Listy z Brazylii (fragmenty)

W Toruniu wsiadłem do wagonu 4-ej klasy, udając się do Bremy; wagon taki jest to klatka 12  łokci długa, 4 szeroka; na ścianie napis opiewa: Normale Besetzung: 30 Sitzplatze, 15 Stehplatze; ale szranki przepisu przekraczają się i w wagonie naliczyłem 50 osób wraz z dziećmi. Pełno tutaj wilgoci, temperatura taka, jak w cieplarni dla roślin egzotycznych.

Widząc tyle drobiazgu ludzkiego, niemowląt przy piersiach matek, otrzymujesz wrażenie, że w tem gorącu dzieci samorzutnie się rodzą. Na podłodze wszędzie porozlewane jest mleko, woda, pełno okruchów chleba, kości, ściany zamazane masłem, miodem i Bóg wie czem. Na poręczy suszą się pieluchy i pierzynki z pod maleńkich dzieci; przytem aż ciemno od dymu z fajek i papierosów. Tam niemowlę parotygodniowe leży na kolanach rozespanej matki, do połowy się już stoczyło, porusza tłustemi nóżkami i rączkami, a oczy nieruchome wlepia w światło lampy. Gdzieindziej, między worami, zapadłszy w głąb głową, chrapie 5-cio lub 6-letni chłopiec. Dalej znowu matka, włożywszy dziecięciu pierś w usta, przytłoczyła je całe swym ciężarem i sama zasypia w najlepsze.

Trzeba się poznajomić z sąsiadami. Obok mnie siedzi Wiśniewski, chłop z pod Rypina, z Rokitnicy; wyemigrował z żoną i czworgiem dzieci, z których najstarszy chłopiec, Teoś, jest 8-letni. Człowiek ten ma poczciwy wyraz twarzy, kocha dzieci i pieści się ciągłe z niemi, szczególniej z najmłodszym jednorocznym synkiem, któremu do zabawy oddaje ciągle swoje fajkę.

Siedzę na środku wagonu, na stołku składanym, który sobie sprawiłem w Toruniu, i mam po drugiej stronie za sąsiada rzemieślnika, Stanisława W., stolarza, który emigrował z młodą, może 18-letnią dziewczyną, Zofią Ł., pochodzącą z Paprot, gminy Żale, w powiecie rypińskim. Stolarz wypomina nazwiska wsi: Ugórz, Głęboczek, Obory.

W dalszym ciągu jest rodzina żydowska z Drobina,—żydówka z Warszawy, która z czworgiem dzieci jedzie do męża, będącego już w Ameryce; następnie chłop z Kujaw w czarnej kamizelce, z pod której widać czerwone rękawy kaftana, a na głowie ma czarny kapelusz z dużem rondem; po-przez bagaże i worki nie mogę się przedostać do niego, jak i do innego jeszcze z siwą głową, który do nikogo nie zamówi słowem.

Noc ta dla mnie niezapomniana! Filozof, moralista mógł-by tu wyprowadzać ciekawe wnioski; ale artysta może tylko współczuć, wziąć do duszy cudze cierpienia, złudzenia i nadzieje.

Stolarz oparł się na ramieniu kochanki i drzemie. Dzieci Wiśniewskich śpią w różnych pozy- cyach: najmłodszy chłopiec przytula oto do piersi blaszankę od mleka. Stary Wiśniewski jest jakiś zamyślony: najeżył nikłe wąsy, czoło mu się zmarszczyło, rozszerzyły się nozdrza, czarne ręce złożył na kolanach; może myśli nad tem, że wyprowadził w świat te dzieci, a Bóg wie, co się z nim i z niemi stanie. Czasem daje kułaka żonie, aby poprawiła śpiące dziecko. Żydowi z Drobina sen nie idzie; waha się właśnie między Brazylią a Nowym Yorkiem.

— Bo trzy czy cztery tygodnie płynąć wodą po żółtą febrę, to strach; morska choroba, burze, a przytem ludzie mówią, że żydków rząd do Brazylii nie wpuszcza.

Stolarz się naraz porwał, klęknął na środku, zdjął czapkę, wyjął książkę do nabożeństwa i widzę, że czyta litanią do Matki Bozkiej. Jego kochanka czy narzeczona, świeża, rumiana, odznacza się pełnią bielutkich zębów, które chętnie pokazuje, i blaskiem oczu, któremi naiwnie rzuca na wszystkie strony.

