Strach a wojna kultur

Jaremie Piekutowskiemu

Wydana przed dwoma laty, a w miękkiej oprawie rok temu, książka The Coddling of the American Mind Jonathana Haidta i Grega Lukianoffa zdaje się wpisywać w tradycję konserwatywno-liberalnej krytyki współczesnego amerykańskiego uniwersytetu spod znaku Closing of the American Mind Allana Blooma z 1987 roku. Tak przynajmniej sugerowaliby sami autorzy, a może redaktorzy magazynu The Atlantic (książka jest znacznie poszerzoną wersją eseju pod tym samym tytułem, który tam się właśnie ukazał) – w każdym razie ten, kto stoi za decyzją bezpośredniego nawiązania w tytule do kontrowersyjnego best-sellera sprzed trzydziestu lat. A jednak, o ile centralna diagnoza i Umysłu zamkniętego (jak brzmiał tytuł polskiego tłumaczenia The Closing… Blooma), i Umysłu rozpieszczonego (jak można by, przez analogię, przełożyć The Coddling…), i wielu innych książek z tego samego nurtu – to znaczy zły wpływ tak zwanej „poprawności politycznej” na ideę uniwersytetu – jest rzeczywiście jakoś podobna, to Haidt i Lukianoff podchodzą do sprawy w szczególny sposób.

Wyjątkowość podejścia stosowanego w The Coddling… zasadza się, po pierwsze, na konsekwentnie utrzymywanej pozycji liberalnej (właściwie bez żadnych jawnych elementów konserwatywnych, choć do tej kwestii jeszcze wrócę); po drugie – wyjątkowo koncyliacyjnym języku; po trzecie – oparciu o rozmaite badania i dane statystyczne (Haidt jest psychologiem społecznym, profesorem w szkole biznesu Uniwersytetu Nowojorskiego). Co do ostatniego punktu, oczywiście zawsze można powiedzieć – jak czyni to, w recenzji dla „Guardiana”, krytyczka kultury Moira Weigel – że „tylko niektóre dane”, te pasujące do tezy. Nie od dziś wszakże wiadomo, że przynajmniej gdy chodzi o kwestie społeczno-ekonomiczne, im mniej zdeklarowanych przedzałożeń i im więcej wykresów, tym czasami bardziej stronniczo. Niemniej „naukowy” rys omawianej tu pracy jest sam w sobie zaletą – choćby dlatego, że umożliwia krytykę przez propozycję innej interpretacji cytowanych badań albo odwołanie do jakichś szerszych czy innych danych (tego, swoją drogą, Weigel w swojej recenzji nie robi).

Na wstępie już wyjaśnię, że niniejsza recenzja nie ma być ani jednoznaczną pochwałą The Coddling…, ani krytyką. Książka ma swoje wady, ma zalety. Przede wszystkim jednak wydaje mi się, że jak na manifest, mimo całej pozornej neutralności, dość jednostronny i uproszczony, jest to pozycja wyjątkowo ciekawa, czasem wbrew sobie.

Nie bez znaczenia dla różnic między książkami Blooma i Haidta/Lukianoffa (a są te różnice doprawdy zaskakujące: z jednej strony pełna pasji jeremiada klasycysty i filozofa, z drugiej – wykresy, studia przypadków, klarowna retoryka niczym z prezentacji TED) – a więc ważne dla zrozumienia tychże różnic są też oczywiście nowe okoliczności. „Wojna kultur”, w której Umysł zamknięty odegrał rolę jednego z wczesnych manifestów strony konserwatywnej, w międzyczasie sięgnęła zenitu na przełomie tysiącleci, następnie niemal zakończyła się zwycięstwem lewicy obyczajowej (jak przedwcześnie wyrokował historyk Andrew Hartman A War for the Soul of America z 2015 roku), by w końcu rozgorzeć na nowo, z większą brutalnością, zwłaszcza po wyborze Donalda Trumpa na prezydenta USA. Powołując się (oczywiście) na różne statystyki, Haidt i Lukianoff mówią o bezprecedensowej polaryzacji amerykańskiego społeczeństwa w ostatnich latach, która idzie w parze z częstszymi niż do tej pory próbami ograniczania swobody dyskusji – zwłaszcza przez stronę lewicową, dominującą wśród elit i na uczelniach.

Warto odnotować, że Lukianoff, drugi z autorów, jest prawnikiem i szefem organizacji pozarządowej monitorującej przestrzeganie pierwszej poprawki do amerykańskiej konstytucji, a więc zapisu traktującego właśnie o wolności słowa. W książce znajdziemy opisy licznych przykładów przesadnych (chyba nie tylko w odczuciu autorów) reakcji studentów i administracji uniwersyteckiej na „niepoprawne” wypowiedzi – brutalnych rozruchów, internetowych linczów, zwolnień z pracy. Pewnym novum ma być fakt, że często inicjatorami tych zajść i decyzji są właśnie studenci, w przeszłości grupa dość konsekwentnie stojąca po stronie swobody dyskursu. Choć autorzy krytykują przede wszystkim lewicę, książka jest dość „symetrystyczna” i pokazuje również złe zachowania na prawicy, piętnując zwłaszcza skrajne grupy spoza uczelni, które dopuszczają się agresywnych prowokacji, przekłamań, zastraszania. Ostatecznie polaryzacja – piszą Haidt i Lukianoff – jest zaklętym kręgiem wzajemnych podpuszczeń.

