Rapsodia niedokończona

Późnym już, piątkowym wrześniowym popołudniem, szerokim i piaszczystym traktem przez węglewski las, zaprzęgniętą w mizernego konika furką, w stronę Biadaszek podążał Jakub Rybka.

Chylące się ku zachodowi jesienne słońce rzucało na wyboisty trakt długie cienie wyniosłych sosen i świerków. Późnopopołudniowy mrok brał już zwolna w posiadanie las i drogę. Jakub Rybka spieszył się. Co rusz poszarpywał lejce, ponaglając konika do szybszego kroku. Sam, opuściwszy nisko głowę i zapatrzywszy się w rytmicznie przesuwające się na przemian nogi zwierzęcia, pogrążył się w myślach.

Wóz posuwał się raz szybciej, raz wolniej, to grzęznąc w piaszczystych koleinach, to znów podskakując z brzękiem i turkotem na korzeniach i traktowych wybojach. Jakub Rybka co jakiś czas rozglądał się trwożnie na prawo i lewo.

Aby tylko zdążyć przed szybko zapadającym zmrokiem! – myślał. Bądź co bądź, pobożny Żyd, bo za takiego jak najbardziej uważał się Jakub Rybka, nie może spóźnić się i wrócić do domu po zapadnięciu przedszabasowego zmroku.Tfu! Tfu! Musiałby wtedy pobożny Żyd, za jakiego niewątpliwie uważał się Jakub Rybka, zanocować gdzieś po drodze w jakiejś chacie lub stodole.

A droga, jak na złość, wydawała się w te piątkowe popołudnie stokroć dłuższa, niż bywała w pozostałe dni tygodnia.

Ileż to razy przemierzał ją pobożny Jakub Rybka! Zima nie zima, lato nie lato, skwar czy ulewa – od wielu lat skromny ekwipaż Jakuba Rybki przemieszczał się tą drogą, wożąc w jedną stronę trochę jajek, zboża czy cebuli a w drugą nieco nafty, cukru czy innych „towarów”, jakże niezbędnych i pożądanych przez mieszkańców okolicznych, zapadłych w leśnych wertepach wiosek, rozrzuconych wokół Biadaszek – wsi, gdzie od niepamiętnych czasów w niskim, wrosłym już prawie w ziemię domu mieszkała rodzina Rybków. Dom miał kształt długiego a wąskiego pawilonu. Podzielony był na cztery równe części, z których każda stanowiła jedną izbę zaopatrzoną w jedno okienko i dwoje drzwi.Tylne drzwi prowadziły bezpośrednio na błotniste i zagracone do granic możliwości wąskie podwórko z całym labiryntem szopek, chlewików, kurników, przybudówek i skrytek. W każdym z czterech pokoi tego nędznego domostwa gnieździła się jedna żydowska rodzina. Rodzina Jakuba Rybki zajmowała pierwszą, skrajną izbę.

Już nazwa wsi – Biadaszki – mówiła sama za siebie, poziom egzystencji jej mieszkańców nie wymagał dodatkowych komentarzy. Bieda wyzierała tu z każdego obejścia, każdej pochylonej upływem czasu wiejskiej chałupy, nie mówiąc już o domu zajmowanym przez te kilka żydowskich rodzin. Jakub Rybka przywykł był do biedy i nędzy jak jego marny konik do tej garstki obroku i ciągnącej się w nieskończoność codziennej prawie leśnej drogi łączącej Biadaszki z Węglewicami.

jan_02

Jakub Rybka wdzięczny był jednak najwyższemu nawet za tą biedę. Zawsze mogło być gorzej. Nieporównywalnie gorzej! Dobrze pamiętał czasy przed wielką wojną, kiedy to jako mały chłopiec wraz z ojcem podążali pieszo od wsi do wsi, skupując gęsi i kury, by później z niewielkim zyskiem odsprzedać je w Lututowie kolejnym, im podobnym, handlarzom drobiu. Ileż to się trzeba było nawędrować, natrudzić, nasłuchać wyzwisk i kpin! Ileż trzeba było użyć strachu przed zajadłymi chłopskimi kundlami i złymi spojrzeniami gospodarzy! Bóg jedyny to wiedział! A już wyprawa do wojskowego garnizonu w nieodległym Głazie była dla seniora Rybki próbą najwyższą! Hodowano tam w przygarnizonowym gospodarstwie spore stado gęsi. Raz do roku ojciec Jakuba wybierał się tam z duszą na ramieniu by wytargować kilka sztuk. Matka udarła trochę pierza a ogołocone ptaki przepędzało się do miasteczka, gdzie czekali na nie równie pobożni, acz o pełnych żołądkach i wyniosłym spojrzeniu, nabywcy. A krzywili się, a wybrzydzali, a krytykowali, wytykając chudość ptactwa, posądzając je o wszystkie możliwe choroby drobiu i targując się zawzięcie o te kilka kopiejek na sztuce.

Gdy ojciec Jakuba przybywał do przygarnizonowego folwarku po kilka marnych gąsek, już od bramy przeganiany był a to przez administratora, a to przez szwędających się po kątach parobków czy wąsatych kozaków. I zaraz odsyłano go do komendanta garnizonu – pułkownika Pozdiewa – typowego wielkorusa o zwalistej posturze i szerokiej jak malarski pędzel jasnej brodzie.

Ojciec Jakuba nawet nie ośmielał się wejść chociażby na pierwszy stopień prowadzących na obszerny taras jego domu schodów. Stał więc w pewnym oddaleniu od nich, bijąc pokłony i kiwając się bardziej niż najbardziej pobożny rabin nad świętymi księgami. Pułkownik zjawiał się albo też nie po niejakim czasie, opierał się o barierkę tarasu i spoglądał z góry, zdając się nie zauważać nikogo.

– Dopraszam się łaski jaśnie pana oficera! – prawie szeptem zwracał się do niego ojciec Jakuba.

– Niech jaśnie pan oficer ulituje się nad biednym Żydem! Niech opuści choć po półtorej kopiejki na sztuce! – błagał ojciec Jakuba, nie śmiąc nawet podnieść wzroku.

