Nowalijki. Zapiski z podróży w pogoni za muzyką nową

Dźwiękowe podróżowanie

Każdy gram muzyki jest podróżą, jest przebiegiem. Cud słuchania polega na tym, że odbywa się ono zawsze teraz. Wchłanianie wibracji dźwięków nie może być ani spóźnione ani zbyt rychłe. W muzyce można być albo „tu i teraz”, albo odpłynąć i nie być w ogóle.

Podróże są też ważnym trybikiem w życiu muzycznym. Ważne bywają podróże muzyków i ważne są podróże za muzyką. Warto wspomnieć pielgrzymki kompozytorów, jak choćby eskapadę Richarda Wagnera po sławę do Pragi, czy wędrówkę Claude’a Debussy’ego do sanktuarium hiperromantycznej sztuki wagnerowskiej, do Bayreuth. Pamiętajmy tragiczne emigracyjne podróże: Chopina do Paryża, czy Schönberga i Mahlera za ocean. Nie zapominajmy wszakoż o podróżach wewnętrznych, których zliczyć nie podobna.

Czasami podróżuję muzycznie i ja, dyletant, człowiek bez wykształcenia muzycznego, nie odróżniający akordów, tonacji, czasem mylący formy, style i nurty. Jestem posiadaczem pary dosyć odstających uszu, przez które bez trudu wyłapuję fale dźwiękowe. Te fale ‒ odbywając swoją niesamowitą kosmiczną podróż ‒ wpadają do głowy, do serca, jak zwał, tak zwał. Podróżuję przede wszystkim za muzyką nową, jak najnowszą. Chcę być przy tym, jak historia muzyki dopisuje do samej siebie następne rozdziały. Swoje podróże (kolejowe, autobusowe, internetowe, płytowe) zapamiętuję. Czasami spisuję. O właśnie tu.

Festiwal prawykonań (I)

Zdumiewa mnie rzadko doceniany potencjał, który tkwi w muzyce perkusyjnej. Świetnie pokazało to Półskrzenie-półśnienie Wojciecha Ziemowita-Zycha podczas biennale prawykonań organizowanego przez Narodową Orkiestrę Symfoniczną Polskiego Radia. Od czasu do czasu lubię wysłuchać utworu, w którym melodia staje się zupełnie peryferyjnym aspektem. Jakby się mocniej zastanowić, w momencie, gdy zawężamy fakturę tylko do instrumentów perkusyjnych, zbliżamy się niespiesznym krokiem ku praźródłom muzyki. Swoją drogą, to szalenie poetyckie, że zakątek orkiestry zajęty przez perkusistów nazywa się baterią. Bomba metaforyczna.

Gdzie jest duchowość w muzyce nowej?

Należy jej szukać zupełnie nie tam, gdzie kierunek poszukiwań sugerowała duchowość romantyzmu. Muzyka nie zbawia przez uczucie, i nadmiar uczuć wynikających z samej substancji muzycznej każdorazowo bardziej jej szkodzi niż pomaga. Tym odróżnia się muzyka klasyczna (akademicka) od rozrywkowej, koncentrującej się na stworzeniu odpowiedniej aury.

Żeby odnaleźć duchowość w muzyce nowej, trzeba być cierpliwym, konsekwentnym i uprzedzonym do własnych uprzedzeń. Muzyka nowa bywa i bezsensowna i próżna i nudna. Bubel można znaleźć wszędzie. Bywa też czasem trudna ponad możliwości uszu i głowy, ale warto mierzyć siły na zamiary. Bo duchowość muzyki nowej leży w jej szczerości, do której nie jest łatwo dotrzeć. Inny realizm muzyki nowej polega na sięganiu do sfer nie głaskanych przez powierzchowne siły dyskursu. Nieświadome nie jest systemem. Nieświadome jest otchłanią i dlatego trzeba je penetrować jak otchłań. I tym wewnętrznym kosmodromem często bywa muzyka. Ciągle nowa.