Oprócz kwestii swobody wypowiedzi autorzy biorą na celownik nowe zjawiska z amerykańskich kampusów, takie jak szkolenia w wykrywaniu „mikroagresji” (drobnych uwag i gestów mających wyrażać negatywny stosunek do jakiejś grupy społecznej), domaganie się przez studentow tak zwanych „trigger warnings” (ostrzeżeń przed potencjalnie bolesnymi czy szokującymi treściami mogącymi pojawić się na zajęciach), czy interpretowanie zjawisk społecznych w kluczu „intersekcyjności” – poprzez sytuowanie jednostek i grup na osiach przywileju i marginalizacji (np. definiowanie „białych heteroseksualnych mężczyzn” jako grupy uprzywilejowanej i zabiegającej o utrzymanie dominacji). Negatywne komentarze dotyczące tych modnych zjawisk są dziś w anglosaskich prawicowych kręgach wszechobecne, ale krytyka Haidta i Lukianoffa wyróżnia się na ich tle większą konsekwencją i zniuansowaniem.

Choć autorzy The Coddling… patrzą na amerykańską wojnę kultur z wyżyn klasycznego liberalizmu, trzeba im oddać, że nie uciekają w tej swojej (pozornej?) neutralności do jakiejś odizolowanej „Szwajcarii”. Ameryka i amerykańskie uczelnie chyba rzeczywiście leżą im na sercu i oprócz ideologii liberalnej jest w tej książce obecny silny komunitaryzm – wezwanie do pojednania, do tworzenia przyjaznej, demokratycznej przestrzeni i inkluzywnych narracji. Niejako wbrew dogmatycznemu przywiązaniu do wolności słowa i ciągłemu podkreślaniu wartości „intelektualnych wyzwań” Haidt i Lukianoff za wzór biorą sobie nie prawicowych i lewicowych prowokatorów (nawet jeśli domagają się dla nich prawa głosu), lecz postaci-symbole: Martina Luthera Kinga, Mahatmę Gandhiego, Aleksandra Sołżenicyna. To liberalizm w duchu politologa i historyka idei Marka Lilli, który w ostatnich swoich wypowiedziach (przywoływanych zresztą w tej książce) podkreśla, iż lewicowa polityka tożsamości, definiująca obywateli przez pryzmat tego, co ich dzieli (na rozmaite mniejszości), powinna zostać zastąpiona celebracją tego, co łączy – „wspólnego człowieczeństwa” (common humanity), jak to zostaje określone w The Coddling… – i etosu obywatelskiego. Swoją drogą z tych właśnie powodów Haidt i Lukianoff krytykują wspomnianą wyżej „intersekcyjność”: że skupia się na tym, co dzieli ludzi na przeciwległe obozy „dobrych” i „złych”, zamiast pamiętać, iż – jak pisał Sołżenicyn – prawdziwa granica między dobrem i złem przebiega w poprzek serca każdej ludzkiej jednostki.

Dodajmy, że wspomniana „intersekcyjność” krytykowana bywa również na lewicy ze względu na zastąpienie w dyskursie tradycyjnej – i według wielu myślicieli wciąż najważniejszej, jeśli chodzi o tworzenie nierówności – osi zamożność-bieda odwołaniami do płciowości i rasy. Według takich krytyków właśnie ta zmiana akcentów ma prowadzić do obserwowanego dziś zjawiska woke capitalism, „czujnego kapitalizmu”, w którym wielkie koncerny na każdym kroku podkreślają swoje zaangażowanie w przezwyciężanie nierówności w pewnych sferach, dalej prowadząc jednak globalną kapitalistyczną działalność, która de facto wzmacnia ogólną nierówność. Ech takiej argumentacji nie znajdziemy w The Coddling…, która również w kwestiach finansowych pozostaje wierna rozpoznaniom liberalnym. Poza jednym wyjątkiem – w przypadku uniwersytetów autorzy otwarcie piszą o złych skutkach komercjalizacji i dominacji kategorii rynkowych nad dążeniem do prawdy.

