Czyż nie to chciał wyrazić jeden z bohaterów Malraux – Garine, w „Zdobywcach” – pytając, jakie książki prócz pamiętników warte są napisania?
Jean d’Ormesson, My, z łaski Boga
Śmierć Jeana d’Ormessona 5 grudnia 2017 roku odbiła się w jego ojczystej Francji szerokim echem. Gazety (nie tylko „Figaro”, którego był niegdyś „dyrektorem generalnym”, a przez wiele lat – felietonistą) donosiły o niej na pierwszych stronach. Jego życie i dziedzictwo pozostawało komentowane w prasie, Internecie i telewizji przez długie tygodnie. Książki jego autorstwa, i tak popularne, trafiły znów na najwyższe miejsca list best-sellerów. Wreszcie na uroczystości „hołdu narodowego” (hommage national) – francuskiej tradycji zarezerwowanej dla najwybitniejszych córek i synów Republiki – stawili się trzej prezydenci: Sarcozy, Hollande i Macron. Ten ostatni nazwał zmarłego w 92. roku życia intelektualistę „księciem pisarzy”.
Jednocześnie poza granicami Francji, gdzie książki d’Ormessona pozostają słabo znane (choć to zależy od kraju – więcej z nich przełożono na polski niż na angielski), śmierć „nieśmiertelnego” (jak zwykło się ich określać) członka Akademii Francuskiej przeszła raczej bez echa. Może to trochę dowód na hermetyczność kultury francuskiej dzisiaj – w odróżnieniu od sytuacji sprzed wieku czy nawet kilku dekad. A może bardziej kwestia specyfiki tej konkretnej postaci i tego dorobku. Taki na przykład John Betjeman – osoba w Anglii niezwykle popularna, autor prostych wierszy cenionych przez publiczność i oficjalny „poeta laureat” nadworny, popularyzator angielskiego dziedzictwa, osobowość telewizyjna, bywalec i działacz społeczno-kulturalny – też nie zyskał sławy poza granicami swojego kraju. Tak w przypadku Betjemana, jak i d’Ormessona, artykuł wspomnieniowy w „New York Timesie” nie był dowodem międzynarodowej recepcji, lecz przynależał do tej samej kategorii „ciekawych nieznanych życiorysów”, co biogram kardynała lub dowódcy partyzantki z odległego kraju. Swoją drogą jest to może zagadnienie interesujące i godne dłuższego szkicu: twórcy „nieuniwersalni”, partykularni, jednocześnie popularni wśród „swoich” i nieatrakcyjni, a przynajmniej niezrozumiali, dla międzynarodowej elity opiniotwórczej. Ale to temat na inną okazję.
Dowiedziałem się o nim, gdy zmarł. Spędzaliśmy akurat święta Bożego Narodzenia we Francji, u rodziny żony. Minęło parę tygodni od jego śmierci, ale nieznane mi wcześniej, rzucające się w oczy nazwisko wciąż widniało na okładkach gazet. Na półkach w domu rodzinnym znalazłem parę jego książek. Pytałem też o d’Ormessona dziadków żony. Mówili, że znali go przede wszystkim z telewizji, gdzie tak opowiadał, jak dziś już się nie opowiada. I ten jego uśmiech – gdy się pojawiał na ekranie, świat się rozjaśniał i nabierał barw. Oglądałem parę takich nagrań. Na starość – i tak jest powszechnie pamiętany – stał się d’Ormesson przede wszystkim piewcą życia w jego radościach i smutkach, wyrazicielem zachwytów nad światem i agnostycznej wdzięczności za wszystko, co go spotykało.
Bon vivant i jednocześnie intellectuel public, ale raczej nie z tych krzykliwych ekspertów od bieżączki, których zapraszają do debat telewizyjnych (choć w talewizji bywał nieustannie, a debaty również odbywał – między innymi z prezydentem Mitterandem w 1992 roku). Raczej philosophe, mędrzec wyrokujący na temat świata z pewnego oddalenia, odnoszący aktualne sprawy do starożytnej filozofii greckiej i kart z historii Francji: dziedzictwa królów, sprawy Dreyfussa, rządów Vichy i de Gaulle’a. Kapłan, ale jednocześnie błazen, dowcipniś i trochę prowokator. Heretyk i sceptyk, lecz – jak u nas Leszek Kołakowski (wrażliwość religijna obydwu wydaje się doprawdy zadziwiająco zbliżona) – zainteresowany tradycyjnymi pytaniami metafizyki i religii, Bogiem, postacią Jezusa – i na swój sposób katolik. Konserwatysta, a przynajmniej przedstawiciel centroprawicy, który miał kluczowy udział w przyjęciu do Akademii Francuskiej pierwszej kobiety (belgijskiej pisarki Marguerite Yourcenar), a w jednym z ostatnich wywiadów głosił z entuzjazmem, że ani Francja, ani Europa nie są już centrum świata, a przyszłość należy do Afryki.