– Wot jewrej! Broda twoja nie myta! – wrzeszczał Pozdiew. Jezu Krysta ukrzyżował ty, a do mnie po zapłatę przychodzisz! A paszoł won! Bo psami poszczuję!

Ojciec Jakuba kłaniał się jeszcze niżej. Pozdiew powoli schodził po schodach i zatrzymywał się kilka kroków przed nim. Rybka prawie padał już na kolana, a jego siwa, brodata głowa opadała coraz niżej w nieustannych pokłonach.

– Niech ulituje się jaśnie pan oficer! Niech choć po kopiejce opuści! – powtarzał.

– A byście tylko żarli cebulę, psie syny! A oszukiwali! A ostatni grosz z człowieka wydarli! – sapał Pozdiew.

Ale widać już było, że jego serce mięknie powoli na widok tej nędzy w brudnym i obszarpanym chałacie, jaką był w swej istocie ojciec Jakuba.

– A idź już jewreju parszywy! Niech stracę! Tylko mi tu nie przyłaź więcej, bo tak oćwiczę, że cię rodzona matka nie pozna!

Ojciec Jakuba rzucał się do całowania ręki jaśnie pana oficera. Ten jednak zawsze odsuwał się i wyrywał dłoń. Uczciwy to widać był człowiek, dobrego serca, o cudzą wdzięczność nie zabiegający.

Ten przykry ceremoniał powtarzał się latami. Do momentu, aż pewnej jesieni ojciec Jakuba wybrał się sam na handel do okolicznych wsi i ślad po nim zaginął. Znaleziono go na wiosnę dopiero w nurtach Węglewskiej Strugi. Ktoś połakomił się na te kilka rubli, które miał przy sobie. Zabił więc biednego handlarza gęśmi a ciało wrzucił do rzeki.

Od tej pory Jakub został na świecie sam. Ale czasy przyszły lepsze nieco i już nie musiał bać się Pozdiewa, jak jego biedny i nieszczęsny ojciec. Strach nie opuszczał go jednak nigdy ani na chwilę. A pobożny Żyd, za jakiego, i słusznie, uważał się Jakub Rybka, miał się czego bać!

Już sama droga przez las, którą akurat przemierzał nie wiadomo który już raz, niosła ze sobą szereg niebezpieczeństw i jakże uzasadnionych obaw. Podróżującego samotnie Jakuba Rybkę mogli napaść zbójcy, lub inni źli ludzie. To jednak niebezpieczeństwo było niczym w porównaniu ze znanymi Jakubowi, chociażby z ojcowskich opowieści, mnożących krew w żyłach przypadkach, jakie mogły spotkać podróżującego wozem prze las. Tym bardziej niebezpiecznie jest podróżować w piątek po południu.

Diabeł nie śpi, a wojuje po drogach i traktach najczęściej właśnie w piątek, starając się z całych sił przeszkodzić Żydom spieszącym wówczas do domu. Gotów jest tak zbałamucić furmana i konie, że skręcą z gościńca i zapuszczą się w bezdroża i wertepy. Innym razem posługuje się swoją diablicą – której imienia strach nawet wspominać – w postaci starej baby, która to korzystając ze współczucia i dobrego serca woźnicy, gramoli się na wóz a za nią cała czereda niewidzialnego diabelskiego orszaku. Wówczas cały pełen diabłów i diabełków wóz, pasażerowie i konie toczą się obłąkańczo w samą otchłań piekielnych czeluści.  – Boże zachowaj! – wzdychał Jakub Rybka na wspomnienie tych i tym podobnych okropieństw.

Takie rzeczy zdarzają się, o takich rzeczach opowiadają starzy ludzie, którzy cudem wyszli z podobnej przygody, o takich rzeczach można przeczytać w starych, świętych księgach.

Jakub Rybka słyszał także nie raz o strasznym diable pod postacią znajdka – małego chłopca czy dziecka siedzącego w koleinie i gapiącego się bezmyślnie na przejeżdżające wozy. Nie daj Boże, by wzrok takiego znajdka skrzyżował się z wzrokiem konia czy woźnicy! Koń stawał wówczas dęba, pocił się i wierzgał. Woźnicy ćmiło się w oczach a dyszel wozu łamał się z trzaskiem. Marne byłyby wówczas widoki na dotarcie do domu przed zmrokiem. Pod żadnym pozorem nie należało też schodzić z wozu i zapuszczać się chociażby na krok do ciągnącego się wzdłuż traktu lasu za potrzebą lub też w innym celu. Na tak niefrasobliwego woźnicę czyhał tam już, nasłany przez złego, sporych rozmiarów szary ptak zwany zwodzijosem. Udając rannego w skrzydło przysiadał na pniu, wydając piskliwe ogłosy. Gdy ktoś zbliżył się w jego stronę, ptak zrywał się do lotu i nadal udając rannego oddalał się kilka kroków. I tak, krok po kroku potrafił wyprowadzić niczego nieświadomą ofiarę w największą gęstwinę i na najdziksze ostępy lasu, skąd trudno było nawet wyjść, a co dopiero odnaleźć drogę do domu. Ów duch leśny pod postacią ptaka był na tyle zmyślny, że na swe ofiary zawsze wybierał osoby samotnie podróżujące przez las. Wtedy sukces był murowany a nieszczęsny wędrowiec zwabiony zawodzeniem i dziwnym zachowaniem się ptaka wracał do domu późną nocą, zmęczony do niemożliwości szukaniem powrotnej drogi do domu. Te i tym podobne myśli zaprzątały głowę Jakuba Rybki w to chylące się coraz bardziej ku zmrokowi piątkowe popołudnie.

Wreszcie las skończył się i z daleka zamajaczyły pierwsze zabudowania wsi. Jakub Rybka odetchnął z ulgą. Zdążył przed zmrokiem. W jedynym oknie jego nędznego mieszkania odbijała się czerwona tarcza chowającego się już prawie za krawędź lasu słońca. Wyprzęgnąwszy konia Jakub skierował się w stronę drzwi. Przekraczając próg izby poczuł się prawie tak, jakby przekraczał słodkie bramy nieba.