Mimo pewnej, wskazanej wyżej, wyjątkowości The Coddling… przypisanie tej pracy do nurtu krytyki konserwatywno-liberalnej czy nawet konserwatywnej byłoby uprawnione przynajmniej z jednego powodu, czy też dwóch powiązanych: ponieważ z dużym prawdopodobieństwem spodoba się ona przede wszystkim dzisiejszym czytelnikom konserwatywnym i ponieważ raczej nie przypadnie do gustu przedstawicielom lewicy obyczajowej. Sądząc po recenzjach, tak się zresztą dzieje – ale z innych powodów niż w przypadku wspomnianego powyżej Umysłu zamkniętego. W tamtym przypadku – mimo iż sam Bloom (sportretowany przez przyjaciela, noblistę Saula Bellowa, jako pełen sprzeczności bon vivant i ekscentryk Ravelstein) odcinał się od konserwatyzmu – mieliśmy rzeczywiście do czynienia z dość konserwatywną wizją akademii. Chodziło o elitarność, hierarchię, kanon, wartości, cnoty intelektu, mądrość, tradycję Tocqueville’owską i, przede wszystkim, antyczną (w końcu nie na darmo był Bloom uczniem Leo Straussa). U Haidta i Lukianoffa, owszem, znajdziemy jakieś okruchy tej wizji – choćby odwołania do „tradycji sokratejskiej”, a zwłaszcza do Tocqueville’a, którego romantyczna wizja Ameryki – gdzie obywatele potrafią rozwiązywać konflikty bez uciekania się do wyższych instancji i dobrowlnie zrzeszają się w rozmaite stowarzyszenia – jest im bardzo bliska. Zasadniczo jednak ich uczelnia nie ma być konserwatywna, lecz liberalna. Nie bronią na przykład, jak czynił to Bloom, kanonu, „wielkich książek”, „wielkich idei”, a mówią raczej o „pluralizmie punktów widzenia” (viewpoint diversity), o który według nich uczelnie powinny dbać na równi z pluralizmem płci i ras. Owszem, autorzy podkreślają, że w dzisiejszej sytuacji nadreprezentacji strony lewicowej i liberalnej na uczelniach oznaczałoby to rekrutację dodatkowych konserwatystów, zasadniczo jednak związki ich propozycji z konserwatyzmem są jedynie przygodne. Cnoty intelektu z kolei to dla nich przede wszystkim zdolność kulturalnego różnienia się. Stoi za tym wszystkim pewna wizja dociekań akademickich: wizja każdego pojedynczego ludzkiego umysłu jako nieuleczalnie obciążonego rozmaitymi błędami i uprzedzeniami poznawczymi i, co za tym idzie, zbiorowej prawdy jako wykuwającej się zawsze w ogniu polemik i prób falsyfikacji. Jakże inna to wizja, nie tylko od tej autorstwa Blooma, lecz – bardziej jeszcze – od wizji sformułowanych przez myślicieli katolickich w rodzaju Alasdaira McIntyre’a, dla których poszukiwanie prawdy – przynajmniej w humanistyce, a zwłaszcza w filozofii i etyce – musi odbywać się w zgodzie z pewną tradycją. Tymczasem jeśli Haidt i Lukianoff używają sformułowań ze słownika tradycji i religii – jak dogmat czy ortodoksja – to zawsze w tonie negatywnym, jako coś opresywnego, ograniczającego (dodajmy, że Haidt jest jednym z założycieli organizacji o nazwie Heterodox Academy, krzewiącej idee pluralizmu i konstruktywnego sporu). To zresztą element przewijający się w całym tym nurcie – np. w Dictatorship of Virtue Richarda Bernsteina, głośnym manifeście „antypoprawnościowym” z lat 90., negatywnie zabarwiona jest nawet tytułowa „cnota”, a pejoratywne metafory z historii religii są używane często. A jednak, jak pisałem, książka Haidta i Lukianoffa spodoba się wielu współczesnym czytelnikom konserwatywnym: ponieważ dostaje się lewicy, ponieważ krytyce poddane zostają nowe zjawiska „poprawnościowe” (wspomniane „mikroagresje” itd.) i ponieważ po przegranej wojnie kulturowej wolność wypowiedzi i pluralizm światopoglądowy mogą się jawić jako jedyne sposoby na ocalenie możliwości formułowania konserwatywnych stanowisk. Jeśli konserwatyści dziś często stają się obrońcami nawet najbardziej skandalicznych, szkodliwych i raniących wypowiedzi, to chyba zwykle ze strachu, że i oni mogą stracić prawo głosu. Choć może jest coś jeszcze – „konserwatyzm”, jak diagnozował Paweł Grad w O pojęciu tradycji, bywa pustym słowem, za którym stoi liberalizm okraszony pewną zachowawczą estetyką. Możliwa jest chyba interpretacja The Coddling…, która przypisze tę książkę do właśnie tak rozumianego konserwatyzmu.

Skoro wspomniałem o religii, warto może poczynić małą dygresję. Haidt i Lukianoff wiążą uniwersytet z kilkoma zjawiskami – ze starożytnym filozoficznym etosem poszukiwania prawdy (który przejawia się w wielu mottach amerykańskich uczelni, chętnie odwołujących się do „prawdy” i „wiedzy”); z liberalną kategorią konstruktywnego sporu (który, twierdzą, konieczny jest we wszystkich dziedzinach dla znalezienia prawdy); ze służbą społeczeństwu obywatelskiemu. Religijny wymiar uniwersytetu pojawia się tylko w jednym zdaniu, gdy wspominają, że na samym początku, zanim amerykańskie uczelnie zaczęły kształcić „obywateli”, kształciły przede wszystkim duchownych. Przemilczane zostają religijne korzenie uniwersytetu jako instytucji zrodzonej w średniowiecznej Europie, a w przypadku Ameryki – nie wybrzmiewa wystarczająco (obecna przecież również i w mottach uniwersytetów Princeton, Brown, Duke…) chrześcijańska tożsamość wielu, jeśli nie większości, tamtejszych uczelni i – jak pokazywał James Tunstead Burtchaell w historycznej analizie The Dying of the Light – dopiero stosunkowo niedawno zanikająca w wyniku sekularyzacji. Niewykluczone, że pod pewnymi względami kryzys uniwersytetu wiąże się z oderwaniem tej instytucji od jej korzeni. Taka ewentualność nie zostaje jednak rozważona.