Najważniejszą książką jego kariery była Chwała cesarstwa, za którą dostał nagrodę Akademii Francuskiej. Powieść ta – historia fikcyjnego imperium – stylizowana jest na naukową rozprawę, zawiera przypisy, mapy, tabele. Wszystko to w konwencji niby poważnej, ale z nieustannym puszczaniem oka do czytelników.
Podobnie jest w powieści, o której chciałbym tu opowiedzieć, wydanej w 1974 roku we Francji, a u nas w 1995, kronice rodzinnej pod tytułem My, z łaski Boga. Znów mamy historię fikcyjnej społeczności – tu, arystokratycznej rodziny francuskiej wzorowanej na rodzinie autora – ukazaną na przestrzeni długiego okresu, wpisaną pomiędzy prawdziwe wydarzenia z historii (w tym wypadku – głównie historii Francji). Znów jest trochę poważnie, a trochę nie. I znów nie jest to do końca klasyczna powieść, w której świat przedstawiony ma swoją gęstość i swoją realność. Albo tylko po części jest to taka powieść. Jednocześnie bowiem jest to po trosze satyra, po trosze jakby przypowieść filozoficzna – o rodzinie i o przemijaniu.
Znamienne, że opisywane w książce zdarzenia nie dzieją się tak po prostu, w czasie rzeczywistym, w owym ponadczasowym teraz, w którym nie wiadomo, co się wydarzy. Opisywane są z perspektywy lat, „po fakcie” – i, co ważne, z komentarzem, choć włożonym w usta narratora. My, z łaski Boga nie jest więc, że tak powiem, samym życiem, ale opisem życia; nie rzeczywistością jako taką, czy też wprowadzeniem w rzeczywistość, ale wspomnieniem rzeczywistości i refleksją nad rzeczywistością. To stwarza jakieś nieuniknione oddalenie filozoficzne – podobne do tego (można by chyba zaryzykować takie porównanie), jakie istnieje między afrykańskim plemieniem a opisującym je antropologiem albo ogólniej: pomiędzy „zwykłym człowiekem” a współczesnym myślicielem dumającym nad życiem ludzi. Oczywiście jakoś zmniejsza to oddalenie fakt, że narrator również jest członkiem opisywanej przez siebie rodziny i że sam uczestniczył w relacjonowanych wydarzeniach. Ale jednak to oddalenie istnieje.
Potęguje je fakt, że jest to książka pisana z poczuciem wyższości kogoś, kto porzucił złudzenia przodków. Skreślałem to zdanie parę razy, bo „poczucie wyższości” sugeruje arogancję, tej się natomiast u d’Ormessona nie wyczuwa; jego książka jest hołdem i elegią. A jednak – choć wbrew sobie – d’Ormesson uznaje racje krytyków przeszłości.
Należałoby tu doprecyzować, że My, z łaski Boga składa się z trzech warstw czasowych. Pierwsza to odległe dzieje rodziny, jej wielowiekowa przeszłość, co jakiś czas wspominana, ale w zasadzie zawsze tylko dla kontrastu – że kiedyś było tak, a teraz jest inaczej. Druga warstwa to właściwa fabuła książki – zdarzenia będące udziałem ostatnich kilku pokoleń rodziny, dziejące się w kolejnych dekadach XX wieku. To czas pomiędzy: czas przemiany, czas upadku, ale też – czas postępu w świadomości, wyzwalania się z dawnych iluzji. I jest wreszcie ostatnia warstwa: czas po kryzysie, epoka w pełni już nowoczesna, „dziś”, w którym dobiegający starości narrator chwyta za pióro, by opowiedzieć o przeszłości.
Będę jeszcze pisał o warstwie drugiej, a więc o właściwej fabule, ale dla wydźwięku tej książki szczególne znaczenie ma według mnie kontrast między dwiema skrajnymi epokami – między „kiedyś” i „dziś”. Dzieli je pęknięcie, zerwanie, przełom. Po tej stronie przełomu – a więc „dziś” – przeszła rzeczywistość jawi się jako „głupia” (to słowo pada kilkakrotnie). Nie zła i na pewno nie nudna (d’Ormesson daje nam wręcz do zrozumienia, że bywała ona barwniejsza od współczesności), ale właśnie głupia. To miałem na myśli, pisząc o wyższości, z jaką autor – pod wieloma względami wielki miłośnik przeszłości – odnosi się do tego, co było. Ta głupota miała się objawiać na różne sposoby, ale ostatecznie chodzi chyba o coś dość fundamentalnego. Według d’Ormessona – a w każdym razie według narratora, którym się wyręcza – przeszłość pozbawiona była krytycznej refleksji. To, co czyniono, czyniono albo z niskich pobudek, albo z naiwnej wiary, albo z nawyku, albo własciwie bez powodu, niczym beztrosko bawiące się dziecko. Prawdziwa zdolność krytycznej refleksji pojawiła się później, na zawsze uniemożliwiając dawną naiwność. A w jakimś sensie może nawet w ogóle uniemożliwiając życie.
