Pan od historii (Un passionné passionnant)

Od zawsze kochałam historię. Kiedyś myślałam, że jej znajomość pozwoli ludzkości nie popełniać nieustannie tych samych błędów. Niestety, z czasem uświadomiłam sobie, że rodzaj ludzki celuje w powtarzaniu złych posunięć z przeszłości. Na marne idą godziny wkuwania na klasówki przez dobrych kilka lat naszego życia. Dalej wybuchają te same wojny, giną ci sami niewinni ludzie, kolejne rządy podejmują te same błędne decyzje. Nie jestem już więc tak naiwna, ale nadal wierzę, że jeśli coś kiedyś jednak zmieni się na lepsze – to właśnie dzięki wyciągnięciu lekcji z przeszłości.

Od zawsze kochałam historię, ponieważ mama wrzuciła mnie w jej świat, gdy byłam mała[i]. Ale pasja zaczęła się dzięki profesorowi, którego uczennicą miałam szczęście być przez trzy z czterech lat college’u[ii].

***

Monsieur T. z pewnością nie był takim nauczycielem, jak inni. Nie robił wykładu, podczas którego wystarczyło bezmyślnie spisywać z tablicy. Nie, on opowiadał o historii w taki sposób, że wydawało nam się, jakby rozgrywała się ona na naszych oczach. Wydarzenia nagle nabierały życia.

W naszej szkole mieliśmy dwie sale historyczne. Obie znajdowały się na pierwszym piętrze, na tym samym korytarzu – pierwsza była śmiesznie mała, druga, zwłaszcza w porównaniu z pierwszą – śmiesznie duża. I wierzcie mi, działy się w tych salach rzeczy niespodziewane. Byliście już kiedyś na lekcji, podczas której uczniowie stoją wokół biurka profesora próbującego rozpalić ognisko za pomocą technik ludzi prehistorycznych? Ja tak, gdy byłam w szóstej klasie college’u[iii]. Monsieur T. próbował wzniecić ogień za pomocą patyczków, mchu, krzesiwa i krzemienia. Staliśmy wszyscy w półokręgu i naszym zadaniem było poinformować nauczyciela, gdy zobaczymy pierwszą iskrę. Wtedy zaczynał delikatnie dmuchać na swój stosik z patyczków i mchu. Niestety, mimo kilku prób doświadczenie nie powiodło się i nigdy nie udało nam się wzniecić ognia – choć może to i lepiej dla nas! Później dowiedziałam się, że rzecz doszła do skutku w innej szóstej klasie.

Tak więc już lekcje prehistorii, na samym początku naszego programu nauczania, dały nam przedsmak tego, jak będą wyglądały sławne zajęcia z monsieurem T. Zresztą, nie jest to moje jedyne wspomnienie związane z lekcjami na temat tego odległego okresu. Mieliśmy także możliwość zobaczyć, jak się miota oszczepem za pomocą atlatla. Wprawdzie nie pamiętam już, czy naprawdę mieliśmy oszczep na atlatlu, czy tylko sam atlatl, ale chyba to pierwsze, bo lekcja odbywała się – pamiętam – w dużej sali historycznej, gdzie było dość miejsca na mały pokaz.

Kilka tygodni później, gdy omawialiśmy starożytny Egipt, monsieur T. wezwał do tablicy najniższego ucznia w klasie, Louisa-François. Zazwyczaj, jeżeli ktoś musiał udać się do tablicy na początku zajęć, to po to, by odpowiedzieć z ostatniej lekcji. W ten sposób nasz profesor był pewien, że wszyscy będziemy znać materiał – chyba, że komuś nie przeszkadzała perspektywa upokorzenia przed całą klasą, jak w przypadku kilku „nieugiętych”[iv], stawiających opór wszelkim zachętom do nauki (ale do tego wrócimy później). Jednakże tym razem wywołanie do tablicy nie oznaczało odpytywania wezwanego. Monsieur T. poprosił Louisa-François, by ten położył się wzdłuż na profesorskim biurku, uprzątniętym zawczasu ze wszystkich przyborów. Chociaż nasz kolega był trochę zmieszany i zawstydzony, zadanie wykonał – i oto leżał na biurku w małej sali historycznej! Następnie monsieur T. wytłumaczył nam z najdrobniejszymi szczegółami, jak starożytni Egipcjanie mumifikowali ciała zmarłych. Louis-François zmarł tragicznie w bardzo młodym wieku, być może na placu budowy jakiejś piramidy lub świątyni, a teraz zajmował się nim jeden z balsamistów służących bogu Anubisowi. Liczne gesty i dźwięki sprawiały, że obraz był jeszcze bardziej realistyczny i – uwierzcie mi – trudno było powstrzymać obrzydzenie.

