nocnego, które uznano za znak przesłany przez umierającą w momencie śmierci. Kiedy indziej, w czasie mego pobytu na wakacjach w Bortkowie, miałem sen, z którego obudziłem się z uczuciem przerażenia i lęku. Śniło mi się wówczas, że jakiś potworny, olbrzymi szczur gryzie mnie, atakuje z furią, z wściekłością w oczach, wyszczerzając białe, ostre, spiczaste zęby. Zbudziłem się zlany potem i z momentalnym przeczuciem, że coś złego się stało. W kilka godzin później otrzymałem telegram z domu, wzywający mnie natychmiast do Lwowa z powodu nagłej, nieoczekiwanej choroby matki.

*

Trudno nadążyć z czytaniem „Teologii Politycznej Co Tydzień”, a nadążyć by się chciało, bo redakcja ma prawdziwy talent do wymyślania ciekawych tematów.

Na przykład jeden z lutowych numerów poświęcony był „Polskiej Republice Listów”, jak redakcja zgrabnie nazywa ów ukryty nurt polskiej kultury doby PRL realizujący się w korespondencji ludzi pióra, zwłaszcza tych pozostających na emigracji. „Obok Mrożka, Tyrmanda, Wańkowicza, Dąbrowskiej, Iwaszkiewicza, Słonimskiego, stoją Stempowski, Bobkowski, Gombrowicz, Miłosz, Herling-Grudziński, czy wreszcie Czapski i Giedroyc” – wylicza Jan Czerniecki we wzniosłym jak zawsze wstępniaku. Brakowało mi w tym punkcie podkreślenia zasług wydawnictwa „Więź” – teologiczno-politycznie lokującego się co prawda nieco gdzie indziej niż „Teologia Polityczna” – które mimo skromnych rozmiarów ma chyba największe zasługi w przybliżaniu korespondencji autorów z tego właśnie szeroko rozumianego środowiska.

Wszak „Więź” wydała również listy Bobkowskiego do Turowicza, przedmowę do których – pióra Macieja Urbanowskiego, bardzo ciekawą – znajdziemy we fragmentach w omawianym tu numerze „TPCT”. Bobkowski, choć chadzał swoimi ścieżkami, miał szacunek dla pisarzy katolickich: „Tylko opierając się na czymś, można mieć Lebensgefuhl i wtedy ma się coś do powiedzenia, a ludzie są skłonni czytać”. Urbanowski pisze, że Turowiczowi zdarzało się cenzurować co „swawolniejsze” teologicznie fragmenty tekstów Bobkowskiego, a ten, choć z początku protestował, w końcu dał redaktorowi „Tygodnika” w tej materii wolną rękę. Cóż, inne to były czasy.

Wracając jednak do wstępniaka Czernieckiego. Przeczytamy tam między innymi o tym, jak wiele czasu niegdyś poświęcano na korespondencję:

Stałym punktem dnia polskiego inteligenta było przecież przeglądanie korespondencji i odpowiadanie na nią, ale nie w sposób, który dziś często towarzyszy naszym lapidarnym wymianom myśli à la SMS, ale z całym repertuarem retorycznym, nie wspominając o formie ukształtowanej często w szkole kaligrafii. Sam Miłosz w jednym z listów do Jerzego Giedroycia pisał, że nie może „po prostu wydusić dość czasu na artykuły równocześnie czy wiersze – bo jaką wolną chwilę mam, to cała ta abrakadabra i korespondencja mnie zalewa”. A skoro czasu nie stawało na dłuższe prace, to i listy na tym zyskiwały – bo zamieniały się w mini-eseje, recenzje czy uwagi krytyczne, z tym walorem, że pisane bez filtru autocenzury tak często towarzyszącej tekstom przeznaczonym do zamiany na farbę drukarską.

*

Portal jagiellonski24.pl zmienił adres na klubjagiellonski.pl, a wraz z adresem nazwę, logo i układ graficzny. Ponadto teksty przypisane są teraz do kategorii, jak „Pilne”, „Opinia”, „Analiza”, czy – na modłę Guardianowskich „Long read” – „Długi tekst”.

Z aktualnych artykułów na portalu polecamy – zakwalifikowaną nie wiedzieć czemu jako „Opinia” – sylwetkę zapomnianego dziś nieco historyka Szymona Askenazego. Urodził się w bliskim nam nadwiślańskim Zawichoście jako syn żydowskiego kupca i choć do końca pozostał wyznawcą religii mojżeszowej, narodowościowo czuł się Polakiem i całe życie poświęcił polskiej historii. Historii – a następnie, począwszy od 1914, sprawie polskiej – zgodnie z własnym hasłem, że „nie czas pisać historii wówczas, gdy należy ją robić”.