D’Ormesson ma charakterystyczny styl. Być może znawcy literatury francuskiej odnaleźliby w nim wpływy innych twórców, ale dla mnie, laika, styl ten – przynajmniej w formie, jaką uzyskał w (ogólnie udanym, choć niewolnym od błędów) przekładzie Eligii Bąkowskiej i Małgorzaty Hołyńskiej – jest dość wyjątkowy. Jednym jego charakterystycznym elementem jest wyliczanie, wymienianie: nazw własnych, wydarzeń, zjawisk, rzeczy. Nic nie jest pojedyncze, wszystko przynależy do jakichś szeregów i serii, choć czasem poszczególne elementy ze sobą kontrastują (np. jedne wydarzenia są tragiczne, inne – pozytywne).
Myślę, że ten prosty zabieg stylistyczny odgrywa ważną rolę w kreowaniu powieściowej atmosfery – a nawet, w przekazywaniu pewnych idei. Co więcej, jest to zabieg bardzo wieloznaczny. Jest to bowiem z jednej strony wyraz nowoczesnego relatywizmu. Listy, na których obok siebie lądują bohaterowie i zdrajcy, liberałowie i faszyści, jezuici i heretycy, tworzą wrażenie, że nie ma żadnej jednej prawdy, nic, za czym można by się w pełni opowiedzieć. Ale jednocześnie ta sama mnogość oddaje przecież po prostu w jakiś sposób prawdziwe bogactwo i wieloznaczność rzeczywistość. I to zwłaszcza – przeszłej rzeczywistości, gdy – jak zdaje się sugerować d’Ormesson – rzeczy były jeszcze naprawdę wielorakie, a ludzie naprawdę różnorodni. Bo czy powiedziałem już, że autor My, z łaski Boga, uważając przeszłość za „głupią”, jednocześnie pełen jest sympatii do niej i nostalgii za nią? Że ją wręcz idealizuje? Odmawiając jej rozumu, dostrzega w niej uroczą, wspaniałą niewinność dziecka lub starca.
Jest też chyba wreszcie w tych Ormessonowskich wyliczeniach obecne pogodzenie się ze światem, to pogodzenie, które będzie znakiem rozpoznawczym pisarza na starość. Jakieś echo słów Koheleta: „Jest czas rodzenia i czas umierania, czas sadzenia i czas wyrywania tego, co zasadzono, czas zabijania i czas leczenia, czas burzenia i czas budowania, czas płaczu i czas śmiechu, czas zawodzenia i czas pląsów…”.
Drugi rzucający się w oczy zabieg to wielokrotne powracanie do tych samych tematów. W dodatku czasem późniejsze treści, chyba celowo, zdają się zaprzeczać poprzednim, a przynajmniej zmieniają rozkład akcentów. Raz, na przykład, narrator mówi, że do niedawna dzieje rodziny szły jednym i niezmiennym torem i dopiero czy to kryzys finansowy końca lat 20. XX wieku, czy rok 1968 przyniosły zerwanie. Innym razem jednak przynaje, że przynajmniej od rewolucji francuskiej co krok rodzina żegnała się ze „starymi dobrymi czasami”. Raz podkreśla, że bliżsi jego rodzinie byli zagraniczni odlegli kuzyni niż Francuzi z niższych klas – innym razem, że na odwrót. I tak dalej. Nie wiem, czy ta niekonsekwencja jest zamierzona, ale tak czy inaczej – czyni ona narratora bardziej ludzkim, bardziej żywym… Przypomina, że on również podlega przemianom, że nie jest jeszcze cały zawarty w jakiejś „posthistorii”, w której wszystko już wiadomo i nic się nie zmienia. Zdaje się mówić, że – jak to ujął pewien współczesny francuski filozof – „nigdy nie byliśmy nowocześni”.