1a_kolor

Monsieur T., ucząc mnie w klasie szóstej, piątek i trzeciej, opowiadał o historii właśnie w taki wyjątkowy sposób. Bardzo żałowałam, że nie mieliśmy z nim lekcji również w klasie czwartej, zwłaszcza wtedy, gdy zaczęła krążyć plotka o pojedynkach muszkieterów w jednej z klas czwartych. Na szczęście nauczyciel powrócił do nas w ostatnim roku college’u. Właśnie w trzeciej klasie mogliśmy obejrzeć najlepszy występ monsieura T. Świat pogrążony był w odmętach pierwszej wojny światowej. Każdy aspekt tego mrocznego okresu – czy to ściśle historyczny, czy socjalno-ekonomiczny, czy kulturalny – doczekał się odpowiedniej wzmianki na naszych lekcjach. Monsieur T. mówił też o życiu poilus – francuskiej piechoty – i próbował uzmysłowić nam stan, w którym żołnierze mogli znajdować się przed atakiem. Owe pamiętne zajęcia rozpoczął od pokazania trzech szczególnych przedmiotów: francuskiego karabinu (bez bagnetu, aby uniknąć wypadków), angielskiego hełmu (z jego charakterystyczną zaokrągloną formą i szeroką krawędzią) oraz niemieckiej maski gazowej. Następnie założył maskę gazową na twarz, włożył hełm i chwycił za karabin. Był więc gotowy, by przenieść nas, ukrytych w okopach, na chwilę na sam front. Stał przed nami, za biurkiem, wyprostowany i opowiadał o ataku na okopy przeciwników, który będzie musiał wkrótce przeprowadzić wraz ze swoim pułkiem. ,,Nadchodzi dziewiąta, godzina naszego ataku. Czekamy tylko na sygnał od ciężkiej artylerii, która ma nas kryć. Zapaliłem ostatniego papierosa na drogę i by dodać sobie odwagi. Jest, porucznik dał nam znak. Czas, by przygotować karabin (wtedy zasymulował założenie bagnetu) i wspiąć się na drabinę, która pozwoli wyjść nam z okopów”. Ciężko jest obecnie dokładnie oddać to, co mówił. Przypominam sobie w końcu słowa wypowiedziane przed dziesięciu laty, których niestety nie nauczyłam się na pamięć. Ale ciągle pamiętam ekscytację i strach przed pójściem na bitwę. Powiedział: ,,Porucznik właśnie dał sygnał, trzeba iść!”, i nagle wskoczył na biurko z wyciągniętym do przodu bagnetem. Wydając kilka okrzyków, skakał z ławki na ławkę przez całą długość sali (pozostawił przy okazji ślad po bucie na ławce Pauline). Zeskoczywszy na podłogę na końcu sali, wymierzył karabin w jednego z mało zdyscyplinowanych uczniów i krzyknął: „Nauczysz się, Soyer?!”. Następnie, ciągle biegnąc, powrócił do swojego biurka. Nie pamiętam już naszej reakcji. Klaskaliśmy? Byliśmy zbyt zaskoczeni, by zareagować w jakikolwiek sposób? W każdym razie był to niesamowity spektakl. Znając monsieura T., przypuszczam, że przez cały rok niecierpliwie czekał na moment, w którym będzie mógł skakać po ławkach swoich uczniów z karabinem w ręku. Wiem od siostry, że rok później, w jej klasie, strącił podczas szarży piórnik jednej z uczennic.

2_kolor

Zadziwiające było to, że podczas lekcji monsieura T. nie było najmniejszego hałasu. Wszyscy siedzieli cichutko jak myszki, słuchając tego, co mówił, i przepisując to, co napisał na tablicy. Był bardzo wymagający i zależało mu, żebyśmy porządnie znali cały materiał. Zawsze kończyliśmy program z wyprzedzeniem, czy to z historii, czy z geografii – bo uczył obydwu przedmiotów, jak również wiedzy o społeczeństwie (éducation civique, juridique et sociale). Bardzo rzadko był na zwolnieniu. Większość z nas bardzo go lubiła – nie tylko za umiejętność opowiadania, ale też za liczne dowcipy, którymi rozweselał uczniów na swoich lekcjach.