Z latarką na piersiach, z kluczem w ręku wchodzi olbrzymi pruski konduktor i dobrodusznie pyta, rozglądając się po owym chlewiku:

— I.ebt Mer alles?

Nikt mu nie odpowiada. Nawiasem mówiąc, emigrantów bardzo źle wszyscy cudzoziemcy traktują.

Mam przed oczyma ciągle sceny karmienia i uspakajania rozpłakanych dzieci; matki niekiedy je biją, to znowu dają piersi lub chleba z miodem. Na najbliższej stacyi wpada sześciu pijanych Niemców robotników, depcą po głowach śpiących dzieci i wybuchają wesołą piosnką, która dziwnie odbija wobec smutnych fizyognomij i modlitwy stolarza. Pragnienie w tym tłoku wszystkich pożera; ale nikt nie chce wyjść z dzbankiem po wodę, aby się nie spóźnić. Oprócz żydów i mnie, nikt też nie umie jednego słowa po niemiecku. Stary chłop z kosmykami długich, siwych włosów, z odętemi wargami, istny mruk, syngielton wśród emigrantów, pierwszy poszedł po wodę i napoił niektórych, nie mówiąc ani słowa.

W ogóle całe to towarzystwo wygląda tajemniczo, pełne podejrzliwości, i wszyscy niechętnie rozmawiają. Dopiero rozłożona przeze mnie mapa kolei żelaznych zrobiła ogromne wrażenie. Zaraz się nachylił do mego ucha żyd z Drobina i pyta:

— Co tam stoją napisane?

Z drugiej strony, Wiśniewski zapytuje cichym głosem:

— Czy pan daleko jadą?

Ja udaję również tajemniczego i dyskretnie odpowiadam:

— Za morze…

— I, ja za morze! —rzecze chłop z westchnieniem. — A co nas tam czeka?

— Nie wiem — odrzekłem.

Wiśniewski westchnął drugi raz. Dziecko żydówki zaczyna strasznie wrzeszczeć i dostaje od matki dwa klapsy, a potem piersi.

— Nie dajcie się tylko oszukiwać szwabom — mówię do Wiśniewskiego — bo szkoda waszych krwawo zapracowanych pieniędzy. W Brazylii może braknąć…

Wśród takich scen dojechaliśmy do Szarlottenburga. Trzeba tu widzieć salę dla wychodźców. Jest-to olbrzymia sklepiona suterena, w której przy lichem oświetleniu wypoczywa blizko 2,000 ludzi. W dużym, żelaznym piecu pali się, a emigranci nasi pieką kartofle, inni zajadają chleb, albo rzucają się do snu na ziemię. W tym tłumie widać jakieś figury, przenikliwie śledzące i oglądające ludzi. Postanowiłem sobie był dzielić losy emigrantów, lecz w Szarlottenburgu zbrakło mi odwagi; wolałem raczej włóczyć się zewnątrz, zwłaszcza że to już była godzina 6-ta rano.

Około godziny 1 O-ej wróciłem znowu do sali wychodźców: istna wieża Babel! Jedni się modlą cicho, drudzy śpiewają na cały glos: „Kto się w opiekę poda Panu swemu”; jakiś elegant macza w ustach grzebień i przyczesuje włosy; inny z kieszeni dobył drewniane pudełko szuwaksu, zdjął buty i czyści, a inny troskliwie rozpatruje bardzo brudną koszulę. Wrzeszczą, modlą się, jedzą, myją się i t. d.

Trwa to do godziny 12-ej w południe; o tym czasie wchodzi szwajcar i woła:

— Nach Bremen!

[…]

Po ulicach Bremy, w pobliżu dworca kolei o każdej godzinie można spotkać gromady chłopów z babami i dziećmi; jak zauważyłem, kupują głównie naczynia blaszane na wodę i na mleko, co, widać, jest tu tak powszechne, że się spotyka sklepy z napisem „Blechwaaren fiir Auswanderer. Niemcy przystają na ulicach, lub gapią się z okien, mówiąc:

— Sieh, Brasilianer aus Polen.