Jak wspomniałem, właściwą treścią książki jest ów czas pomiędzy „kiedyś” i „dziś”: kolejne dekady wieku XX., gdy rodzina stopniowo porzucała swój odwieczny sposób życia, gdy – wciąż zawieszona jeszcze między przeszłością a przyszłością – powoli wychodziła z tej pierwszej i wkraczała w tę drugą. Tu właśnie toczy się życie. D’Ormessonowi doskonale udaje się oddać burzliwość tych przemian – a jednocześnie pogodzić je w jakiejś dialektycznej syntezie. Różni członkowie rodziny wybierają różne życiowe drogi: jedni są wierni rodzinnej tradycji, inni się przeciw niej buntują, jedni wybierają komunizm, inni faszyzm, jeszcze inni – romantyczny liberalizm, ktoś tam z kolei – karierę w showbiznesie. Narrator skupia się przede wszystkim na ostatnich kilku pokoleniach i opisuje je naprawdę w szczegółach, równolegle ciągnąc kilka głównych wątków i co generację serwując nam nowy zestaw imion. W dodatku drogi bohaterów są kręte, pełne zmian – w obrębie jednego życiorysu dochodzi do konwersji i rozczarowań, na przykład chrześcijaństwo porzucane jest na rzecz komunizmu, komunizm – w zetknięciu z rewolucją ’68 przeradza się w swego rodzaju społeczny konserwatyzm, by na koniec przejść w chrześcijański humanizm („Nic nie ma poza Chrystusem”, powie na łożu śmierci wuj Klaudiusz, o którego chodzi w tym konkretnym przykładzie).
Ostatecznie to wszystko składa się, jak wspomniałem, na pewną syntezę: rozmaite wydarzenia konstytuują życiorys danej osoby, wiele takich życiorysów składa się na dzieje rodziny. Podobnie różne wydarzenia z historii Francji, na kanwie których odmalowane są losy bohaterów – składają się na dzieje jednego kraju. O ten patchwork, tę jedność w różnorodności – chyba autorowi chodziło. Mimo zerwania, które wcześniej podkreśliłem, jest jednak u d’Ormessona miejsce na pewną ciągłość. A na pewno – na świadomość znaczenia złożonego dziedzictwa przeszłości dla naszej godności. Wszystko to zawiera się w kategorii „rodziny” – rodziny, która trwa, mimo podziałów i burz.
Choć protagonistami książki są członkowie rodziny narratora (nigdy nie poznajemy jej nazwiska), to znamienne, że ważne miejsce zajmują także bohaterowie poboczni, spoza rodziny:
A jednak Mirette [kochanka jednej z ciotek, i chyba zarazem wujka], jak pan Comte [nauczyciel domowy], jak pan Machavoine [zegarmistrz], jak Garin albo Petit-Breton [sławi kolarze, znani rodzinie z relacji z Tour de France], gra swoją małą rolę, a może wielką rolę w historii tej rodziny, która jest moją rodziną, historii, którą staram się odtworzyć, aby lepiej się zorientować w mojej epoce i we własnym życiu.
I w sumie warto może zacytować jeszcze dwa dalsze zdania z tej samej strony:
Ja sam muszę dokonać pewnego wysiłku, aby sobie uprzytomnić, że Mirette w Maroku z Piotrem, Mirette w Cannes z Urszulą, Mirette pomiędzy Piotrem a Urszulą na kolacjach przy ulicy de Presbourg – to wszystko zbiega się w czasie z przyjęciami przy ulicy de Varenne, gdzie Cocteau prezentował Strawińskiego w całej jego chwale, Salvadora Dali i Maxa Ernsta w pełni rozwoju i jeszcze nie znanego Maurice Sachsa starzejącemu się stryjowi Pawłowi i ciotce Gabrieli, która na rozdrożach swojej dwojakiej kariery zdecydowanie wybrała rolę dobroczynnej damy awangardy.
Do bohaterów i motywów tej książki należą bowiem nie tylko członkowie rodziny i rodowe zwyczaje, nie tylko dalecy kuzyni, służba i sąsiedzi, lecz także sławni artyści i myśliciele, prądy filozoficzne i obyczajowe, książki, a nawet kwestie teologiczne (nie brakuje w My, z łaski Boga uwag, czasem głębokich, na temat zmian w wierze i Kościele na przestrzeni stuleci i dekad). Do tego należy dodać tło historyczne: wydarzenia polityczne i militarne i pomnikowe postaci w rodzaju De Gaulle’a i Pétaina (z oboma członkowie rodziny wchodzą w bliską styczność). Jest to przeciwieństwo powieści solipsystycznej, dziejącej się w zamkniętych głowach bohaterów, w izolacji od wpływów zewnętrznych i powiewów wiatru historii. Bohaterowie d’Ormessona to domostwa z otwartymi na oścież drzwiami i oknami, przez które wchodzą i wychodzą – trochę jak w Art poetica? Miłosza – rozmaite duchy.