Dla czytelnika lewicowego z kolei konserwatywny będzie już sam liberalizm, sama pozorna neutralność. Według teorii „tolerancji represywnej” jednego z ideologów Nowej Lewicy, Herberta Marcuesego (zresztą krytycznie streszczanej przez Haidta i Lukianoffa), w sytuacji, gdy społeczeństwo naznaczone jest głęboką niesprawiedliwością i nierównością, absolutne wartości demokratyczne i liberalne konserwują jedynie status quo. We wspomnianej wyżej recenzji Moira Weigel zauważa, że książka Haidta i Lukianoffa przypomina pod pewnymi względami prace Jordana Petersona czy Stevena Pinkera. Psychologia społeczna, odwołania do danych statystycznych i nauk ścisłych, kwestionowanie kategorii nowego meainstreamu humanistycznego przy jednoczesnym upominaniu się o zasady demokratycznego państwa prawa i dżentelmeńskiego savoir-vivre’u – to wspólne cechy pewnego liberalnego mini-gatunku o konotacji może nie tyle prawicowej, co przynajmniej „antylewicowej”, w dodatku tworzonego głównie przez „białych heteroseksualnych mężczyzn” (pisanie w owym gatunku w jakiejś mierze idzie w parze z przynależnością do nieformalnego ruchu określanego złowrogim mianem Intellectual Dark Web). Dla czytelnika lewicowego The Coddling… nie będzie więc izolowanym przypadkiem, ale częścią pewnej serii, którą łatwo – choć chyba zbyt łatwo – interpretować przede wszystkim jako obronę przywileju.

Nie wdając się w kwestie przywileju i jego obrony (jakkolwiek widzę pewne uzasadnienie dla takich dociekań), postawię tezę, że Haidt i Lukianoff zabierają głos w pewnym sporze stricte politycznym, tyle że nie jest to prosty spór między republikanami a demokratami. W tym przypadku linia frontu przebiega na lewo od linii partii – obejmując pewnie prawie wszystkich republikanów, ale też część demokratów, tych bardziej z centrum, aż po Obamę. Chodzi o spór o to, czy Ameryka jest zasadniczo, mimo wszystko, państwem sprawiedliwym, opartym na zdrowym fundamencie. I czy, jako taka, jest w stanie dalej zmierzać w kierunku uważanym za dobry (choćby miał to być kierunek bardziej liberalno-lewicowy – Haidt i Lukianoff zdają się podzielać postulaty lewicy w kwestiach obyczajowych) na drodze ewolucji, przy uszanowaniu zastanych procedur, w tym tradycyjnego amerykańskiego liberalizmu. Czy może – przeciwnie – jest Ameryka państwem nieuleczalnie chorym, choćby w wymiarze nierówności rasowych i finansowych, i wymagającym z tego powodu wstrząsu, rewolucji, sprzeciwu, akcji bezpośredniej. Haidt i Lukianoff wierzą w Amerykę i jej dokumenty założycielskie z ferworem niemal religijnym. Choć oczywiście nie piszą tak wprost (wszak słowo to na zawsze już naznaczone jest odium maccartyzmu), zachowania lewicowych młodzieżówek na kampusach są dla nich przede wszystkim „nieamerykańskie”. Swoją drogą niezbywalny amerykański kontekst tak książki Blooma, jak i Haidta i Lukianoffa sprawia, że tłumaczenia tytułów oddające „American mind” po prostu jako „umysł” są chyba jednak nieodpowiednie.