***

Jakub Rybka nie miał w zwyczaju narzucać się Panu Bogu. Nie dręczył Najwyższego swymi kłopotami i nieszczęściami. Tym bardziej nie śmiał afiszować się przed nim ze swą biedą. W bóżnicy bywał rzadko, a szczerze powiedziawszy, to wcale tam nie chodził. Bo i jak? Najbliższa bożnica była w Lututowie. To pobożny Żyd – za jakiego słusznie uważał się Jakub Rybka – miał w szabas zaprzęgać konia, gramolić się na wóz i podróżować te prawie cztery mile? Przecież dobrze pamiętał, choć nigdy ich nie czytał, że w świętych księgach napisane jest: „dzień święty święcić”. Kto więc widział, żeby pobożny Żyd wybierał się w podróż w sobotni poranek?

Pamiętał dobrze, że gdy jeszcze żyła jego matka i ojciec, przy jakiejś wyjątkowej okazji byli całą rodziną w bóżnicy. Aj! Waj! Na samo wspomnienie wizyty w domu Najwyższego Jakubowi cierpła skóra. Tłok, jęki, zwodzenie! Okropności! Straszne! Po prostu straszne. Nie ma przecież nic cudowniejszego, jak cisza poranka, daleka i rozległa perspektywa pół, poszczekiwanie psów w obejściach i ciepłe, letnie wieczory. To wszystko otaczało Jakuba Rybkę na co dzień. To był jego świat. Jego życie.

Mógł przecież wybrać się do tego świętego przybytku już w piątek i zanocować w domu rabinackim. Słyszał o takich praktykach. Raz nawet dane mu było odwiedzić ów stojący obok lututowskiej bożnicy dom, pełen starych mebli, oszklonych szaf wypełnionych od góry do dołu świętymi księgami o złoconych grzbietach, pełen zakamarków, pokoików i schowków. Po błyszczących i śliskich podłogach rabinackiego domu kroczyli w jedną i drugą stronę Żydzi o okrągłych figurach, zdrowych i pulchnych twarzach, ubrani w futra i lśniące jedwabne chałaty. Byli krzykliwi, weseli i pewni siebie.

Gdzie mu tam do nich było, biednemu Jakubowi, którego twarz miała kolor cytryny a duży nos z wielkimi dziurkami przypominającymi czeluści wygasłych wulkanów wydzielał na kilometr przykrą, drażniącą woń najtańszej w świecie tabaki.

Jakub Rybka wiedział jednak, że Bóg o nim pamięta. Pamięta tak samo, jak o każdym najmniejszym i najnędzniejszym stworzeniu, każdej najmizerniejszej roślince i najbiedniejszym żebraku w targowy dzień.

Matka – świeć Panie nad jej dobrą duszą – opowiadała mu nieraz o pewnym biednym handlarzu, który z całą gromadką dzieci mieszkał w lichym domku pod miastem. Pewnej nocy źli ludzie wkradli się do jego sklepiku i pozbawili go całego, nędznego bądź co bądź, towaru. Biedny handlarz płakał i rwał włosy z głowy, rozpaczając, czym nakarmi liczną rodzinę i jak zabezpieczy przyszłość swych dzieci. Gdy błagał rabina o radę i pomoc, ten tylko gładził swą siwą brodę i patrzył w niebo. Zdawało się, że los biednego handlarza niewiele go interesuje.

– Idź do domu, synu. Bóg wszystko widzi. Nie zapomni i o tobie – powiedział wreszcie rabin.

Gdy stroskany i biedny kupiec wrócił do swej chaty, jego żona oddawała właśnie ostatnie tchnienie. Córki płakały wniebogłosy a sąsiedzi z politowaniem kiwali głowami. Zrozpaczony, biedny handlarz pochował swą dobrą, wierną i pobożną małżonkę. I znowu poszedł do rabina, by użalić się nad swym nieszczęsnym losem.

– Synu! Bóg pamięta o każdym najnędzniejszym nawet stworzeniu. Wracaj do domu i nakarm swe głodne dzieci. – odrzekł rabin.

Gdy niepocieszony wdowiec wrócił do swego domu, nie zastał go już na swym dawnym miejscu. Z jego chaty pozostała tylko kupa osmalonych zgliszczy, nad którą stały we łzach wszystkie jego dzieci. Biedny pogorzelec upadł na kolana, rozdarł swe szaty i błagał, by ktoś dał mu sznur, na którym mógłby się jak najszybciej powiesić.

– Co robić? Dokąd iść? Gdzie szukać pomocy? – rozpaczał biedny handlarz. Może jeszcze raz iść do rabina? Tak też uczynił. Teraz jednak było mu już wszystko jedno. Zwątpił bowiem do reszty w słowa uczonego i pobożnego męża. Gdyby Bóg widział jego nędzę i nieszczęścia, gdyby pamiętał o nim, jak twierdził rabin, nie odebrałby mu żony, nie zgorzałaby jego nędzna chata a źli ludzie nie przyszliby nocą po nędzny dorobek jego całego życia.

– Rabbi! Co mam robić? Jak ma uwierzyć, że Bóg pamięta o mnie? Wszak nie mam już nic, oprócz życia. I życia już nie mam. Cóż pocznę z tą gromadką dzieci? Gdzie się schronię? Czy Bóg o mnie zapomniał? Co robić?

– Idź na rozstajne drogi i szukaj pod kamieniem – powiedział rabin i, odwróciwszy się na pięcie, odszedł.

Biedny, przybity nieszczęściami handlarz poszedł na rozstajne drogi, odnalazł kamień i z niemały trudem odwalił go z jego odwiecznego miejsca. Pod kamieniem nie było jednak ani skarbów, ani złota ani niczego, co dałoby nadzieję na to, że Bóg pamięta o tym najbiedniejszym na świecie Żydzie. W czarnej, chłodnej ziemi pod odwalonym głazem poruszał się jedynie niemrawo czerwony robaczek, pajączek niewiele większy niż igielne ucho. Biedny handlarz wrócił jednak do swego miasteczka pełen radości i nadziei w sercu.

– Święte słowa! Święte słowa! Niech będzie błogosławiony! – wykrzykiwał.

– Odjęło mu rozum! – szeptali sąsiedzi.

