„Polonia aeterna” Wojciecha Wencla – rym, rytm i prymordializm

Wojciech Wencel ukończył filologię polską, a więc jest polonistą. Taką tożsamość zawodową warto sobie przybić na drzwiach, wydrukować na wizytówce i nie dać jej sobie – ani polskiemu narodowi – odebrać ani pochlebstwem, ani siłą. Jedna ze współczesnych teorii narodu – to prymordializm, wskazujący na odwieczne trwanie dużych, mających długie stulecia tradycji, wspólnot kulturowych, dobrowolnie przyjmowanych z pokolenia na pokolenie wspólnot języka, losu historycznego, cnót i wartości. Prości czytelnicy mawiali kiedyś, że w wierszach powinny być „rym, rytm i prawda”. Zastąpiono rymy asonansami, rytm gwoli unowocześnienia przełamywano, ale pozostała jeszcze „prawda” – uzasadnione, poświadczone biografią i faktami historycznymi przekonanie. W Polonia aeterna byłaby nim wiara w odwieczny charakter ufundowanego na uniwersalnym chrześcijaństwie, zatem nieegoistycznego, polskiego narodu. Trzymajmy się istoty rzeczy, a nie błądźmy po wyjątkach i peryferiach. Trwanie tak pomyślanego narodu to duma z bycia sobą, bez własnych imperialnych zakusów i mimo takowych z zewnątrz, w takim czy innym przebraniu. Naturalne bycie sobą – to prostota i pewien komfort, który powinien różnić się od łatwizny i wygodnictwa.

Kunszt, choćby na poziomie urozmaiconej składni, ciekawość poznawcza ukierunkowana w stronę niebanalnych, bo niesnobistycznych, podróży po Polsce, dowcip, dobry smak – już tylko te cztery właściwości wystarczyłyby, aby zbiór wierszy „się bronił”. Inna kwestia – czy pod tytułem obiecującym najwyższą powagę.

Oto dwadzieścia cztery wiersze nie zawsze poważne. Nawet fotografia autora jest puszczeniem oka do wycieczkowiczów, którzy zabawiają się pozowaniem z realistycznymi odlewami słynnych bohaterów. Wiem, co mówię, bo mieszkając i pracując w mieście pełnym krasnali z brązu, mam alergię na radosne okrzyki turystów, wydawane, gdy wpadną na kolejny obiekt do wesołego zdjęcia. Wizualny żart wolno w tym wypadku potraktować jako rozładowanie atmosfery. Koniec z patosem, pod maską ironisty chyłkiem przemycamy problemy serio. Najnowszy tomik Wojciecha Wencla – to nowy ton w jego poezji. Ton satyryczny. Już nie humor lub ironia rozsiane w tekstach o wzniosłej tonacji dominującej, lecz satyra jako gatunek literacki. Znany wcześniej czytelnikom dwumiesięcznika „Arcana” utwór Moda polska, którego tytuł – tracąc ostrość wzroku – chciałabym czytać jako „Młoda Polska”, dedykowany pewnemu małżeństwu poświęcającemu się fundamentalnym i gigantycznym pracom, jak współczesna obszerna antologia poezji patriotycznej lub aktualna synteza dziejów Polski, uwzględniająca ostatni stan badań nad każdą z epok – to sprawia, że małżonkowie są idealnymi adresatami satyry na pawio-papuzie skłonności części rodaków, jak w XVIII i XIX wieku, tak i dziś przejawiane, jeśli nie przez hrabiego, Telimenę, fircyka w zalotach, to… zmilczmy z ostrożności procesowej. Rozmowa diabłów z Mody polskiej (skądinąd – prawie jak z młodopolskich kawiarni) – świetna, trafna, zabawna, przenikliwa.

Przedmiotem aluzji literackich, malarskich, artystycznych są w książce biblijna Pieśń nad pieśniami, dramat Juliusza Słowackiego (Balladyna), poezje Jana Lechonia (wiersz Jacek Malczewski) i Zbigniewa Herberta, malarstwo Jacka Malczewskiego, muzyka Leszka Długosza, znanego krakowskiego barda.

Poeta powraca też do własnych utworów. Najciekawsze jest odwrócenie sytuacji z jednego z wczesnych wierszy, w którym ożywa namalowana osoba. Tym razem dzieje się inaczej – to mówiące „ja”, odpowiednik Wencla, wraz z adresatką, jak wskazuje kontekst – żoną – zamieniają się w namalowane przez Malczewskiego postaci.

Książka zawiera też utwory, w których nawiązując do balladowych form (Za Styrem, Alina, Cuda wianki, Zatruta studnia) poeta podejmuje problem rzezi wołyńskiej już wcale nie w ludycznej, lecz z lekka ludowej konwencji, choć wysubtelnionej przez wysoką literaturę epoki romantyzmu. Przejmujący, programowy współczesny sonet Nocna modlitwa pozwala zrozumieć założenia twórczości pojmowanej jako zobowiązanie wobec poległych bohaterów. Gdyby redukować sztukę do kategorii politycznych, miałoby się do wyboru konserwatyzm, republikanizm, ideologię narodowej demokracji lub – termin Daniela Pipesa – cywilizacjonizm. Poezja wszakże, choćby przybierała chwilami kształt publicystycznej satyry, nie da się sprowadzić do konsekwentnego wyrażania jednej z doktryn politycznych.

Z jednej strony mamy nostalgiczne: Kolej w Matarni, Tylicz, Wieczór w Tykocinie, mamy też horyzonty wzniosłości i tragizmu, z drugiej jednak strony poeta zdaje się intersemiotycznie parafrazować myśl jednego ze swoich niedościgłych mistrzów: „oglądałem w lustrze swą błazeńską twarz”. Ogląda ją? Oglądamy? I czy zawsze przystoi żartować? Decydując się na uprawianie satyry czy też publikując utwory niemalże okolicznościowo-towarzyskie, autor ryzykuje, że zostanie zaklasyfikowany do literatów minorum gentium. Szczególnie kiedy uklasyczniła się awangarda i jeśli nie gest absolutnego nowatorstwa, to przynajmniej drwina z dawniejszych form życia i twórczości stały się obowiązkiem. Stanięcie w szranki z Naruszewiczem lub Krasickim może być w najlepszym dla Wencla przypadku potraktowane jako przejaw postmodernistycznej gry z konwencjami. Byłaby to jednak oczywista nadinterpretacja. W takim razie – z czym mamy do czynienia? Z artystyczną samodegradacją czy ze zrzuceniem ze stołu mocno już spłowiałej, postarzałej szachownicy? Myślę, że to drugie. W poczuciu humoru słabi są przeciwnicy ponad dwa tysiące lat mającej sztuki poetyckiej – ci młodzi (choćby w wieku emerytalnym), wykształceni (choćby mylili edukację z indoktrynacją), z wielkich miast (im bardziej zakompleksionych i zdradliwych, tym „większych”).

A przecież pozostaje jak wyrzut polonistycznego sumienia, że Karol Irzykowski kazał pokonywać przeciwnika in optima forma.

***

Wojciech Wencel, Polonia aeterna, Wydawnictwo Arcana, Kraków 2018.