Znany przede wszystkim jako autor biografii księcia Józefa Poniatowskiego, w której zaczytywali się Wyspiański i Piłsudski (lecz którą krytykowano również za nadmierne akcentowanie roli jednostki w historii), przyciągał tłumy studentów na swoje wykłady i zgromadził wokół siebie grono oddanych uczniów o rozmaitych poglądach politycznych. Charyzmatyczny lecz uparty, miał wielu sympatyków, ale też krytyków i wrogów.

Pochodzenie i wyznanie żydowskie były mu wielokrotnie przeszkodą, choćby w uzyskaniu pracy na UJ po powrocie ze studiów w Getyndze. Zatrudnienie znalazł w końcu, dzięki wsparciu księcia Adama Sapiehy i hrabiego Karola Lanckorońskiego, we Lwowie, ale i tam, gdy kandydował później na szefa Katedry Polskiej Historii Nowożytnej, temat powrócił. „Czy osoba wyznania mojżeszowego może zrozumieć polskiego ducha dziejów?” – pytano. Interweniował w jego sprawie Sienkiewicz, ale bez skutku. W końcu został szefem Katedry Historii Powszechnej „ze szczególnym uwzględnieniem historii Polski”. „Nie wiem, jak mogę zaakceptować wobec młodzieży, wobec siebie samego, ja, który nic nie pisałem z historii powszechnej, a pisałem o przymierzu polsko-pruskim, o ks. Józefie i Łukasińskim, mam zostać odsądzony od wykładu mojej, polskiej historii” – pisał wówczas poruszony.

„Doznane upokorzenia i szykany – konkluduje Jan Woźniak – kładą się pewnym cieniem na to, co Askenazy uosabiał całym swoim życiem – wielowiekową tradycję współżycia wielu narodów w ramach jednej Rzeczypospolitej”.

*

W „Dwutygodniku” wytropiliśmy cykl artykułów pod nazwą Wieś, na który składają się głównie rozmowy i kilka recenzji poświęconych prowincjonalnej kulturze i tożsamości, publikowanych w piśmie na przestrzeni dwóch ostatnich lat. Wśród indagowanych jest m. in. bliski nam Maciej Płaza (w duecie z Andrzejem Muszyńskim) i Andrzej Mencwel, historyk idei, autor dość głośnej ostatnio książki Toast na progu. Samym pomysłem takiego cyklu jesteśmy zachwyceni, ale zawartość trochę nas rozczarowała, bo sprowadza się w zasadzie do dwóch wniosków: „wieś upada” (bo bieda, wyjazdy za granicę, brak perspektyw) i „ratujmy kulturę wiejską” (tu: nostalgiczne wymienianie elementów tej kultury, których już nie ma). Trochę to – naszym zdaniem – spłyca i trywializuje refleksję o prowincji. Jakby autorzy tych refleksji nic nie robili sobie ze stwierdzenia Andrzeja Stasiuka, cytowanego w jednej z recenzji (poświęconej książce Jana Kamińskiego): „Ucieczka z miasta jest ucieczką nie od siebie, ale do siebie”. Wydaje się też, że cały cykl nie wychodzi „Poza ironię i nostalgię” – hasło, które dało tytuł wspomnianej rozmowie z Płazy i Muszyńskiego.