– Święte słowa! Bóg jednak o mnie pamięta. Jeśli pamiętał o tym malutkim robaczku pod kamieniem, to tym bardziej pamięta i o mnie! Nie zginą z głodu moje dzieci! Dusza mej małżonki już wkracza pewnie w bramy niebieskie! Dzięki ci, Boże!

jan_04

I jak opowiadała matka Jakuba, biedny handlarz żył jeszcze potem długo i szczęśliwie, otoczony miłością zięciów, synowych i wnuków.

Czym więc miał się martwić Jakub Rybka, skoro wiadomym było, że Bóg o wszystkim pamięta i wszystko widzi?

Dwie rzeczy tylko trapiły duszę i serce Jakuba Rybki. Pierwszą z nich była jego najstarsza córka – Ruth, nazywana przez wszystkich Rutką. Boże Wszechmogący! Skąd w pobożnej, żydowskiej rodzinie wzięło się takie dziecko? Jakiż to grzech straszny popełniło siedem poprzedzających Jakuba Rybkę pokoleń? Przecież Bóg błogosławił Jakubowi. Przez siedem lat z kolei zsyłał mu dzieci. Nic to, że były to same córki! Ale dlaczego jako pierwszą dał mu tę Rutkę? Chudą, mizerną, z jasnymi jak albinos włosami i błękitnymi jak niezapominajki oczami? Żeby to jeszcze było dobre dziecko! Ale gdzie tam! Mimo swych już ponad dwudziestu lat Rutka ani myślała o zamążpójściu. Biegała z chrześcijańskim dziećmi po drogach i polach. Kąpała się w stawie i – Boże zlituj się! – obcięła sobie włosy. Żadnej nadziei na stare lata! Żadnej pociechy! Wstyd tylko i utrapienie! A leniwa, a do pomocy matce niechętna! Żeby choć kozę popasła. Odmieniec! Najprawdziwszy w świecie odmieniec, o jakim to opowiadali starzy ludzie. Bóg jednak pamięta o najnędzniejszym nawet stworzeniu – przypominał sobie słowa matczynej opowieści Jakub Rybka. To i nie da zginąć mnie, jak i całej mojej rodzinie. Więc zapominał szybko o codziennych kłopotach i przestawał martwić się o niepewną przyszłość swej najstarszej córki. By odgonić złe myśli, pogrążał się w marzeniach. A Jakub Rybka miał jedno wielkie marzenie, o ziszczeniu którego –jak każdy pobożny Żyd –nie śmiał nawet myśleć. Przecież poczucie pychy obce było sercu Jakuba Rybki. Były momenty, że Jakub Rybka bał się swych grzesznych marzeń. Bał się ich prawie tak, jak czyhających wokół duchów i diabelskich mocy. Tak prawie, jak jego biedny ojciec bał się pułkownika Pozdiewa o szerokiej i przyciętej równo, jak malarski pędzel, brodzie. Nawet samemu sobie bał się przyznać do tego największego, najskrytszego marzenia. Jakub Rybka miał skromne marzenia. Pobożny Żyd nie może mieć nieskromnych myśli, a tym bardziej nieskromnych marzeń. Jak by to było wspaniale – marzył sobie Jakub Rybka – by mieć kiedyś tyle pieniędzy, by kupić sobie krowę. I naprawdę byłoby cudownie, gdyby była ona dobra, niewybredna, doiła się łatwo, miała zdrowy apetyt, nie była jeszcze zbyt stara, nie chorowała, nie kopała i nie bodła.

***

– Nie róbta nic, to nie będzie nic! – mamrotał Franek Cika, terkocząc kijem po płotach i opłotkach.

Franek Cika był wiejskim głupkiem. Wszyscy go znali. Taki wiejski głupek znalazłby się w każdej wsi. Zawsze na swój sposób oryginalny i równie popularny, czasem wręcz lubiany. Takim był i Franek Cika. Starszy to już był człowiek, podobno dawniej niezły nawet gospodarz. Ale po jego gospodarce nie było już śladu. Marne zagony porosły brzozowym laskiem albo też obsiewał je ktoś obcy. Zapadła w ziemię chata spaliła się którejś zimy i Franek Cika został bez dachu nad głową. Nie narzekał jednak. Jedno go tylko nurtowało. W chwilach zadumy zastanawiał się, jak przez tak wąskie drzwi naszej karczmy weszła cała jego spora, bądź co bądź, gospodarka. Nigdy jednak nie mierzył szerokości karczemnych drzwi zbyt dokładnie. Po co zresztą? I tak nic by to już nie zmieniło. A czasy, kiedy Franek Cika tęgo popijał, dawno już minęły.

Franek mieszkał, a raczej sypiał, zależnie od pory roku, a to u kogo w stodole, a to w oborze czy przy koniach, gdzie w mroźne, zimowe noce, było ciepło jak w niebie. Żywił się też byle czym. Czasem żebrał. Ubierał się w stare łachy, które ofiarowywano mu od czasu do czasu, gdy w tym czy tamtym domu robiono porządki i trafił się jaki stary łach, znoszony i brudny. Oszczędne gospodynie, bo tylko takie były na wsi, nie mogąc zdecydować się na ostateczne wyrzucenie przetartego już do ostatnich granic łacha, mówiły sobie: „A może by to nie wyrzucać, Frankowi dać…”

Franek Cika był człowiekiem pożytecznym i ze wszech miar uczynnym. A to pomagał przy żniwach, a to przy sianie albo kopaniu kartofli. Ale najlepszy to on był do gnoju. Nikt tak raźno nie wywijał widłami i nikt tak równo nie pokrywał zagonów przerobioną przez bydło ściółką. I jeszcze podśpiewywał sobie przy tym, jak na weselu jakim albo na zapustach.

Hej ostatki, ostatyski
Wykrzywiają dziewki pyski
Dziewki pyski wykrzywiają
Bo się bez rok nie wydają…

Tak sobie nucąc i podśpiewując ani nie zauważał, kiedy mijał dzień. A pamiętać trzeba, że piosenka o wykrzywiających pyski na kolejny rok panieństwa dziewkach była ulubioną piosenką Franka Ciki.