Miał na przykład w zwyczaju – gdy czuł, że przestajemy go słuchać – imitować prezydenta Jacquesa Chiraca. To był bardzo skuteczny sposób wprowadzenia ciszy, a przede wszystkim zwrócenia na siebie naszej uwagi. Musiał bardzo lubić to udawanie prezydenta, bo mówił w ten sposób także wtedy, ilekroć na lekcjach wiedzy o społeczeństwie mówiliśmy o francuskich instytucjach państwowych. Jedna z moich koleżanek mówiła: „To niesamowite jak on go dobrze udaje, mam nawet wrażenie, że jego nos się wydłuża”. Często powtarzał też, że jego ulubionym królem jest Karol II Łysy. Trzeba sobie wyobrazić tę scenę, żeby zrozumieć jej komizm. Za każdym razem, gdy padało to zdanie, towarzyszył mu ten sam gest – monesiur T. kładł rękę na swojej łysej głowie.

Inna historia, również związana z jego brakiem włosów, wydarzyła się w piątej, a może siódmej klasie. Gdy wchodziliśmy spokojnie do sali lekcyjnej, profesor poprosił nas o to, żebyśmy ustawili się rzędami z dwóch stron otwartego na oścież okna, nie następując na prostokątny snop światła. Bardzo zaintrygowani wykonaliśmy jego instrukcje, nie wiedząc, co miało się wydarzyć. Monsieur T. ustawił się wtedy w oknie, tak, że jego cień znajdował się w środku jasnego prostokąta na podłodze. Kazał nam obserwować cień jego głowy; pochylił się trochę do przodu, jego uszy się wydłużyły i powiedział: „Macie się uczyć!”. Tak, w tym momencie zarys jego głowy na prawdę wyglądał, jak Mistrza Yody. Wiedziałam, że profesor jest w dobrym humorze i że odbędzie się kolejna świetna lekcja.

Momentem, którego (prawie) wszyscy się obawialiśmy, był początek lekcji. Jeden z uczniów musiał wówczas podejść do tablicy i wręczyć swój zeszyt panu T., który następnie nie tylko zadawał nieszczęśnikowi pytania, lecz także sprawdzał, czy punkty z poprzednich lekcji były prawidłowo przepisane. Odpowiedź była oceniana, a ocena ta miała znaczny wpływ na końcową notę z historii. Oczywiście wybór osoby pytanej był całkowicie losowy, dlatego nie dało się przewidzieć, kiedy nadejdzie nasza kolej. Monsieur T. albo losował palcem przypadkowe nazwisko z listy, albo prosił jakiegoś ucznia o podanie numeru, który następnie odliczał od dołu, góry bądź środka listy. Było jednak zawsze kilku kolegów, którzy się nie przygotowywali, gdyż – jak mówili – szansa, że trafi akurat na nich, jest zbyt mała.

Ale w końcu i na nich trafiło. Doigrał się także Gaspard, mój sąsiad z tej samej klatki i kolega z klasy. Pewnego dnia nadeszła jego kolej. Niestety, nie nauczył się poprzedniej lekcji i nie był w stanie poprawnie odpowiedzieć na żadne pytanie. Monsieur T. kazał mu wtedy wyciągnąć rękę i otworzyć dłoń. Następnie poprosił najbliżej siedzących uczniów o nożyczki. Gdy zbliżał nożyczki do dłoni Gasparda, ten naturalnym odruchem ją odsuwał, monsieur T. nalegał jednak, żeby trzymał rękę prosto i zapewniał, że nie zamierza wyrządzić mu krzywdy. Mój sąsiad trzymał więc rękę nieruchomo przed profesorem, a ten zaczął ciąć coś wewnątrz dłoni, coś, co wyglądało na bardzo wytrzymałe i trudne do przecięcia, jak gdyby grubą linę wyrastającą z dłoni Gasparda. Był przy tym bardzo skupiony i nie patrzył w naszą stronę, słyszeliśmy tylko, jak mruczał: „Ten jest naprawdę wielki! Nigdy nie widziałem równie grubych!”. I nagle wydał okrzyk zwycięstwa. Co takiego, zasługującego na wybuch radości, uczynił? „Teraz będziesz mógł uczyć się lekcji, Gaspard, właśnie wyrwałem Ci włos z twojej dłoni” (Avoir un poil dans la main, czyli „mieć włos na dłoni”, to francuski eufemizm oznaczający lenistwo).