Festiwal prawykonań (II)

Sztuki niezmiennie pamiętają o ogrodach. I nie chodzi tu wcale wyłącznie o eskalację głosu artystów rożnych dziedzin wołających o poszanowanie dziedzictwa naturalnego wobec coraz poważniejszych kryzysów ekologicznych. Oprócz dzieł bardzo wyraźnie (momentami wręcz przesadnie) zaangażowanych w walkę o ratunek dla planety, są i działania artystyczne subtelnie kierujące uwagę ludzi na (asymptotyczną być może) symbiozę kultury z naturą. Taki charakter miała instalacja Michała Moca myear19. Świetnie wykorzystała ona teren obok nowatorskiego gmachu NOSPR-u. Znajduje się tam park w kształcie labiryntu. Niskie krzewy posadzono w taki sposób, aby tworzyły zieloną makietę katowickiego śródmieścia. To właśnie wewnątrz tego labiryntu Moc rozstawił muzyków grających swoje partie. Każdy uczestnik wchodzący w obszar działania, otrzymywał broszurę z zapisanymi melodiami. Uczestnicy mieli je odgadywać, ale mnie się zupełnie nie chciało wysilać na taki trud, któremu i tak bym raczej nie podołał. Gdy wychodziłem i zostałem przez autora zapytany o rezultat zgadywanki, oświadczyłem, że skupiłem się na biernej muzycznej kontemplacji. Autorowi przykro z tego powodu nie było.

Zamówienie kompozytorskie, które mógłbym złożyć

Gdybym był jakimś (uchowaj Boże!) wielkim tego świata albo (nevermind!) możnym, i miał taką możliwość, aby składać zamówienia kompozytorskie, zaprosiłbym na mój luksusowy jacht młodego, zdolnego kompozytora. Zaproponowałbym mu stworzenie utworu w konwencji muzyki konkretnej, który zbierałby w jedną muzyczną całość odgłosy wydawane przez trzy kultowe pojazdy dla polskiego transportu: Fiata 125p, Autosana H9 i elektryczny zespół trakcyjny EN-57.

Każdy z tych trzech wykwitów polskiej techniki dość mocno wpisał się w nasz krajobraz. Często także pojawiają się one w ujęciu różnych pejzażystów: filmowców, twórców teledysków, domorosłych fotografów zafiksowanych na punkcie transportu, graficiarzy oraz zbieraczy lekko anachronicznych rzeczy i widoków (których arcymistrzem jest Olga Drenda, szerzej znana jako „ducholożka”). W galerii El w Elblągu byłem na świetnej wystawie malarstwa Igora Przybylskiego pt. Pekaesy zbierającej inspiracje bryłą Autosana H-9. Przypadków artystycznego przetworzenia tych pojazdów jest mnóstwo, co mam możliwość obserwować jako jeden z administratorów fanpejdża „EN57-kibelki w kulturze polskiej”.

Brakuje jednak większych dzieł, które zachowywałby pamięć o tych delikatnie ginących artefaktach – a zwłaszcza pamięć o emitowanych przez nie odgłosach. Trudno wymazać z pamięci takie hity jak charakterystyczny dźwięk rozpędzania maluszka, poprzedzone brzęczkiem zasuwanie drzwi „kibelka” albo niskie, basowe charczenie H-9-tki. Kolaż z nagrań tych utworów stanowiłby kanwę zamawianego przeze mnie utworu. Do tego rozsądna dawka muzyki wytwarzanej elektronicznie i oryginalny zestaw instrumentów. I partia solowa, której tekst napisałby Marcin Sendecki. Pięknie by było.

Festiwal prawykonań (III)

Utwór Pawła Heindricha i Tomasza Strojeckiego był rzeczywiście instalacją przestrzenną. Można było znaleźć się w dowolnym miejscu sali, na której rozstawieni byli instrumentaliści wykonujący partie akustyczne. Wirtualny dyrygent (wespół z zupełnie analogowym Szymonem Bywalcem) sterował synchronizacją poszczególnych partii. Dawka dźwięków elektronicznych była nieco silniejsza od muzyki akustycznej, a wszystkiemu towarzyszył video-art z wstawkami stadionowymi, które najtrwalej osiadły w mojej pamięci.