Ma ten antysolipsyzm jeszcze inny skutek: sprawia, że jest to książka antypsychologiczna. Dowiadujemy się o rozmaitych czynnikach, które mają wpływ na bohaterów, dowiadujemy się o skutkach, które ten wpływ przybiera w postaci zewnętrznych zachowań – ale to, co się dzieje pomiędzy, w głowie, w psychice – to nie jest przedmiotem opisu. Tak to ujmuje sam d’Ormesson i jest to chyba coś więcej niż literacki zabieg, jest to też pewien sposób postrzegania świata, a może nawet sposób życia, w którym to, co „psychiczne”, nie zajmuje centralnego miejsca:
Ale nie zamierzam uprawiać tutaj ćwiczeń z mikropsychologii. Próbuję raczej pisać historię klimatu, atmosfery tego czasu i usiłuję uchwycić te ulotne subtelności, zawsze spiesznie znikające: mijanie lat i zapach epoki. Co knuje się w ludzkich sercach, wie tylko jeden Bóg. Pycha mojego dziadka, jego egoizm, jego wielkość, próżność Gabrieli, jej zdolności, jej głupota, nicość stryja Pawła czy też jego zręczność spryciarza – czuję się zupełnie niezdolny, aby te sprawy oceniać i osądzać. Natomiast jeśli chodzi o sposób życia, o wyrażanie poglądów, przyjmowanie wizyt, o znajomych, o impulsy przeżytej historii, to wszystko, mam nadzieję, potrafię ukazać i wyrazić, przynajmniej w części, bo nie ma nic trudniejszego do uchwycenia jak życie codzienne. Oczywiście, bliższy historykowi niż powieściopisarzowi, jak przed zarazą bronię się przed wyręczaniem Boga, który zgłębia ludzkie lędźwie i serca. Jestem raczej, jeśli pozwolicie, kronikarzem mojej rodziny, świadkiem jej marzeń i szaleństw, kronikarzem tego półwiecza, kiedy próbowała przeżyć, pośród ciągłych przewrotów.
Ale jest też przecież w powyższym fragmencie coś jeszcze oprócz antypsychologizmu. Jest niechęć do ocenienia swoich własnych przodków. Tutaj właśnie – o czym będzie jeszcze mowa – dochodzą do głosu lojalności autora. Przyjętą przez niego strategią jest powstrzymywanie się od oceniania, ale też – wskazanie, że jeśli już formułujemy ocenę, musi ona uwzględniać kontekst historyczny i okoliczności. „Jeśli jednak chcemy zastanowić się nad moralnością – powie narrator – to rzeczą najbardziej elementarną będzie najpierw poddać ocenie sytuacje i ludzi w ich historycznych ramach. Mój dziadek w swojej epoce […], i jak na swoją epokę, był sprawiedliwy”. I dodaje, przywołując niesławną sprawę Dreyfusa, w której jego przodkowie opowiadali się w większości przeciw niesłusznie oskarżonemu oficerowi:
A Dreyfus? – zapytacie. Tkwi on jak drzazga w naszym ciele. Cóż wam odpowiem? Chyba tylko to: wokół sprawy Dreyfusa powstało wówczas wielkie zamieszanie. Iluż Dreyfusów po sprawie Dreyfusa nie doczekało się nawet procesu?
Sympatia do swojej własnej rodziny i w ogóle do przeszłości przejawia się też w szczegółowości opisów. D’Ormessona-nostalgika interesują nawet sprawy małe, codzienne: rutyna, zwyczaje (nakręcanie zegarów, wspólne siadanie przy kamiennym stole, wspólne śledzenie Tour de France), anegdoty, opisywane z dużym pietyzmem. Wielokrotnie autor podkreśla, że oddać klimat przeszłości nie jest łatwo – że nad jego staraniami wciąż wisi niebezpieczeństwo stworzenia tylko pustej dekoracji, w której nie ma życia, pieśni, w której brakuje melodii:
Historia ukrywa sekrety trudne do przekazania w książce lub na ekranie. Więcej rzeczy bardziej zagubionych niż imię Żelaznej Maski czy tajemnice Zakonu templariuszy: sposób bycia mojej babci, zapach epoki, atmosfera tamtych czasów, cały niezrównany banał codziennego życia. Wiemy, jakie noszono stroje i ozdoby, znamy niektóre słowa pieśni: brakuje nam dźwięku.
A jednak nawet te przejawy wątpliwości w powodzenie swojego przedsięwzięcia jakoś przyczyniają się do skuteczniejszego przywołania epoki – bo uświadamiają czytelnikowi, o jaką stawkę chodzi, i co powienien starać się zrobić: jakoś dopełnić czytanie słowa empatycznym wczuciem się w bohaterów.