A jednak znów trzeba podkreślić, że – przynajmniej w deklaracjach – ich Ameryka jest prawdziwie demokratyczna i uniwersalistyczna. Taki przykład. Będę jeszcze poniżej pisał o kategorii godności (dignity), którą Haidt i Lukianoff przeciwstawiają poczuciu bycia ofiarą (victimhood). Otóż według nich uczelnie powinny wzmacniać u młodych ludzi właśnie godność – poczucie inherentnej wartości, której nie da się łatwo podważyć nieuprzejmym gestem czy niezręczną uwagą. Człowiek posiadający godność nie doszukuje się „mikroagresji” i – inaczej niż czynią to obrońcy poprawności politycznej – próbuje zawsze dostrzegać dobre intencje u swoich przeciwników. Jest odważny i raduje się z przeciwności. Kategoria godności wiąże się według autorów również z tak zwanym wewnętrznym poczuciem umiejscowienia kontroli – przekonaniem, że możemy wpływać na to, co nas spotyka i nie jesteśmy jedynie marionetką sił zewnętrznych. Przeciwieństwem takiego podejścia ma być kultura victimhood, krzewiona według Haidta i Lukianoffa nie tylko przez wielu ideologów lewicy, lecz również wielu niezaangażowanych ideologicznie nadopiekuńczych rodziców i edukatorów. To drugie nastawienie wiąże się z wrażeniem ciągłego zagrożenia, bezradnością i tym, co psychologiwe nazywają poczuciem zewnętrzego umiejscowienia kontroli. I oczywiście w tych rozważaniach są echa dyskursu prawicowego – od prawicowych odczytań heglowskiej dialektyki pan-sługa poprzez Nietzschego do Scrutona. W kontekście zaś krytyki zmian na amerykańskich uniwersytetach ewidentne jest podobieństwo do Blooma, tyle że w tym punkcie nie Allana (choć jego może i też, wszak uchwycone przez Bellowa charyzma, nimb, amoralizm i nonszalancja autora Umysłu zamkniętego to też pewna wersja „moralności panów” w praktyce), a zmarłego niedawno wybitnego krytyka literackiego Harolda Blooma, który kulturę „zachodniego kanonu”, ugruntowaną w swojej godności, przeciwstawiał lewicowej (feministycznej, postkolonialnej itd.) „kulturze resentymentu”. Tak więc są to kategorie już znane – ale u Haidta i Lukianoffa nie ma ani słowa o (jak to było u Harolda Blooma) „Zachodzie”, ani (jak było u Hegla czy Nietzschego, nawet jeśli tylko metaforycznie) o „arystokracji”, „panach” i „sługach”. Godność i odwaga są wartościami w pełni demokratycznymi, dostępnymi w równej mierze każdemu i nawet bez potrzeby szczególnej formacji kulturowej (inna rzecz, że w rzeczywistości, wbrew liberałom, może nie dać się oddzielić wartości od ich źródła).

Tak jak proste jest pozytywne przesłanie The Coddling…, tak ogólnie jest to książka niezwykle łatwa w odbiorze. Tezy i argumenty są klarowne, przykłady – dobrze dobrane. Każdy rozdział kończy się krótkim podsumowaniem. Ma się wrażenie pewnej powtarzalności, ale to retoryczna powtarzalność dobrze skonstruowanego wykładu, w którym prelegent powraca do tych samych punktów, by lepiej zapadły w pamięć odbiorcy. Jednocześnie jednak nie jest to jakaś wielka praca filozoficzna czy naukowa, nie jest to literacki esej: jest to rzecz popularna, również w negatywnym sensie – upraszczająca. Książka ma w sobie coś z amerykańskiego poradnika self-help. Owszem, autorzy starają się zniuansować opisywane zagadnienia, ale jednak nadal w sposób, który sprawia wrażenie wtłaczania skomplikowanej rzeczywistości w nieco zbyt jednoznaczne i proste kategorie; nawet „niuansowanie” jest tu pewną przewidywalną manierą. W porównaniu z wielogłosem dzieł literackich, gdzie złożoność rzeczywistości odbija się w złożoności tekstu, albo z gruntownym traktatem filozoficznym, rozbierającym dane zagadnienie na czynniki pierwsze, patrzącym na nie spod różnych kątów – jest to rzecz nieco uboga. A jednak warta mimo wszystko lektury. I nawet sama popularna forma – jako coś innego, odmienne podejście do dyskusji, do argumentacji – jest ciekawym doświadczeniem.

Inną rzucającą się w oczy cechą pracy Haidta i Lukianoffa jest jej swoisty holizm, potęgujący owo wrażenie lektury poradnika self-help. Autorów interesuje nie tylko edukacja wyższa, ale wychowanie jako takie, na wszystkich etapach, a nawet szerzej – dobre życie jednostek i (amerykańskiego) społeczeństwa. Dobre życie, dodajmy, w naszej erze Internetu, smartphone’ów, mediów społecznościowych. Ich analiza próbuje więc powiązać w pewien ciąg przyczynowo-skutkowy takie zjawiska jak wszechobecność elektroniki i nadopiekuńczość rodziców, wzrastająca (przynajmniej według niektórych statystyk) skłonność do depresji i stanów lękowych u młodych ludzi, wreszcie odrzucanie przez nich idei wolności wypowiedzi w imię „bezpieczeństwa”. Jako receptę na te problemy Haidt i Lukianoff proponują program oparty na ograniczeniu tejże elektroniki (do maksimum dwóch godzin dziennie u młodych, zgodnie z wynikami badań) przy jednoczesnym dawaniu większej swobody do zabawy, nawiązywania kontaktów i prowadzenia sporów. Przede wszystkim jednak należy skończyć z „rozpieszczaniem” (tytułowe coddling), które według autorów obecnie serwują młodym nie tylko rodzice i nauczyciele, lecz także wykładowcy i administracja uniwersytecka. Dzieci i młodzież potrzebują według Haidta i Lukiannnoffa nie bezustannej opieki, lecz wyzwań, a nawet problemów, konfliktów i sporów (choć najlepiej, dodają co krok, toczonych w kurtuazyjnej atmosferze). Nad tezami autorów unosi się duch Nassima Nicholasa Taleba i jego książek o „antykruchości” (antifragility) – umiejętności obracania trudności i wyzwań w bodźce do wzrostu, która według popularnego statystyka i pisarza stanowi niezbywalną ludzką cechę. Idąc tymi tropami – i nawiązując wprost do Taleba – Haidt i Lukianoff ostatecznie tłumaczą aktualny kryzys wyższej edukacji skłonnością do traktowania młodych ludzi jako „kruchych”, a więc wymagających ciągłej opieki i obrony – co okazuje się przeciwskuteczne. Mają nawet na to zjawisko nowe określenie: safetyism, -izm ukuty od safety – bezpieczeństwo.