Idąc niespiesznie przez wieś, zatrzymywał się to tu, to tam i postukując kijem w sztachety mamrotał:

– Pójdzieta każdy w swoja stronę! A kto na dachu, niech już nie schodzi! A kto na polu, niech do dom nie wraca!

– Wilki przyjdą do domu i z łowcami spać będą! A łowce do lasu i w wilczej skórze chodzić będą! – zawodził dalej.

Franek Cika zachodził czasem do Szaroski. Przyjmowano go tam życzliwie, kilka kroków od progu, częstując kawałkiem chleba i czym tam jeszcze było można. Szaroska nalewała mleka do obtrzaskanego, fajansowego kubka i stawiała na ławeczce przed domem. Franek rozsiadał się wówczas i opowiadał niestworzone historie. A miał o czym. Podobno naoglądał się, nasłuchał i napatrzył na rzeczy, od których włosy stają dęba a w sercu robi się zimno, jak w najzimniejszą styczniową noc.

jan_03

– A jak żym społ za piecem w ty karczmie, to w nocy obudziłym się a tu pełno izba takich panów na czorno ubranych. To patrze, a oni zamiast butów to kopyta mają końskie! To żym się tak zląkł, że ino oko jedno otwarym i patrzę. A oni się kładom na słomie i cało podłoga ich. A jak żym rano się łobudził, to żodnygo już nie było. I mi tyn Lejba mówi, jak się pytom, gdzie łoni są, że nikogo nie było. A jo żym kłosek na podłodze znaloz! To przecie byli i spali!

– Co ty Franek mówisz? Cała izba ich była? – podchwyciła z uśmiechem Regina. Siedziała na ławce przed domem, łuskając groch wraz z Rutką i dwoma swymi siostrami. Marmurkowe ziarenka grochu napełniały szeroką miskę a szeleszczące grochowiny tworzyły coraz to większy, szarozłoty stosik.

– Cało izba! Cało! – zaklinał się Franek Cika.

– Toś ty tyle diabłów widział a widział! – odezwała się Rutka.  – A sam żeś też taki czarny, to ci ta krzywdy nie zrobili – dodała ze śmiechem.

Wszyscy podchwycili perlisty śmiech Rutki. Nawet stara Szaroska chichotała głuchym basem, przysłuchując się przez otwarte drzwi rozmowy dziewcząt z Frankiem.

Franek Cika nie lubił, gdy się z niego śmiano. Znał przecież swą wartość. Toż on wiedział wszystko najlepiej. To on wiedział, co było i co gdzie na wsi jest. Ba! Wiedział nawet, co będzie!

– Ty, Hucina, ty się nie śmiej. Ty jeszcze diabła zoboczysz! – zagadał ni stąd, ni zowąd do Reginy.

– Jaka ja Hucina? Co ty pleciesz Franek? – żachnęła się Regina opuściwszy głowę i zająwszy się na powrót rozłupywaniem długich, dorodnych strąków. Pozostałe dziewczyny umilkły nagle i zdawało się, że poza tym grochem to nic innego dla nich nie istnieje i wszystko przestało je obchodzić.

Jednak po chwili Regina odezwała się cicho.

– Co mi tam gadasz, jaka ja Hucina? On tam nie dla mnie a ja nie dla niego. Oni tam za bogaci i tak dla nas. Zaprzęg mają i do pola konie. To co ty myślisz sobie? Co pleciesz? Co roznosisz po wsi? A bo to ja tu będę? Bo to ja tu co mam?

– Franuś! Tyś taki piękny. Ożeń się ze mną – odezwała się Rutka z uśmiechem. Wszyscy znowu zaczęli śmiać się wesoło.

Przygadywanie o ożenku, było zawsze dla Franka tym, czym namawianie diabła do kąpieli w święconej wodzie. Udając, że nie słyszy, patrzył gdzieś przed siebie i drapał się pod pachą. Zamyślił się. Nagle wstał. Usiadł znowu. Wsunął rękę za pazuchę i wyjął cos owiniętego w czerwoną niegdyś chustkę. Odwinął. W środku była książka. Dawniej oprawiona w żółtą, płócienną okładkę była już jedynie żałosnym strzępkiem, o wytłuszczonych i poprzedzieranych kartkach, z których żadna prawie nie trzymała się kupy.

– Słuchajcie sybilli – powiedział szeptem, przerzucając luźne i pomięte kartki. Dziewczyny znacząco spojrzały po sobie.

Franek Cika, pośliniwszy brudny do niemożliwości wskazujący palec, zaczął sylabizować:

– Py – cha cho – dzi przed u – pad – kiem, a wy – nio – słość du – cha przed ru – i -ną. – odczytał z niemałym trudem. Zamknął książkę. Oparł brodę na rękach i patrzył znowu gdzieś w dal. Czerwonoplamistych ziarenek grochu przybywało coraz więcej i więcej, a obłupane skorupy strąków spadały z metalicznym szelestem na sporą już kupę grochowin. Franek zdawał się jednak nie słyszeć już i nie widzieć nikogo i niczego.

– Pójdzieta każde w swoją stronę – szeptał niewyraźnie.

***

– Idzie ta twoja wiedźma – powiedział Dolek Huta, zauważywszy zbliżającą się do furtki Szaroskę.