Perspektywy bałtyjskie

Dźwiękowa niesamowitość ziem bałtyckich zdumiewa mnie nieustannie. Na tej ziemi trzech krajów i paru narodów muzyka – a zwłaszcza śpiew – znaczy nieporównywalnie więcej niż w Polsce. Najdobitniejszym tego przykładem jest długa i wspaniała tradycja festiwali pieśni i tańca, które z kilkuletnią częstotliwością odbywają się w Tallinie, Rydze i Wilnie na gigantycznych (liczących kilka tysięcy miejsc) scenach zbudowanych tylko w tym celu. Ciary na plecach wywołuje już samo słuchanie nagrań sztandarowych pieśni, takich jak Ilus maa, Mu isamaa on minu arm (każdorazowo a capella), Virs galvas mūžīgs piena ceļš czy Saule, pērkons, Daugava. Potężne wrażenie zrobiło na mnie również samo odwiedzenie tych miejsc, zarówno parku śpiewu w Tallinie jak i (aktualnie poddanej rozbudowie) dużej estradzie w Mežaparks w Rydze. Jakże brzmieć musi ta siła śpiewu, której w sile wyrazowej nie przeszkadza masowość. W części świata, o której mówię, rodzi się bezlik wybitnych muzyków. W przypadku dyrygentów, solistów i instrumentalistów, trudno wyliczyć tych, którzy osiągnęli bądź właśnie osiągają szczyt światowej kariery. W przypadku kompozytorów chciałbym naprowadzić na trzy ciekawe i nieoczywiste tropy (poza Pärtem, o którym już napisano wiele).

Arturas Brumšteinas jest tym typem współczesnego kompozytora, który umie się przedrzeć pod strzechy. Jego utwory, mimo całego kunsztu, bywają dość “proste w obsłudze” w wyniku czego brzmią jak ambitny ambient. Stąd też delikatne nawiązania do jazzu, stąd współpraca z muzyką estradową, na przykład znakomita adaptacja kołysanki śpiewanej przez Alinę Orlovą. Utwór Hszcz na kilka instrumentów jest jednym z moich ulubionych, zwłaszcza w deszczowe nastroje. Czy ten litewski minimalizm jest post-? Nie wiem, nie dbam o to.

Naród Łotewski dorobił się pierwszoligowych gwiazd opery takich jak Opolais czy Garanča i klasyków batuty jak Nelssons czy zmarły niedawno Jansons. Niewiele jednak mają sław kompozycji. Interesującym zjawiskiem – wśród tych ostatnich – jest twórca starszego pokolenia, Pēteris Vasks. Jego utwory są delikatne ale wyraziste. Dla mnie najciekawsze są symfonie na smyczki Voices i Musica adventus. Trudno nie wyczuć w nich wpływu Pärta. Autor Spiegel in Spiegel odcisnął wielkie piętno na muzyce nadbałtyckiej. Być może, gdyby nie on, mistycyzujące zapędy w sztuce dźwięku nie byłyby zapewne tak silne w owej nieszczególnie religijnej części świata.

Pewien wpływ najsławniejszego estońskiego kompozytora (a może i najsławniejszego Estończyka w ogóle) przejawia też jego rodak, Sven-Erik Tüür, pochodzący z urokliwej wyspy Hiiumaa. Jakkolwiek przeciwny jestem programowości w odbiorze muzyki i pozamuzycznym insynuacjom w samej materii dźwiękowej, miło mi się słucha Latarni morskiej Tüüra przeglądając fotografie monumentalnych latarni Hiiumy – Kõpu i Ristny.

Festiwal prawykonań (IV)

Główny koncert drugiego dnia Festiwalu Prawykonań był moją pierwszą wizytą w siedzibie NOSPR-u, o której tak wiele słyszałem, ba, której inaugurację z oddali świętowałem. Trudno mi więc oddzielić wrażenia ściśle akustyczne od poetyki budynku tej jednej z nowszych polskich sal koncertowych i przestrzeni go okalającej. Spacerując po korytarzach gmachu zaprojektowanego przez Tomasza Koniora, czułem się trochę jak w gotyckich (no, gotycyzujących) krużgankach. Grana muzyka wcale już tak misteryjnie zachwycająca nie była. Wykonywane utwory były bardzo nierówne. Piąta symfonia Piotra Mossa była nudna, za długa, bez żadnych pomysłów zwracających uwagę. Istotą sztuki jest innowacyjność, a klepanie starych kotletów nie czyni żadnego pożywienia odbiorcom. Koncert Przybylskiego na ćwierćtonowo nastrojone organy Hammonda i orkiestrę symfoniczną intrygował głównie użyciem rzadkiego dla klasycznej muzyki instrumentu. Energiczny, momentami niebanalnie dramatyczny trzeci koncert fletowy znanej mi już wcześniej Hanny Kulenty sprawił mi sporo frajdy – a to powinien być nadal ważny cel kompozycji muzyki, nawet tej zwanej akademicką. Właśnie po sytość ucha duchowego wyrusza się w podróż muzyczną, co nie?