Wymieniam tu niektóre hotele, raczej gospody, gdzie jest pełno emigrantów, mieszczących się w jednej izbie po kilkunastu, a gdy duża, to i — kilkudziesięciu: Hotel Stadt Minden na rogu Sogestr. i Lindenstr., hotel zum Emigrant-Conradesa, hotel Stadt-Gottingen, gdzie są głównie emigranci z gub. Kowieńskiej. Ci w moich oczach opluli przekupkę? która za 10 fenigów sprzedała 5 małych jabłuszek.

Na Breitenweg mieszka 50 ludzi z gub. Płockiej, Kaliskiej, Warszawskiej u gospodarza Meyera; uskarżali się przedemną, że wydali pieniądze na kolej, a teraz są głodni, i pytali: „Co, panie, robić?“ Prócz tego, pełno ich jest w gospodach Auf der Brake, w hotelu Stadt Warschau, u Giintkera i t. d. Obchodzę te duszne i cuchnące przytuliska, o ile mi tylko czas całego dnia pozwala.

Ale najgłówniejszy biwak naszych wychodźców jest to stary bremeński dworzec kolei, duży i zupełnie opuszczony budynek za miastem. Wielkie sale pełne są barłogu, w którym poniewierają się ludzie gorzej, niż psy w budach; ale, rzecz ważna, ten przytułek nic ich nie kosztuje.

Smutny, bardzo smutny widok! Kilkuset ludzi leży w śmieciach, w które zaledwie masz odwagę nogą wstąpić. Wszelki nieporządek, jaki sobie tylko wyobrazić można, spotyka się tutaj. W całej owej wielkiej ruderze roją się tłumy mówiących po polsku. Jedni zostali tutaj, wysiadłszy prosto z pociągu, innych powyrzucano z różnych gospód, ponieważ nie mieli czem płacić za dach i utrzymanie.

Na starym banhofie są prawdopodobnie najwięksi nędzarze. Dostają oni bezpłatnie nie tylko pomieszczenie, lecz i żywność. Rano piją herbatę lub kawę, do tego chleb z masłem; na obiad jedzą mięso gotowane w kartoflach, albo kartofle, kapustę i po śledziu wydają im na osobę. Ten dobroczynny

[…]

0 tych biedakach na starym dworcu kolei żelaznej w Bremie jest tak dużo do opowiadania, że niema możności opisywać wszystkiego. W suterenie jest wielka kuchnia, gdzie dzieci emigrantów obierają kartofle, a kucharz, niemiec, ciągle jest czynny; herbata gotuje się tu w ogromnych kotłach; mnóstwo chleba zalega stoły.

Nie sądźcie, iż całe to położenie stoi na przeszkodzie sprawom ogólnoludzkim: ludzie się tu rodzą na biwakach owych, umierają i zawierają małżeństwa. Od d. 23 października przyszło na świat w Bremie dwóch chłopców, umarło zaś w tym czasie troje dzieci. Atoli najciekawsze jest, że zawarto sześć małżeństw; „bo tu łatwo ślub wziąć — mówi jeden chłop — dasz na jedne zapowiedź i do ołtarza; nikt człeku nie wadzi, kobiety nie odbije, kiej się nie wlecze.

Panuje przekonanie, że w Brazylii najwięcej tacy warci, co już mają żony. Nie tylko ślub zawierają, lecz wyprawiają sobie głośne wesele, według rytuału krajowego, z oczepinami i t. d. Zamiatają w kącie sali jednę kupę śmieci, skrzypków jest pełno między nimi i hasanie trwa przez całą noc, albo i dłużej.

— Rozpusta tyło w głowie u głupiego narodu!— mówił do mnie chłop stary o takiem weselu.

[…]

W niedzielę od godziny 10 ej rano, tłumy chłopów w kaftanach i długich kapotach, bab w różnokolorowych kieckach oraz chustkach, podążały do kościoła katolickiego przy ulicy Klosterkirchenstras se; trudno się tam było przedostać, taki ścisk panował. Wyglądało to zupełnie tak samo, jak gdyby suma w kościele parafialnym na wsi.