Dolek Huta nie lubił Szaroski. Denerwowała go. Nie mógł zrozumieć ani pojąć, co w niej takiego było, co przyciągało a jednocześnie zmuszało do pewnego dystansu. I co ludzie widzieli w tej wielkiej babie o smagłej cerze i ogorzałej, jak u zapracowanego chłopa twarzy? Dolek Huta, mimo że mieszkał tu już prawie dwadzieścia lat, nie mógł zrozumieć wielu rzeczy, które dla miejscowych były tak oczywiste, że nawet o nich nie rozmawiano ani ich nie wspominano. Dolek był tu już „swoim chłopem”. Wrósł w tę ziemię, którą uprawiał jak wszyscy. Mało kto pamiętał, że przyjechał tu z jedną walizką ze swą świeżo poślubioną Janką gdzieś z meklemburskich równin. Sam urodził się w Westfalii. Pradziadek Dolka, dziadek i ojciec pracowali całe życie w kopalni. Pewnie i Dolek zostałby górnikiem, gdyby nie przyszły po tej wielkiej wojnie takie psie czasy, że górników potrzeba było tam coraz mniej a płacono im coraz marniej. Dlatego trzeba było rzucić wszystko, przynajmniej na jakiś czas, i wędrować na wschód, nająć się u jakiego bądź gospodarza i przynajmniej o pełnym żołądku przeczekać te najtrudniejsze lata. Dolek tak rozpędził się w tej wędrówce za chlebem, że do domu już nie wrócił. Gdzieś na rozległych polach Meklemburgii poznał Jankę, która tak jak i on, starała się przetrwać biedę, harując dzień i noc przy żniwach i wykopkach. Dziewczyna, obcej co prawda mowy i religii, od pierwszej chwili wpadła w oko temu wychowanemu w szarych, górniczych osiedlach a przystojnemu kawalerowi. To i pobrali się szybko, i zjechali do tej zapadłej wsi, tym szybciej, że Janka chciała to dziecko urodzić pod dachem swego rodzinnego domu, a nie gdzieś w Niemczech. I tak to Adolf Utta stał się Dolkiem Hutą. Nikt tu nie miał zamiaru łamać sobie języka tym dziwnie brzmiącym nazwiskiem. Tym bardziej, że Dolek okazał się być chłopem zaradnym, pracowitym, zmyślnym i do kieliszka niezaglądającym. Westfalscy górnicy pracowitość mieli przecież we krwi! Dolek do wszystkiego doszedł pracą własnych rąk. Zrazu dziwowano się trochę jego pomysłom i sposobom „godzenia się” z oporną tu i piaszczystą miejscami ziemią na to, by wydała jak najlepszy plon. Meklemburskie doświadczenia i obserwacje nie poszły jednak na marne!

Dolek pracował pilnie od świtu do nocy, nie lenił się, jeśli zamówił kogo do pomocy, robił tak samo ciężko a może i ciężej. Nikt nie mógł zarzucić mu, ze się oszczędza. Czasem wymawiano mu, że jest zdziercą. Podnosił wówczas ręce do góry i mówił:

– Ja zdziercą? Moje ręce nie harują tak samo albo bardziej jak wasze? Przyjdziesz do mnie robić w polu, pracuję razem z tobą, potem ci zapłacę dniówkę, jak się umówiliśmy, a do tego jeszcze dobrze cię nakarmię. Prawda? Więc gdzie tu zdzierstwo?

Dom postawił Dolek ładny, długi i szeroki. Przez środek biegła szeroka sień z kuchennym piecem. Gotowało się tu w lecie. Po jednej stronie były dwa pokoje i kuchnia, a po drugiej także dwa. Dolek budował dom z myślą o Krystianie. Jedynak przecież. Jak będzie synowa i wnuki – niech mają gotowe gniazdko.

Czasem kusiło go wrócić do Westfalii. Siostra pisała mu, z rzadka co prawda, że tam teraz inne czasy są, że pracy aż za dużo, o głodzie i biedzie dawno zapomnieli i ciągle idzie ku lepszemu. Odrzucał jednak te tęsknoty szybko, zajęty pracą i codziennym staraniem wokół gospodarstwa. Po cóż w sumie miałby tam wracać? Zaczynać wszystko od nowa? Poradziłby sobie na pewno. Ale wrósł już tu w tę wieś, opanował miejscowy język, zwyczaje, nawet przyzwyczajenia niektóre. Poza tym, Dolek to był człowiek przewidujący i na polityce znający się jak mało kto. I wszystko, co czasem przeczytał w przysłanej przez siostrę gazecie, według jego rozeznania wskazywało na to, że ten dobrobyt przyjdzie i tu niebawem, a pierwszym, który go tu posiądzie i ugruntuje w każdym szczególe i zakresie, będzie właśnie on – Dolek Huta. Wieć czekał cierpliwie i modlił się w duchu, by stało się to jak najszybciej.

Jak tu przyjdzie Hitler, to mojego Krystiana zrobi co najmniej starostą. Tak, starostą – marzył sobie przed snem.

Widząc zbliżającą się Szaroskę wyszedł do obejścia, ledwo ją pozdrowiwszy cichym mruknięciem.

– A niech sobie pogadają z moją i niech już idzie – powiedział sam do siebie.

Oporządził krowy, podrzucił koniom, zajrzał do chlewa. Szaroska nie wychodziła. Okrążył dom i sadem zbliżył się do tylnych okien kuchni. Oparł się plecami o ścianę, wsunął ręce głęboko w kieszenie i nasłuchiwał. Zza kuchennego okna dobiegały go strzępy rozmowy.

– Przysięgnijcie mi Hutowa, na wszystko co najświętsze przysięgnijcie, że nie chcecie tego! – podniesionym prawie głosem odezwała się Szaroska.

Znowu zaczynają się te gusła! Tfu! Już odchodził, kiedy nagle usłyszał szloch sąsiadki. Szaroska płakała.

Pożarły się babska, czy co? O co się tu przyszła kłócić? – pomyślał zaskoczony. Wrócił szybko na swe miejsce i jeszcze przysunął się bliżej do okiennej ramy. Przykucnął i jedno oko przystawił do najniższej krawędzi dolnej szyby. Szaroska siedziała przy stole. Twarz ukryła w ogromnych, spracowanych dłoniach. Do uszu Dolka docierał teraz wyraźnie jej stłumiony szlochem głos.

– Hutowa! Powiedzcie mi, ze wy jej nie chcecie! Nie chcecie jej! Prawda? Ona nie dla was. Ona już inne życie wybrała. Ja ją wyśle stąd, bo ją tu skrzywdzą, wykończą, zabiją! – szlochała Szaroska.