Warszawska Jesień (I)

Gaze for gaze Nielsa Rønsholdta to bezwzględnie najbardziej osobliwy spektakl, który na własne oczy widziałem. Prawykonywana w Polsce opera duńskiego kompozytora przełamywała bariery pomiędzy muzyką i teatrem, pomiędzy widownią i twórcami, pomiędzy podmiotem sztuki i jej przedmiotem oraz przekraczała kilka bardziej niewypowiedzianych granic.

W wejściu do studia ATM przy Wale Miedzeszyńskim, każdy widz dostał kartkę z numerem miejsca, oraz z tekstem, którą w ramach granej przez siebie roli musiał wykonać, na głos. „Aniołowie stróże” znający dokładny przebieg spektaklu kolejno kładli dłoń na ramieniu niektórych z nas, poszczególnych widzów-aktorów, którzy siedzieliśmy zgromadzeni w dwa okręgi wokół dwojga instrumentalistów, wtedy dana osoba wypowiadała na głos kwestię zapisaną na kartce. Nie przypuszczałem, że na tej operze nie odpocznę, że nie będę mógł się zdystansować do sztuki obserwowanej z bezpiecznej odległości. Gdy zanikła mozaika tekstów wypowiedzianych przez nas – widzów ale i profesjonalnych aktorów, którzy występowali nieco częściej – zaczęła się część obfitsza pod względem materii muzycznej. Pojawił się chór, dodatkowe instrumenty, a przede wszystkim perkusja. W sali, w której przez cały czas było dość ciemno, w drugiej części zrobiło się bardzo ciemno. Szorstkie i intensywne uderzenia wbijały się w pamięć. Opero zaskakuj mnie, Ty masz na samą siebie coraz nowsze pomysły! – myślałem. Oto znajduję się w gabinecie strachu, w fabule horroru, we śnie wyświetlającym najciemniejsze regiony jaźni. Takie wrażenia dotykały uczestnika zanurzonego w moc spektaklu. Muzyka nie ustała ani na moment. W pewnym momencie przebiegu opery „aniołowie stróżowie” oznajmiali po kolei każdemu z uczestników, że może już wyjść. Wyszedłem i ja. Bez ukłonów, oklasków i masowego exodusu widzów do szatni. Czy jednak akcja opery Rønsholdt zakończyła się? Pozwalam sobie frywolnie pomyśleć, że nie.

Pochwała muzyki nieprzemijająco nowej

Zamiłowanie do muzyki nowej zasadniczo nie przybiera u mnie znamion zaślepienia. Lubuję się także w muzyce nienajnowszej, dawnej, a wręcz bardzo dawnej. Najlepszym tego przykładem jest chorał gregoriański, który jest mi bliski zawsze, niezależnie od aktualnie mielonego repertuaru muzycznego. Muzyka ta, którą pozwalam sobie nazywać białą, jest zupełnie ponadczasowa. Najlepszym dowodem jej dojrzałej lekkości jest brak autora. Dotknięcie znawcze czy choćby hobbystyczne nie dokonuje precyzyjnych kwalifikacji czy szufladkowań, jakie ogarniają muzykę „popełnioną” przez konkretnych ludzi. Mimo tego, że da się ją zideologizować (przykład: metoda Solesmes kontra chorał starorzymski), jest ona zupełnie nie z tego świata, obok świata i na przekór światu. Mimo tego, że jest to muzyka ściśle religijna, wypływająca z konkretnej religijnej mentalności, może być ona sposobna dla przedstawicieli różnych duchowości wcale niekoniecznie związanych z jakąkolwiek religią. Muzyka chorałowa płynie obok „rynku koncertowego”, a jednak warto co jakiś czas przeprosić się z nią, w przekonaniu, że jest ona dalekim praprzodkiem nowożytnej muzyki europejskiej.