Te zabawne momenty, w których monsieur T. mógł odsłonić przed nami cały swój talent aktorski i krasomówczy, na zawsze wyryły się w mojej pamięci. Ale pamiętam też dobrze powagę, jaka malowała się na jego twarzy, gdy omawialiśmy tematy, o których trudno jest żartować. Klasa trzecia, gdy omawialiśmy wiek XX, była dużo uboższa w dowcipy niż poprzednie lata. Szczególnie pamiętam jedne zajęcia. Weszliśmy do klasy, zasłonki były opuszczone, panował półmrok. Na białej ścianie obok tablicy krwistoczerwone litery na czarnym tle zdradzały temat lekcji: Shoah. Ten widok zmroził całą klasę, rozmowy podczas siadania w ławkach od razu ustały. Tego dnia monsieur T. nie żartował, bo też jak żartować, gdy trzeba opisać tak nieludzkie zbrodnie klasie młody uczniów, którzy dopiero odkrywają otaczający ich świat? Z pewnością nie jest łatwo prowadzić taką lekcję. Co trzeba opowiedzieć, a o czym tylko wspomnieć, żeby nie nazbyt szokować, lecz jednocześnie pokazać cały horror holocaustu? Jak wytłumaczyć nastolatkom, że ludzkość może dać się omamić złu do tego stopnia, iż dokonuje aktu samozniszczenia? Nauczyć o tym, do jakich okrucieństw może doprowadzić głupota i nienawiść? I jak powiedzieć, że tylko jakaś nieznaczna mniejszość miała odwagę powstać i walczyć przeciw niesprawiedliwości, ukrywając niewinnych. Że wszyscy inni zamykali oczy albo, co gorsza, kolaborowali – jak nasz rząd? Podczas takich lekcji z monsieurem T. nie śmialiśmy się więc wcale. Słuchaliśmy, zadawaliśmy pytania. Uczyliśmy się godzić z naszą historią. Byliśmy rozczarowani naszymi przodkami, ale im wybaczyliśmy i… mieliśmy nadzieję nie popełniać ich błędów.

Monsieur T. lubił być dokładny i sprawdzać u źródła prawdziwość informacji, które przekazywał. Poprosił kiedyś Azié, uczennicę naszej klasy – muzułmankę, żeby przyniosła Koran na lekcję, podczas której mieliśmy omawiać filary islamu. Pewien kolega powiedział mi, że jeżeli każdy nauczyciel historii byłby taki jak nasz, to nasze społeczeństwo byłoby dużo bardziej pokojowe i nie byłoby tylu problemów z integracją. Też myślę, że lepiej byśmy się wówczas rozumieli i może potrafilibyśmy docenić, że żyjemy wśród tak wielu różnych kultur i narodowości.

***

Monsieur T. był niezwykłym nauczycielem, który przekazał mi swoją miłość do historii i naznaczył mnie swoim nieodpartym poczuciem humoru i powagą pełną szacunku. Ceniłam każdą jego lekcję, choć prawdą jest, że nigdy nie wiedzieliśmy, czego się po nim spodziewać. W końcu niewielu jest nauczycieli, którzy przyjeżdżają do szkoły jaskrawożółtym Renault Kangoo („najmniej dyskretny kolor tego wieku”, jak powiedział mój kolega) i którzy podczas jednej z pierwszych lekcji skaczą z chusteczką w dłoni po parapecie otwartego na oścież okna na pierwszym piętrze, żeby zademonstrować, że ciepłe powietrze z sali leci do góry (chusteczka trzymana na wyciągniętej ku górze ręce leciała na zewnątrz sali), a powietrze zimne leci na dół (chusteczka trzymana poniżej okna leciała tym razem w naszą stronę).

Przełożyły Maria Ważbińska i Marta Wójcik. Przypisami opatrzyła redakcja.

[i] Jest to nawiązanie do zdania, które w serii komiksowej Asteriks słyszy z ust Panoramiksa siłacz Obeliks, ilekroć chce napić się dającego siłę magicznego napoju Galów: „Nie, Obeliks, ty nie. Ty wpadłeś do kociołka, jak byłeś mały”.

[ii] We Francji okres edukacji szkolnej, rozpoczynający się w szóstym roku życia, dzieli się na: 1) szkołę podstawową (fr. école  primaire) składającą się z pięciu klas; 2) college (fr. collège) składający się z czterech klas; 3) liceum (fr. lycée) składające się z trzech klas. Klasy w college’u i liceum liczą się od „końca”: pierwsza klasa college’u to „szósta”, potem jest „piąta”, „czwarta” i „trzecia”. Klasy w liceum noszą z kolei nazwy: „druga”, „pierwsza” i „końcowa” (fr. terminale).

[iii] Zob. przypis ii.

[iv] Asteriks rozpoczyna się od tych pamiętnych słów: „Jest rok 50. przed naszą erą. Cała Galia została podbita przez Rzymian… Cała? Nie! Jedna, jedyna osada, zamieszkała przez nieugiętych Galów, wciąż stawia opór najeźdźcom i uprzykrza życie legionom rzymskim…”.