Pośród założeń, na których opierają się te tezy, jedno zasługuje na szczególną uwagę. Według autorów jest ono podparte wynikami badań (odwołania do stosownych publikacji znajdziemy w przypisach). Chodzi mianowicie o tezę, że z lęku i traumy po pierwsze można dość skutecznie wyjść, i po drugie – najlepiej robić to przez konfrontację z przedmiotem tegoż lęku/traumy. W związku z tym postrzeganie na przykład wspomnianych „triggerów” (trudnych emocjonalnie treści, które mogą pojawić się np. w literaturze pięknej czy filozoficznych) jako niebezpiecznych, zwłaszcza dla osób, które doświadczyły traumy – jest według Haidta i Lukianoffa błędne i szkodliwe. Podobnie szkodliwy ma być trend tworzenia na kampusach „bezpiecznych przestrzeni” albo oprotestowywanie wizyt „niebezpiecznych” prelegentów. To mocna i potencjalnie brzmienna w skutki teza, ale nie została ona według mnie dostatecznie precyzyjnie i merytorycznie uargumentowana – pod kątem tego, jak ona jest pewna, pod kątem ewentualnych konsekwencji omyłki, pod kątem wyjątków od proponowanej reguły (może zależy to od poziomu lęku/traumy, może od indywidualnej osobowości?). Co nie znaczy, że cały ten argument należy zignorować – wręcz przeciwnie, wydaje mi się on ważny, ale większe, bardziej jeszcze naukowe – a także filozoficzne – zniuansowanie tej kwestii dodałoby mu siły, oczyściło ze znamion ideologii – i może skuteczniej otworzyło szerszą debatę na temat potencjalnie szkodliwej nadopiekuńczości.

Jednym z elementów Umysłu zamkniętego Blooma była swoista – pozornie konserwatywna – witalistyczna afirmacja uczuć i inklinacji. Sprzeciw wobec feminizmu, na przykład, opierał się w tamtej pracy głównie na zarzucie prób „inżynierii” męskich i żeńskich „namiętności”, które powinny pozostać spontaniczne i wolne. Oczywiście mogą być w takim podejściu słuszne elementy, zasadniczo jednak chyba celnie skrytykowała je filozofka Martha Nussbaum, twierdząc, że jest ono niezgodne z antycznym dziedzictwem filozoficznym, na które Bloom lubi się powoływać. Dodam tutaj w ramach dygresji, że w swojej niezwykle krytycznej recenzji Umysłu zamkniętego Nussbaum stawiała ogólną tezę, iż jego autor zdradził te – według Nussbaum główne – nurty filozofii klasycznej, które dążyły do demokratyzacji i praktycznego rozumienia filozofii, zamiast tego opowiadając się po stronie elitarnej mistycznej kontemplacji idei. Co ciekawe, demos w tym sporze przyznał rację Bloomowi – to jego książka stała się best-sellerem, to on trafiał do popularnych programów telewizyjnych jako archetypiczny „ekscentryczny erudyta”, utyskujący na obniżanie standardów. A prawda chyba leżała i leży po środku – w jakiejś głębszej wizji filozofii, uniwersytetu i demokracji, w której jest miejsce i na egalitaryzm, i elitaryzm. Ale zostawiając tę szerszą dygresję na boku – Nussbaum miała chyba rację, że owa witalistyczna afirmacja „namiętności” przez Blooma stoi w sprzeczności z przynajmniej częścią klasycznego dziedzictwa, które mówiło o podporządkowaniu emocji rozumowi i idei dobra. Piszę o tym dlatego, że u Heidta i Lukianoffa – w kontrze do Blooma – idea „kontroli emocji” przybiera formę jednego z głównych postalatów całej książki. Autorzy nawiązują w tej kwestii do stoików, a także innych tradycji (buddyzm), przede wszystkim jednak do współczesnej psychologii, w tym zwłaszcza szkoły kognitywno-behawioralnej. Szkoły tej, dodajmy, są obaj autorzy niezwykle gorliwymi apostołami – Haidt jako psycholog, Lukianoff z przyczyn osobistych, ponieważ, jak wyznaje, właśnie terapii kognitywno-behawioralnej zawdzięcza opanowanie depresyjnych myśli samobójczych. W rzeczy samej, jak może nieco naiwnie wspominają źródło swojej pracy sami autorzy, idea napisania wspólnego artykułu, a potem książki zrodziła się, gdy Lukianoff zauważył – i przekonał do niej Haidta – analogię między pesymistycznymi „zniekształceniami poznawczymi” w depresji, a aktualnym stanem amerykańskich uczelni. Lęk i obniżony nastrój prowadzą do wyolbrzymiania zagrożeń, czarnowidztwa i uciekania od stresujących bodźców w „bezpieczne przestrzenie”. Lekarstwem jest jednak – przynajmniej według szkoły kognitywno-behawioralnej – wiara w możliwość korekty emocji i zrodzonych pod ich wpływem poznawczych zniekształceń przez interwencję rozumu i konfrontację z tym, co budzi lęk/depresję. Najlepszą zaś płaszczyzną dla tych interwencji i konfrontacji jest płaszczyzna uniwersytetu: dyskursu, deliberacji, debat, gdzie nie ma prawdziwego fizycznego zagrożenia, a walki dzieją się na słowa. Słowa bowiem według Haidta i Lukianoffa tym przede wszystkim różnią się od aktów fizycznej przemocy, że – pomijając jednoznaczne i skrajne przypadki werbalnej agresji czy podżegania, których autorzy bynajmniej nie bronią – to, czy nas zranią, zależy w jakiejś mierze od nas samych – od „decyzji interpretacyjnej”, którą podejmiemy, i od tego, czy dana wypowiedź zostanie odczytana jako podważająca naszą godność czy nie.