– Ja już siły nie mam, Hutowa, a nic zrobić nie mogę. Nie mogę, nie wiem. I co? I mówią, że ja zadać mogę, wszyscy mówią, a dziecku pomóc nie mogę. Zróbcie coś, Hutowa. Powiedzcie, czy nie chcecie dla swego dziecka jak najlepiej? A co ja mogę? Prosić tylko was. Prosić i błagać! Zrozumcie mnie, Hutowa, chociaż wy! To już ja wszystko widzę, ja wiem, to nic z tego nie będzie. Przysięgnijcie mi, że nie chcecie tego nieszczęścia na całe życie! A tylko jednego macie go. Przysięgnij mi, Janka!

Dolek odsunął się na bok. O co chodzi tej babie? Po co tu przylazła i ryczy? Co chce od tej mojej? Wrócił na podwórze i ruszył w stronę drzwi. Nacisnął klamkę i omal nie zderzył się z wychodzącą Szaroską. Po pooranej zmarszczkami twarzy zamawiaczki spływały jeszcze niewyschnięte łzy. Nie odezwawszy się ani słowem, ruszyła szybko w stronę furtki.

Nie przełazi przez płot? Pokręciło jej się co? – zastanowił się Dolek, wchodząc do sieni.

Na środku kuchni stała Janka. Z opuszczonymi wzdłuż rękami i przygarbionymi plecami wyglądała na ciężko zmęczoną i spracowaną.

– Czego ta chciała tu? Co tak się darła? – zapytał Dolek.

– Dolek! Nasz Krystian łazi za Reginą. Ale Szaroska przyszła tu…., powiedzieć…, prosić…., powiedzieć…, że ona nie dla niego, i żebyśmy…..

– Pewnie, że nie dla niego. Wiedźmy to wszystko, nie wiadać po jakim ojcu! Żydowskim może jakim, bo niejedni tam siedzieli u niej zawsze, jak ten jej pierwszy umarł. Nie martw się Janka! Już ja mu wytłumaczę! Już ja mu powiem! Niech tu tylko przyjdzie Hitler, to zobaczysz, jaki porządek z tymi Szarosami i tymi usmarkańcami od Rybki zrobi! A nasz Krystian to będzie tu wójtem. Albo i starostą! Tak! Starostą! Bo nie po to małą maturę ma, żeby się z taką półżydówą szlajać!

***

Przez całą zimę Hutowie starali się wybić Krystianowi z głowy i z serca całe to zakochanie. No bo któż to widział, żeby normalny kawaler, z normalnej i niebiednej rodziny, w dodatku jedynak, dziedzic mórg, latał za córką zamawiaczki? Kto to widział, zakochać się na śmierć prawie i bezustannie wodzić oczami za tą Reginą? Toż ona taka sama jak ta jej matka! Jak już zada coś komu, to się nie wybroni!

Krystian słuchał tych wszystkich narzekań, pretensji, przygadywań ze spuszczoną głową i puszczał je mimo uszu. Z utęsknieniem oczekiwał każdej niedzieli, kiedy to cała wieś prawie wybierała się na sumę do węglewickiego kościoła. Do ostatniej prawie chwili Krystian stał tuż przy furtce przykościelnego ogrodzenia, oczekując z niecierpliwością, kiedy wreszcie pojawi się Regina. Odczuwał niepokój, gdy nie widział jej wśród gromadki zbliżających się dziewcząt. A poznać ją było można z daleka po zgrabnej figurze i długich, czarnych włosach splecionych w przerzucony do przodu na piersi warkocz, w który wpleciona była zielona lub czerwona wstążka.

Już przeszły prawie wszystkie dziewczyny z jego jak i sąsiednich wsi, a jej nie ma i nie ma, a tu do rozpoczęcia sumy zostało zaledwie kilka minut. Jest wreszcie! Idzie ze swą matką. Krystian zapominał wówczas o całym świecie. Widział tylko ją. Jej twarz, włosy, oczy, zgrabne, mające w sobie coś z sarny czy dzikiej kotki, płynne ruchy.

Odprowadzał ją oczami aż ku samemu wejściu do kościoła. Wpatrywał się tam jeszcze przez dłuższą chwilę, zanim jej głowa nie zniknęła w głębi kruchty. Cały tydzień czekał na tę chwilę. Regina władała całą jego duszą.

Gdy tylko zrobiła się wiosna, Krystian coraz częściej znajdował powody, by przechodzić jak najczęściej koło domu Szaroski. A to wziąwszy worek, wybierał się nad rzekę naciąć świeżych, pachnących pokrzyw dla świń, nadkładając specjalnie drogi, by rano czy przed wieczorem przejść przynajmniej dwa razy koło jej domu, i cieszyć się jak dziecko, chociażby z tej najkrótszej chwili, kiedy mógł choć z daleka zobaczyć Reginę krzątającą się po obejściu.

– Nie łaź tam, nie ofyrtuj, nie plącz się! – gderała matka. – Zobaczysz, że ci co zada. Już ci zadała pewnie i nie wywiniesz się. Będziesz żałował.

Nic jednak nie było w stanie wykorzenić czy osłabić tego uczucia, jakie z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień, z miesiąca na miesiąc rosło w jego sercu i myślach. Zwłaszcza w myślach. Wyobrażał sobie nieustannie, jak to będzie kiedyś wspaniale spotkać się z nią sam na sam, obejmować ją, całować i wdychać upajający zapach jej włosów.

Jego niepohamowane niczym uczucie ograniczało się jednak na razie tylko do myśli, marzeń i pragnień. Nie wiadać czemu, bał się do niej zbliżyć, porozmawiać, zamienić choć jedno słowo. W przeciwieństwie do niej, u Krystiana każde słowo, zanim wyleciało w powietrze z jego ust, trzepotało się gdzieś tam w środku, jak usidlony ptak.

jan_01

Podobno doświadczeni już w tych sprawach jego starsi koledzy, przymawiali mu nie raz:

– Zamiast patrzyć i wzdychać za nią, przydybaj ją gdzieś w lesie albo na łąkach. Nie bój się. Ona nie z tych, co by odmówiła. Ale lepiej daj sobie z nią spokój. – dodawali.

– Szaroska nie warta takiego zięcia jak ty. No, dziewucha ładna. Ale zamawiaczki córka. Taka sama jak stara. Diabeł wie, co tam w niej siedzi?