Warszawska jesień (II)

Subtelne jest piękne. Proste „pneumatofony” zbudowane przez Krzysztofa Cybulskiego i rozstawione w tajemniczej grocie pod budynkiem Królikarni bawiły, a zapewne i niemało nauczyły. W muzyce nowej, według mnie, oprócz nadmiaru złożoności i ryzykownych eksperymentów, jest też wiele miejsca na dziecięcą ciekawość odkrywania poszczególnych rzeczy i wyciągania ich spośród wszechrzeczy i badania dźwięków, które wydają te rzeczy. Potem dźwięki się kompiluje i podaje słuchaczom. Jak to robi pneumatofon? Trudno wytłumaczyć komuś, kto wówczas nie był w grocie pod budynkiem Królikarni.

Dlaczego Platon wyrzuca flecistkę z uczty?

— Otóż wobec tego — powiedział Eryksimachos — żeśmy uchwalili pić, ile kto zechce, a przymusu żadnego nie będzie, wnoszę, żeby sobie precz poszła flecistka, która dopiero co weszła; niech sobie samej gra, jeżeli ma ochotę, albo niewiastom, tam, w dalszych pokojach, a my się dziś zabawiajmy rozmową.

Oczywiście odpowiedzi na to pytanie może być ogrom, tak jak w historii filozofii niemało odpowiedzi udzielono na pytanie o to, dlaczego Platon wyrzuca poetów ze swojego państwa. Interesuje mnie przede wszystkim, w jaki sposób Krzysztof Garbaczewski zatrzymywał, jak to tylko możliwe, ową instrumentalistkę w autorskiej inscenizacji Uczty Platona na deskach Teatru Nowego w Warszawie. Grana przez Magdalenę Cielecką flecistka pojawiała się tyle razy, ilekroć kolejny uczestnik dysputy o Erosie miał zaczynać swoja wypowiedź. Za każdym razem śpiewała tak samo, co jeszcze bardziej nadawało rytm znanemu powszechnie dialogowi. Cielecka obdarzona jest nie lada jakim głosem, o czym przekonałem się obserwując kiedyś jej muzyczny monodram Milczenie syren. Co ważne, ta sama aktorka odgrywała rolę Diotymy. Dzięki temu powidok flecistki zyskał głos. Figura będąca wizualizacją służki wobec zachcianek inkluzywnego, męskiego intelektualizmu wychodzi w tym odczytaniu na powierzchnię podmiotowości filozoficznej. I dodam, że nie jest to jedyny odważny zabieg, który Garbaczewski wraz z całą załogą Teatru Nowego przedsiębierze w swoim odczytaniu kanonicznego dialogu.

Sacrum Profanum (I)

„Kwadrofonsi” pokazali, że są mistrzami w swoim fachu i muzykę najnowszą – właśnie tą, o której tu mowa – czują najlepiej. Kilka utworów elektro-akustycznych zostało przedstawionych nam, pierwszym świadkom tych nowych zjawisk w dziejach ludzkości. Wśród nich największe wrażenie zrobiła na mnie kompozycja Patricka Higginsa. Amerykański kompozytor zdumiewa mnie coraz więcej. Skutecznie świadczy on, że nawet dla punkowych gitarzystów jest szansa nawrócenia się na muzykę niszową i trudną, acz sięgającą wyżyn ambicji. Sądzę, że równie ożywczym doświadczeniem jest dla kompozytorów muzyki radykalnie ambitnej życie za pan brat z punkiem. W końcu każda muzyka jest niczym więcej, aniżeli jednym z hałasów w tej nieboskiej kosmicznej kakofonii.

Estetyka kołysanki

Pod wieczór tego tekstu chciałbym dotknąć ciepłym słowem zjawisko kołysanki. Nie jest to sztuka dla sztuki, a bardziej muzyka użytkowa. Utwory te nie muszą mieć szczególnie zaangażowanego w zasypianie tekstu. Swoją morfejską posługę pełnią za pomocą samej muzyki. Kiedy byłem mały, moja mama śpiewała mi do snu kolędę Gdy śliczna panna, która z melodii jest kołysanką, a z tekstu, tylko częściowo. Kołysanki służą do konkretnego celu i wcale nie muszą być arcydziełami. A jednak mają w sobie one dużo specyficznego dla siebie uroku. Być może i nie są wielkimi odkryciami sztuki dźwięku dwie moje ulubione kołysanki: a więc soundtrack Piotr Hartela z Misia uszatka i Sandmanchenlied z bajki o Piaskowym dziadku. A jednak czuję, że trzyma mnie przy nich nie tylko mój prywatny sentyment ale i coś więcej. Może to po prostu dobre kołysanki są.