Czytając tę powieść myślałem: czy istnieje podobna powieść polska? Taka wielowymiarowa panorama ostatnich dekad? Wyliczająca te różne wydarzenia, które nas naznaczyły, ale też pisarzy, myślicieli, różne mody i trendy? Oczywiście nie musiałaby to być powieść arystokratyczna czy zmieniańska. Nawet lepiej, gdyby nie była. A najlepiej – gdyby była to synteza losów różnych klas, grup społecznych, różnych zbiorowości. Nie każdy ma swój rodowy zamek – swój powieściowy Plesis-lez-Vaudreuil – ale każdy ma swoje dziedzictwo i swój udział w dziedzictwie wspólnoty. Demokratyczne odczytanie powieści d’Ormessona może być więc takie, że każdy człowiek, każda rodzina, każda społeczność, ma prawo do tego rodzaju godności opartej na świadomości własnych korzeni i swojej zbiorowej tożsamości, jaka w praktyce była często udziałem tylko klas uprzywilejowanych. Przypominają się tutaj słowa katolickiego historyka Christophera Dawsona, z jednej z jego proroczych prac z lat 30. XX wieku:
Ideał arystokratyczny musi zostać odłączony od okoliczności ekonomicznych i możliwie jak najbardziej poszerzony, tak by nawet najbiedniejszy mężczyzna i najbiedniejsza kobieta mogli być dumni ze swojej krwi i mogli być świadomymi dziedzicami wzniosłej tradycji kulturalnej i etycznej.
Stosunek d’Ormessona do własnej rodziny jest oczywiście niejednoznaczny. Z jednej strony ją krytykuje, drwi z niej, wciąż powtarza, że żyła błahostkami, wypomina jej pusty zbytek, przede wszystkim zaś – oskarża ją o głupotę. Z drugiej jednak strony – tęskni za nią, szanuje ją, a nawet – kocha. Do tego trzeba przyznać, że ma d’Ormesson nie tylko instynkt, ale też refleksyjne rozumienie – i nie tylko rozumienie, ale też zdolność przekazania innym – specyfiki zbiorowego, wspólnotowego życia wielopokoleniowej rodziny, które inaczej wygląda i inaczej formuje jednostkę i jej sposób odczuwania, myślenia i działania niż nowoczesne życie indywidualne. To jedna z głównych wartości tej książki – że nam przypomina o tym innym modusie życia. Nawet jeśli robi to często przez pokpiwanie sobie z owego modusu i wyśmiewanie jego „głupoty”.
Charakterystyczny jest fragment, w którym tłumaczy, dość przenikliwie, jak zwrot jednego z członków rodziny, Filipa, ku faszyzmowi był zdradą rodzinnego etosu:
Wyobraźcie sobie teraz, jak Filip usiłował wpisać się, sam jeden, z pewnym zażenowaniem, w ciągłość bytu rodziny i jej tradycji? I jak równocześnie odchodził od niej, od jej uległości wobec Kościoła, od jej rzymskiego chrystianizmu, od jej zadawnionej niechęci do nacjonalizmu, od jej bliskich związków z ludnością rzemieślniczą i chłopską, i od tego, co przede wszystkim, pomimo błędów i szaleństw i aż do dziwactwa, stanowiło więź mojej starej rodziny: od pewnego pojęcia Boga, świata, człowieka, nierozerwalnie z sobą złączonych, oraz, co trzeba powiedzieć i w czym nie ma nic śmiesznego, od przywiązania do pewnej idei, pewnej prostoty i siły, idei moralności zbiorowej i indywidualnej.
Sugerowałem już, że d’Ormessonem miotają w tej książce jakby dwa nastroje. Z jednej strony jest za pan brat z przemijaniem, krytykuje oglądanie się za siebie, uczy, by postrzegać zmiany jako przygodę. To jego twarz „nowoczesnego centroprawicowca”, który zbytnie zachwyty nad przeszłością ma za sobą, który wie, że przeszłość była „głupia” i trzeba z niej wyrosnąć. Z drugiej strony jednak – ogląda się przecież za siebie. Jego książka utkana jest z nostalgii. Jest elegią.
Tak czy inaczej – w końcu rodzina umiera. Nawet jeśli przez wieki jej członkowie też myśleli, że umiera, a nie umierała („mówiliśmy, że to ostatnie bale, i mieliśmy jeszcze przez lat trzydzieści, a może i więcej każdej wiosny i każdej jesieni powtarzać tę samą śpiewkę”) – to jednak teraz, na przełomie lat 60. i 70. XX wieku, umiera naprawdę. Umiera, znaczy się, jako pewna jednolita grupa, posiadająca swoje określone miejsce na ziemi i swój styl życia.