– Łatwo mówić – wdychał Krystian i odchodził, pogrążony w swych myślach, z których wszystkie skupiały się i nieustannie krążyły wokół tej jednej, jedynej, wydawało mu się, Reginy.

Tak zeszło do maja. I znowu, zerwawszy się rannym świtem, wyruszył nad rzekę, by minąć wolnym krokiem jej dom. Nie było jej jednak tym razem na podwórzu.

– Pójdę z powrotem, to pewnie będzie – pomyślał Krystian.

Powoli zbliżał się do nadrzecznych zarośli. Łąka, po której szedł zieleniła się pierwszym, nietkniętym jeszcze kosą kobiercem późnomajowej trawy, poprzetykanej gęsto żółtymi kępkami rozkwitłego już na dobre mlecza. Gdy wyminął zakręt ścieżki, zatrzymał się i znieruchomiał. Przy obsypanych białymi baldachimami krzewach czarnego bzu stała Regina.

Jakże wyczekiwał tej chwili! Śnił o niej przez całą zimę i wiosnę. Myśli o niej nie opuszczały go ani na chwilę. I oto teraz stała przed nim. Była lekko zarumieniona. Oczy szeroko rozwarte. Ubrana w ciemną spódnicę i biała bluzkę z dość dużym dekoltem i bufiastymi rękawami. Dwa górne guziki bluzki były niedopięte. Regina nigdy nie dopinała ostatnich guzików. Boże święty! Co ona miała w sobie, że tak nim owładnęła.

Regina zarzuciła warkocz do przodu i postąpiła krok naprzód.

– Krystek! Idziesz na pokrzywy? – zapytała z uśmiechem.

– Taaa…. tak – wydusił z siebie, zaskoczony tym nagłym i nieoczekiwanym spotkaniem.

– Na pokrzywy! – zaśmiała się krótko i chrapliwie.

– Ja wiem przecież, że ty za mną chodzisz, Krystek. Łazisz za mną, patrzysz. A nie mówili ci, że za wiedźmą łazisz? Co? Nie mówili? – pytała dalej, a jej oczy nabrały dziwnego, roziskrzonego blasku.

– Widzę cię tu co dzień jak chodzisz koło nas. Matka cię widzi. I po co chodzisz? Przecież wiesz, że nie lubią nas tu. Ja i tak na jesień wyjadę stąd. I po co ci to? Po co? – jednym tchem prawie powiedziała Regina.

Wydawało się jednak, że Krystian nie słyszy. Wszystko, co otaczało go, co realnie wokół istniało, przestało mieć dala niego jakiekolwiek znaczenie.

– Regina – szepnął i postępując krok do przodu objął ją i przytulił do piersi. Całował jej twarz, oczy włosy. Osunął się na kolana i przytulił twarz do jej nóg.

– Co robisz, wariacie! Nie lubię tego! –wyrwała się i odsunęła.

Pospiesznie skierowała się w stronę swego domu. Jej biała bluzka zniknęła za zielono-białymi krzewami dzikich bzów. Krystian, zaskoczony tym wszystkim, zdawał się nie wiedzieć do końca, czy był to sen, złudzenie, czy też była ona tu przed chwilą, rozmawiała z nim, była w jego ramionach. Pełen skołatanych myśli, wątpliwości i pragnień wrócił do domu.

Nie myślał już teraz o nikim i niczym. Wszystko aż wirowało w jego głowie. Spotkał Reginę! Rozmawiał z nią! Całował ją! A ona chce wyjechać! Zostawić go i wyjechać! Dokąd? Po co? Dlaczego? Musi jak najszybciej porozmawiać z nią. Powiedzieć jej wreszcie o swych uczuciach. O tym, że oprócz niej nie widzi nikogo innego na świecie. Że ją kocha, że nie może już bez niej żyć. Że w ogóle już prawie nie może żyć dłużej bez jakiegokolwiek spełnienia tego niesamowitego uczucia, które przysłaniało mu wszystko wokół.

Wreszcie zadecydował. Pójdzie do niej w nocy. Wiedział przecież, że lada dzień zapanują czerwcowe upały i parne noce. Wiedział, że Regina spać będzie na strychu szopy pełnej zeszłorocznego siana i zeszłożniwnej, owsianej słomy.

Wykradł się więc którejś czerwcowej nocy i jak cień, posuwał się opłotkami w stronę gospodarstwa Szaroski. Wokół panowała letnia już całkiem, niczym prawie nie zmącona nocna cisza. Od czasu do czasu dobiegało go jedynie rzadkie rechotanie żab na tle ciągłego cykania czerwcowych świerszczy. Jasnopomarańczowa tarcza stojącego w pełni księżyca wisiała wysoko ponad czarną linią lasu, rzucając długie, migotliwe cienie.

Krystian okrążył szerokim łukiem wiejskie zabudowania i zbliżył się na palcach do stóp opartej o szczyt szopy drabiny.

Więc jednak jest tam – pomyślał z radością pomieszaną z wątpliwościami, co do tego, czy powinien tak skradać się, jak jakiś złodziej do kogoś, kto jest dla niego najważniejszy, najbardziej kochany i pożądany. Delikatnie oparł stopę na pierwszym szczeblu drabiny. Wszedł na następny i następny. Z pachnącego sianem i słomą strychu dobiegło go ciche westchnienie, jakby ktoś nabierał głęboko powietrza.

Pokonywał jak najostrożniej kolejne szczeble. Wreszcie jego głowa i ramiona wysunęły się ponad krawędź otwartych na całą szerokość strychowych drzwi, rzucając w księżycowej poświacie szary cień na leżące na przykrytym płachtą cienkiej warstwie siana nagie ciało Reginy. Znieruchomiał. Na jej piersiach spoczywała czyjaś jasna głowa a jakaś szczupła ręka obejmowała jej biodra. Pokryta krótkimi, jasnymi włosami głowa uniosła się wolno. Wzrok Krystiana w pytającym spojrzeniu skrzyżował się ze wzrokiem Rutki.

Jak oszalały zeskoczył z drabiny i rzucił się w otchłań pełnej świerszczy, kumkania żab i księżycowej poświaty nocy. Gorącej czerwcowej nocy 1939 roku.

*

Rysował: Jan Gałecki