Czy tego rodzaju przestrzeganie przed strachem i jego zgubnym, zniekształcającym poznanie wpływem nie jest obecne również na lewicy? Może to porównanie dość zaskakujące, ale według mnie w naszym polskim dyskursie wcale nie tak różne podejście znajdziemy na przykład u antropolożki Joanny Tokarskiej-Bakir, specjalizującej się między innymi w badaniach nad pogromami Żydów. Badaczka ta podkreśla – w dyskusji z Wielką trwogą Marcina Zaremby – że teoria wiążąca społeczny strach z realnym zagrożeniem jest naiwna i anachroniczna. Głębsze i nowsze analizy mówią raczej o zagrożeniu jako subiektywnie postrzeganym i nie zawsze realnym. Antropolożka cytuje na przykład Roberta Maxwella Browna, który dochodził do wniosku, iż lęk białych przed swoimi czarnymi współobywatelami w Ameryce – który skutkował (i nadal skutkuje?) opresywnymi zachowaniami tych pierwszych – był spowodowany raczej „określonym postrzeganiem przez białych domniemanej agresywności czarnych [perceived threat] niż samymi aktami tej agresywności”. Jak wiadomo, Tokarska-Bakir rozciąga to podejście na polski antysemityzm, argumentując, że „strach przed Żydami” był odpowiedzią na wyimaginowane, a nie realne zagrożenie. Badaczka idzie jeszcze dalej – i dalej niż Haidt i Lukianoff – widząc w strachu nie tyle niezależne od woli poznawcze zniekształcenie, co „przebiegłą emocjonalną manipulacją, wymówką dla planowanej agresji, trybem budowania podmiotowości «martyrologicznej», która nie potrafi sobie na taką agresję otwarcie pozwolić”. To, jak powiedziałem, odróżnia Tokarską-Bakir od autorów The Coddling…, raczej nie przypisujących nikomu złych intencji (w rzeczy samej, już w podtytule, i potem wielokrotnie w książce, jest mowa o dobrym intencjach przynoszących złe skutki). Samo jednak powiązanie strachu z „podmiotowością martyrologiczną” – która odpowiada chyba w jakiejś mierze kategorii victimhood – zbliża te ujęcia do siebie nazwajem. I ogólnie, trzeba to jeszcze raz podkreślić, podobieństwo w podejściu do strachu naszej badaczki kultur i amerykańskich autorów The Coddling… jest znaczne. Paradoks polega na tym, że tam, gdzie dla Tokarskiej-Baki przesadny jest (tylko) „prawicowy” strach przed inną grupą, rasą czy płacią, tam dla Haidta i Lukianoffa przesadny – według podobnego mechanizmu – bywa (również, a może przede wszystkim) „lewicowy” strach przed ksenofobią, rasizmem czy seksizmem. Nie znaczy to, że według autorów omawianej tu książki te zjawiska nie istnieją, ale że szuka się ich nawet tam, gdzie ich nie ma, albo gdzie są jedynie jakieś ich niegroźne ślady. Skutkiem jest zaś szkodliwy safetyism i „rozpieszczanie umysłu”, a czasem brutalne rozruchy na kampusach – kilka przykładów jest relacjonowanych w książce z zapałem domorosłego antropologa – mające coś z dynamiki polowań na czarownice.