I od razu trzeba podkreślić, że d’Ormesson nie cieszy się z tego powodu. Jest on co prawda świadomy, że rodzina może zniewalać – czy też raczej, że wielu (zwłaszcza we Francji) uważało, iż więzy rodzinne są przede wszystkim pętami, z których należy się wyzwolić. „Olbrzymi sektor współczesnej literatury – mówi w pewnym momencie ustami narratora – bez wątpienia najlepszy w tym stuleciu – od Martin du Garda do Gide’a, Mauriaca i pisarzy późniejszych – to jeden wielki akt oskarżenia rodziny”. D’Ormesson podpisałby się jednak chyba pod tymi słowami z dziennika wspomnianego Françoisa Mauriaca (z 4 września 1969 roku):
Zupełnie już jawnie dąży się do zniszczenia rodziny, tej rodziny, nad którą wszyscyśmy się pastwili, zwłaszcza zaś ja jako autor Kłębowiska żmij, mimo iż napisałem też Tajemnicę Frontenaków. Ale my pragnęliśmy jedynie odsłonić to, co w rodzinie dostrzegaliśmy najgorszego, lecz nie chcieliśmy jej niszczyć – a trzeba dopiero dojść do wieku, w którym teraz jestem, przeżyć tyle, ile przeżyłem, aby ocenić, jaką jest łaską nie utracić żony, która z biegiem lat staje się uosobieniem wszystkiego, co sprawiało, że nasza matka była naszą matką, ani też dzieci, których niepokój bezustannie zdradza, jak bardzo boją się nas ustracić. Na okrzyk Gide’a: „Rodziny, nienawidzę was!”, stary człowiek, jakim dziś jestem, odpowiada: „Rodzino, błogosławię cię”.
D’Ormesson, choć w czasie pisania swojej powieści jeszcze mężczyzna w sile wieku, zapisze słowa może mniej wzniosłe, ale dość jednoznaczne w swojej prostocie: „O samotności człowieka mówi się teraz tak uczenie. Wynika ona, moim zdaniem, z rozpadu rodziny”.
Jego własna rodzina też rozpada się, a symbolem tego jest sprzedaż rodowej siedziby. Z początku rodzina nie chce o tym w ogóle słyszeć, ale w końcu nawet nestor rodu, dziadek, uznaje, że to konieczność. To przekonanie o nieodzowności poddania się nurtowi historii, w większym chyba stopniu niż rzeczywiste trudności finansowe, stanowi powód utraty zamku. Na bohaterów działa jakaś mentalna siła powszechnego ciążenia, przezwyciężająca w końcu ich wolę trwania.
Fragmenty te – gdy rodzina wysprzedaje część przedmiotów i pakuje resztę (odkrywając przy okazji fajansowość, małą obiektywną wartość niektórych pamiątek), gdy żegna się ze służbą i mieszkańcami okolicznych wiosek, gdy opuszcza zamek – a więc te fragmenty, pięknie, wspaniale oddane, są autentycznie smutne, choć i tu nastrój rozjaśnia talent d’Ormessona do ironii. Czasem ta jego ironia – wszak jako autor książki jest panem losów swoich bohaterów – przybiera formę tak zwanej ironii losu. Przytoczę może taki obrazek, z momentu, gdy dziadek w końcu przystał na sprzedaż, a jego syn, Piotr, przyniósł dossier firmy, która chciała zamek zakupić, by udowodnić jej dobrą kondycję finansową.
Nie o to cię pytałem – żachnął się dziadek. – A ich religia? A ich moralność? Nie śmiem nawet podejrzewać, że w przemyśle są jeszcze monarchiści. Czy są przynajmniej katolikami?” Piotr zagryzł wargi. Wiedział, że prezes goni za spódniczkami i utrzymuje dwie kochanki, że najmniej jeden z wiceprezesów uważany jest powszechnie za pederastę. Piotr zmilczał tchórzliwie: obyczaje tych panów niewątpliwie pogrzebałyby sprawę. Zapewnił więc dziadka, że przedsiębiorstwo jako takie jest katolickie, co zgadzało się z prawdą, i że jego kierownicy – według wyrażenia znanego mi od dziecka, choć nie sądziłem, że przetrwa ono wojnę – mają raczej dobre intencje. I aby przydać wagi swoim słowom, dorzucił, że prezes – właśnie ten notowany w obyczajówce i zamieszany w brzydką aferę z deprawacją nieletnich, przez co nie mógł kandydować do senatu – jest na ogół człowiekiem dobrze myślącym. Zrozumiałem, że Piotr zdecydował się na tę transakcję. Najkomiczniejsze zaś w tym wszystkim jest to, że owo przedsiębiorstwo, istotnie uchodzące w okręgach północnych za jeden z bastionów chrześcijańskiej demokracji, w dwanaście lat później, z nadejściem nowej, znacznie odważniejszej generacji, przekształciło się we wpływowy ośrodek postępowego katolicyzmu, brało udział w wydarzeniach ’68 roku i kilkakrotnie przesuwając się w stronę lewicy otarło się o samorządy [związki zawodowe?], a nawet o partię komunistyczną. Historia – nie bez wdzięku – odpłaciła nam pięknym za nadobne: w tymże Plessis-lez-Veudreuil w ciągu następnych dziesięciu, piętnastu lat jezuici, intelektualiści-kontestatorzy i dziennikarze z lewicy katolickiej mozolnie wypracowali pewne niezbyt tradycyjne doktryny. Pytanie, czy nie zakłócały one wiecznego odpoczynku mojego drogiego dziadka.