*

W początkach tego roku zaczął się ukazywać miesięcznik – pod dziwnie znajomą nazwą – „Pismo”. Kto nie słyszał, niech usłyszy, kto nie czytał, niech przeczyta. Rzecz powstała z inicjatywy Piotra Nesterowicza, reportażysty i, onegdaj, biznesmena. Wzorowana jest – jak podkreślają sami twórcy – na „New York Timesie”. Nie stroni od literatury (liczne opowiadania, wiersze), chętnie sięga po reportaże podróżnicze, porusza ważkie współczesne zagadnienia społeczne (polecamy szczególnie dobry  i trochę przerażający artykuł o fejsbuku autorstwa socjologa i znawcy zagadnień big data Dominika Batorskiego). W niektórych numerach znaleźć można również dłuższy wywiad, względnie tzw. „portret” czyli sylwetkę wybranej postaci, zwykle z wielkiego świata. Dobór rozmówców i osób portretowanych można by być może nieco zweryfikować. Zasadniczo jednak „Pismo” ma łamy bardzo zacne (zdarza się nawet Józef Hen, Jacek Dehnel, Ryszard Koziołek czy Marcin Wicha) – i w ogólnym kształcie jest to bardzo jasna gwiazda, świecąca na mocno przyblakłym firmamencie polskich tygodników, a może nawet polskiej prasy w ogóle. Dla nas ciekawe było szczególnie odkrycie, że nowy tytuł podziela, jak obserwujemy, niektóre przekonania „Sumy” (oczywiście – pamiętamy o proporcjach w powadze i w ogóle – między naszą skromną inicjatywką, a ogólnopolskim „Pismem”). Przykłada więc dużą wagę do literackości tekstów, dopuszcza stosunkowo długie artykuły, unika polityki i zbytniego zaangażowania (choć momentami w te sidła jednak wpada). Jednocześnie jednak, jeśli możemy dookreślić „Sumę” posiłkując się „Pismem”, są różnice: u nas prowincja, tam cały świat, u nas lokalność, tam globalność, nam bliżej do „Verbum” czy wczesnego „Tygodnika Powszechnego”, „Pismo” wiernie podąża linią wyznaczoną przez swój pierwowzór, znaczy podziela demokratyczno-liberalnego ducha amerykańskiej inteligencji. I jeżeli można się do czegoś w nowym tytule przyczepić, to że w ogóle trochę za mało daje od siebie, a za dużo bierze z „New York Timesa”. No i jeszcze do wierszy można by się przyczepić – że niewiele wnoszą i niewiele znaczą – ale to już jest refleksja o polskiej poezji współczesnej.

*

Niejaki Davide Zicchinella, czyli burmistrz miasteczka Sellia we włoskiej Kalabrii postanowił, że wyłączy darmowy ogólnodostępny internet bezprzewodowy.

To rozporządzenie uznałem za konieczne jako lekarz, ponieważ nadużywanie smartfonów stanowi zagrożenie dla zdrowia, ale także jako burmistrz, bo mieszka tu niewiele osób i jeśli przestaniemy ze sobą rozmawiać, miasteczko umrze.

Nie byliśmy pewni, czy cała ta historia opisana przez „La Repubblica” jest prawdziwa – ale ponieważ z całego serca kibicujemy owemu burmistrzowi postanowiliśmy zacytować ją jako przykład dla polskich włodarzy miast i miasteczek. Tylko co zrobić z internetem prywatnym?

*

„Czy Lana Del Rey czytałaby Lenina?” – pyta Bartosz Sadulski w recenzji książki Jacka Dehnela pt. Serce Chopina  („Dwutygodnik” nr 239 06/2018). Pyta, ale nie odpowiada, dowiadujemy się tylko że amerykańska wokalistka nie jest tak głupiutka, jak się może Dehnelowi wydaje. Bo w ogóle Dehnel jest dandys i nic go inni ludzie nie obchodzą. Za to obchodzą go własne frazy:

Co jednak kluczowe, poemat Dehnela nie koncentruje się na próbie odbrązowienia Chopina czy Słowackiego (o czym autor ciekawie mówi w wywiadzie, bo w Sercu… poświęca im niewiele miejsca), ale wyłącznie na własnej poetyckości. Nie potrafi poza nią wyjść, świat jest pokazywany w poemacie albo poprzez stratę (tak jak cały romantyzm oparty jest na stracie), albo popkulturowe rekwizyty, traktowane z odpowiednią kulturową wyższością”.

W recenzji ujawnione zostaje jeszcze jedno pokrewieństwo poety, które jakoś od dawna przeczuwaliśmy:

Ostatecznie autorowi „Saturna” i jego „nowotworowi trzynastozgłoskowcem”  bliżej niestety do tego, co mu najbardziej nie w smak – Wojciecha Wencla i jego poematu „Imago mundi”, również napisanego najpiękniejszym polskim wierszem sylabicznym (Dehnel nie byłby sobą, gdyby w samym poemacie nie zasygnalizował, że jest napisany tak, jak „Iliada”, „Odyseja” i „Pan Tadeusz”). Siłując się z epopeją, obaj poeci mierzą wymiary ludzkie i boskie, przy czym Dehnel robi to w przewrotnym fragmencie o matkach boskich podających numery totolotka, a duchowość przejawia się u niego poprzez sztukę. Wencel otwarcie pisał, że chce podążać drogą Dantego i Eliota, Dehnel zaś pragnie „schronić się pod grubym sakpaltem klasyka.

Znaczy się: dwóch Polsk nie ma, a Lana del Rey chyba przeczytałaby tego Lenina… tylko po co?