Wydaje się, że można by, wyrywając to podejście z lewicowego czy prawicowego kontekstu, uogólnić je w następujący sposób: jakkolwiek prawdziwe mogą być indywidualne akty przemocy, zwłaszcza fizycznej (a i co do prawdziwości i szczegółów samych zdarzeń trzeba wykazywać ostrożność, wszak świat zawsze roił się od pogłosek i fake newsów), tworzenie na podstawie tychże wydarzeń szerszej narracji o zagrożeniu wiąże się z ryzykiem projekcji własnego strachu. W dodatku taka narracja często prowadzi do profilaktycznego utożsamienia zagrożenia z całą grupą czy społecznością, nie jednostkami, które się go rzeczywiście dopuszczają. Odwaga, godność, nadzieja – a Haidt i Lukianoff są chyba, jak Obama, najbardziej przekonujący, gdy mówią o tych wartościach – każą konfrontować nasze postrzeganie zagrożenia z rozstrzygnięciami rozumu, z faktami, ze statystykami. A być może nawet gdy nasz strach wytrzymuje taką konfrontację, powinniśmy zdobyć się nad jakąś nadwyżkę ufności.

W kwestii tej warto może przywołać jeszcze jedną pozycję, Not Born Yesterday francuskiego kognitywisty Hugo Merciera, który argumentuje, że ludzie wcale nie są tak naiwni, jak się wydaje, że trudno ich oszukać, że większość prób masowej manipulacji zawodzi – lecz który jednocześnie wskazuje, że tam, gdzie jednak dajemy wiarę niesprawdzonym pogłoskom, motywacją jest zwykle ostrożność, czujność, strach.

Wydaje się, że konsekwentne stosowanie strategii brania poprawki na strach mogłoby złagodzić targające nami spory. Nie chodzi tu wcale o pełen symetryzm – o równanie ze sobą wszystkich strachów, z których jedne mogą być przecież bardziej, a inne mniej racjonalne, jedne dotyczyć ważniejszych, a inne mniej ważnych kwestii. Sporów między prawicą i lewicą i innych „wojen kultur” nie da się tak po prostu unieważnić – zbyt fundamentalne są sprawy, których dotyczą. Nadal potrzebne są także historyczne i socjologiczne analizy rozmaitych zjawisk. Chodzi raczej o to, by, nie porzucając przekonań, brać pewną poprawkę na lęk – nie tylko cudzy, lecz także, i to przede wszystkim, własny. Po prostu: jeśli ja i moje środowisko obawiamy się najbardziej danego zjawiska, to bardzo możliwe, że je wyolbrzymiamy i zbyt gorliwie „dmuchamy na zimne”, przedwcześnie zamykając debatę.

Że w praktyce trudno o taką konsekwencję, widać na przykładzie omawianej tu książki. Autorzy są przenikliwi, gdy chodzi o strachy strony lewicowej, ale zdają się nie dostrzegać strachu we własnym obozie obrońców wolności słowa utyskujących na wszechobecną „poprawność polityczną”. W rzeczywistości, owszem, zdarzają się przypadki niesprawiedliwych zwolnień za błahe wypowiedzi, internetowego zaszczucia kogoś, kto nieświadomie obraził wrażliwość tej czy innej grupy, zdarzają się nietrafione decyzje administracji uczelni ograniczające pluralizm punktów widzenia – to wszystko ma miejsce, tak jak mają miejsce, chyba mimo wszystko częściej i z gorszymi skutkami, przypadki prawdziwej agresji na tle rozmaitych uprzedzeń. Żadnego z tych przypadków nie powinno się bagatelizować. Ale to nie znaczy, że „nie można mówić, co się myśli”, że pozostaje tylko etyka ofiary (ofiary poprawności politycznej w tym przypadku), odruch doszukiwania się wszędzie niesprawiedliwości, a w każdej reakcji strony przeciwnej – symptomu „safetyizmu”, poprawnościowej tyranii, równi pochyłej zmierzającej niechybnie w stronę niewoli. Może również obrońcom wolności słowa potrzeba więcej odwagi i więcej wielkoduszności w ocenie przeciwników – tak by również w tej drażliwej kwestii, kwestii granic swobody wypowiedzi, toczyła się głęboka i etyczna debata. Spraw do dyskusji jest wiele. Na przykład proste rozróżnienie Haidta i Lukianoffa na akty fizyczne i słowne wydaje się nieco bagatelizować sprawczą moc słowa – zarówno, jeśli chodzi o jego potencjał konstruktywny, jak i destruktywny. Również pochwała „hartowania”, przezwyciężania lęku przez konfrontację z postrzeganym zagrożeniem ma chyba pewne granice, a część rozwiązań dezauwoanych przez autorów jako „safetystyczne” może mieć w sobie wartość. I więcej jeszcze spraw wymaga tak naprawdę rozstrzygnięcia, a właściwe odpowiedzi z dużym prawdopodobieństwem znajdują się po obu stronach sporu. Tak czy inaczej lektura The Coddling… jest ważnym głosem w tej debacie.