To swoją drogą godna uwagi teza: że przemiany polityczne, społeczne i obyczajowe we Francji jeszcze do niedawna, a u nas w Polsce chyba nadal – często zaczynają się od przemian religijnych. Nasz powojenny zsekularyzowany świat wziął się nie tylko i może nawet nie głównie z idei lewicy antyklerykalnej i laickiej, lecz także z pewnych nurtów teologicznych (np. tzw. „teologii śmierci Boga”) głoszonych przez różnych zaangażowanych i posiadających dobre intencje „jezuitów, intelektualistów-kontestatorów, dziennikarzy z lewicy katolickiej”. Religia i różne teologie są bardziej wszechobecne niż się wydaje. To tylko taka dygresja na marginesie – ale książka ta sprzyja tego rodzaju refleksjom od Sasa do Lasa.
Jedna rzecz, która nie dawała mi podczas tej lektury spokoju, to przekonanie, że powieściowa rodzina tak naprawdę od początku skazana była na śmierć. Że nawet jeśli jej losy bywały barwne i szlachetne, nawet jeśli bywały pełne życia (szczególnie zapadają w pamięć obrazy letnich biesiad przy kamiennym stole w ogrodzie) – to owo życie podszyte było nieustannym lękiem, że wkrótce dobiegnie końca. Istnieją chyba dwa rodzaje wieczności – pierwszy to wzniesienie się ku temu, co ponadczasowe; drugi, to bezkresne linearne trwanie chwili obecnej. I jeśli życie jest zawsze pragnieniem wieczności, to życie, które opisuje d’Ormesson, było chyba pragnieniem tej drugiej wieczności – pragnieniem, oczywiście, złudnym, a przez to rodzącym nowoczesną rezygnację i ironię. Co jednak, jeśli możliwa była wieczność pierwszego rodzaju – wieczność jako wzniesienie się, choćby chwilowe, ku temu, co ponadczasowe? Może właśnie stąd, nie z marzeń o braku przemijania, czerpała swoją siłę rodzina narratora w odległych wiekach?
D’Ormesson nie wierzy w ponadczasowość. Dogmatem dla niego jest ruch: nic nie jest stałe, a to co próbuje być stałe – zostaje zniszczone. Owszem, naiwne próby trwania mogą budzić naszą litość – tak jak budzi ją w pisarzu los jego własnej klasy społecznej – ale nie można próbować podtrzymywać ich przy życiu. Według d’Ormessona tradycja swoją moc czerpała z niezadawania pytań, gdy zaczęła je zadawać, umarła. To przekonanie o nieuleczalnym irracjonalizmie wszelkiej tradycji (a więc o bezrefleksyjnej sile rozpędu jako jedynej racji jej trwania) i o racjonalizmie indywidualistycznej nowoczesności (a więc tejże nowoczesności nieuchronnym triumfie, gdy rozum zostaje w końcu dopuszczony do głosu) – to podwójne przekonanie – niczym poczucie, że „trzeba sprzedać zamek” – ma być wyrazem realizmu. Czy jest nim jednak naprawdę? A może to nasza epoka, w niektórych aspektach wspaniała, bijąca przeszłość na głowę, w innych – boi się zadawania pytań i zadowala się gotowymi odpowiedziami?
Credo d’Ormessona zostaje metaforycznie wyrażone przez narratora pod koniec książki, gdy życzy on „ostatniemu z rodziny” – małemu Franciszkowi – by malował obrazy i komponował muzykę, które nie podobałyby się dawnym członkom rodziny, i projektował domy, w których ci nie chcieliby mieszkać. Nie ma żadnej ponadczasowej prawdy – tu estetycznej, lecz podobnie – moralnej, politycznej, filozoficznej, religijnej.
A może raczej: nie ma nic ponadczasowego na tym świecie, w sferach dla nas dostępnych. Istnieje jednak ponadczasowy Bóg – niedostępny, ale nieustannie kuszący nas swoją Innością. W późnej twórczości d’Ormessona tenże Bóg – choć nadal wyznawany tylko jako hipoteza czy nadzieja agnostyka – staje się szczególnie ważny. I jest to właśnie Bóg, który żyje i trwa:
Wiesz, mój Boże, że kochałem jagody, kochałem twoje morze, które zaczynało się wciąż na nowo, twoje słońce, które stało się moim, wiele twoich stworzeń, słowa, książki, osły… Kochałem wszystko, co przemija. Ale to, co szczególnie sobie upodobałem, to Ty, który nie przemijasz.
P. S. Koncept w tytule tego artykułu został zapożyczony od Jacka Podsiadły, z tytułu jego powieści Życie a zwłaszcza śmierć Angeliki de Sancé.