Trudno przy tej okazji nie wspomnieć szopenowskiej Berceuse Des-dur op. 57 oraz znakomitej Kołysanki, którą skomponował Andrzej Panufnik. Psychologiczna specyfika przeprowadzania przez próg snu ma być może swoje wyraźne odbicie w poetyce muzycznej, co wybitni kompozytorzy maja prawo wychwytywać i przetwarzać.

Sacrum Profanum (II)

Ponieważ każdy koncert jest performansem, teatralną atrakcją tego koncertu był kaszel, z którym wiolonczelista (zresztą niezgorszy kompozytor, Anton Lukoszevieze) dzielnie walczył w krótkich przerwach między utworami. Człowiek o wrażliwości Johna Cage’a zapewne odczytałby to jako główny środek wyrazu, emocje związane z samą substancją muzyczną wypierając na peryferia.

Mimo mojej wielkiej sympatii do narodu naszych północnych sąsiadów, żaden z litewskich postminimalistów nie podbił mojego serduszka. Wszystkie prezentowane w Cricotece utwory znudziły mnie, i okazję do wzmożenia koncentracji dał mi dopiero długi utwór Zbigniewa Karkowskiego, którego sam siebie nazywam „poetą hałasu”. Ten człowiek potrafi stworzyć arcydzieło z nieprzyjemnych, trudnych odgłosów, które naturalnie proszą się o odrzucenie. A Karkowski umie je podać jako jadalne.

Wszystko nowe

Naturalną potrzebą człowieka uduchowionego jest poszukiwanie tego, co nowe. Odkrywanie lądów do tej pory nie odkrytych stanowi oczywisty mechanizm napędowy rozwoju we wszystkich dziedzinach – także w sztuce. Z tego względu ci, którzy stoją dzielnie na przedniej straży, a więc awangardziści, obserwowani winni być ze szczególną uwagą. I ja staram się tej uwagi nie tracić. I mam w tym sporo frajdy.

Kto wie, może system dur-moll i prymat melodyki, to signa pewnej formy świata, która zdążyła już skutecznie przeminąć. Dlatego z muzyce nowej zjawiska te są w zaniku. Walor nieznajomości przyszłych czasów pozwala nam snuć różne domysły. Być może – zaprorokuje ktoś ‒ żyjemy w dziejowym interludium i już za moment będziemy stawiać łuki triumfalne na wiwat nowej, piękniejszej epoki, tryskającej nieznaną dotąd estetyką. Możemy przypuścić i taką perspektywę, że uniwersum naszego poznania, wraz z jego majstersztykami i jego tandetą, jest jedynie jednym z możliwych światów – najlepszym albo i nie.

Ważne jest, by śledzić sztukę najnowszą – a więc dalszy ciąg tej opowieści, którą (w mniej lub bardziej nieudolny sposób) wykładają nam w szkołach. Ważne jest, by trzymać rękę na pulsie i – po prostu dla zdrowia – nie rozstrajać swojego własnego krwiobiegu z tętnem epoki. Ważne jest, by odkrywać rzeczy nowe, by słuchać muzyki nowej, by wczytywać się w dykcje nowe, by poznawać ludzi wciąż nowych.

 „Oto czynię wszystko nowe” – rzekł tajemniczy Zasiadający na Tronie w Janowym Objawieniu. Kreowanie na nowo zdaje się tam być sposobem wieczności na przeżycie wobec naporu czasu. Nie tylko jednak ten fakt w tekście Apokalipsy zwraca moją uwagę na dylematy historiografii sztuki. Dokładnie rozrysowana wizja apokaliptycznej liturgii pozostaje autentycznym wciąż świadectwem niesprzeczności instytucjonalnej religijności z wyrafinowaną estetyką. Johannesie na Patmos, jakże daleko nam do Twojej duchowej spójności, kiedy rozbrat sceny i ołtarza nastąpił dawno i jest już niemal nieodwołalny.