Niektórzy padali na ziemię, całowali ją, głośno łkając, inni modlili się żarliwie na głos, a przez cały czas rozlegały się nabożne pienia, które u nas lud zwykle śpiewa po kościołach. Kazanie powiedział ks. Prachar łamanym językiem, zachęcał do wytrwania w wierze i do ufności w miłosierdzie Pańskie. Wielu ludzi dnia tego przystępowało do Przenajświętszego Sakramentu.

Z tem wszystkiem było jakoś grobowo, smutno; patrząc na ów lud zbłąkany, zapędzony w obce strony, opuszczający ziemię, która rąk potrzebuje, trudno się od łez wstrzymać. A kiedyż indziej płakać, jeśli nie w takiej chwili?

Nie widziałem ani jednej sukmany — wszystko kubraki, kaftany, surduty, kapoty. Nie spotkałem ani jednego chłopa z gubernii Radomskiej i Kieleckiej. W Bremie też żydzi zupełnie się oddzielili od chrześcian. Na starym dworcu daremnie poszukiwałem choćby jednego izraelity.

[…]

Dnia 5-go listopada, o godzinie 2 ej po południu, wyruszył z Bremen pociąg, wiozący emigrantów na okręt do Bremerliaven; już przed 11-stą inny pociąg wywiózł ich był znaczną liczbę.

Umieszczanie na okręcie rozpoczęło się przed 4-ą, a przeciągnęło się po 6-ej.

Przeszło 2 500 głów, pełnych nadziei brazyliańskich, przyjął do wnętrza swego parowiec „Munchen”, należący do towarzystwa północno-niemieckiego Lloyda. Nawiasem mówiąc, jest to jeden z największych statków bremeńskich.

Wraz z emigrantami znalazłem tu i ja pomieszczenie.

Rozpatrzywszy się po zajętej przez siebie kabinie, zszedłem niebawem pod pokład na pierwsze i drugie piętro, które mi się przedstawiły jako rodzaj morskiej sutereny. Na każdem z tych pięter wiszą dwa pokłady łóżek z żelaznych prętów, a każde takie łóżko zaopatrzone jest w siennik, wysłany słomą, i w poduszkę z trawy morskiej. Na łóżku spoczywa jeden dojrzały człowiek (matka lub ojciec) i dziecko. Przejścia między łóżkami są wązkie, tak że minąć się trudno. Obliczyłem te łóżka w I-ym oddziale, i znalazłem ich na górnem piętrze 250, na dolnem 190, czyli pomieszczenie przeszło 800 ludzi, licząc w to dzieci; w trzech więc oddziałach znajduje się powyżej podana ilość głów!…

Zaraz pierwszego wieczoru, emigranci tu i owdzie na łóżku ustawili obrazy Matki Boskiej Częstochowskiej i głośno odśpiewywali „Gwiazdo morza, któraś Pana“. W jednym kącie jakiś pyszałek znowu przechwalał się swoją znajomością tego, co to jest dobry statek parowy.

„Ten na ocan nie pójdzie — mówił—za słaby na to; ja do Nordy Ameryki jeździł, to ściany były w dubelt i okna het w dubelt, a to wszystko miętkie: ocan jak huknie, rozleci się, ćwieki wypadną“.

Mieliśmy nazajutrz rano ruszyć w drogę, lecz mgła była nadzwyczajna, więc cały dzień przeczekaliśmy w porcie.

[…]

Z początku jedli bardzo nieumiarkowanie.

— Proszę pana — powiada mi chłop stary — ten nasz naród strasznie podły, jeden bierze jadło za siedmiu, potem zruci, a dla innych brakuje.

Spotkać ta moża przeróżne typy psychologiczne. Jakiś szewc z pod Mławy zawraca np. chłopom głowy udając mądrego, powiada, że doskonale mówi po niemiecku.

— Pojedziemy na Francyę, tam jest naród fajn, delikatny! O, ja, ja, na szyfie musisz koniecznie jechać na Francyę i na wyspę Ś-ty Heleny.

Inny znowu tlómaczy, że suchary białe dlatego dają ludziom na okręcie, bo doktor tak zapowiedział:

— Nie kazował dawać nic innego, żebyśta sobie kałdunów nie rozpychali; wyjedzieta na morze i rebekowanie…

[…]

Gdym się przyglądał z pokładu fałom, podszedł do mnie jakiś tapicer i zaczął narzekać na brak dobrego towarzystwa:

— Wszystko, panie, chamy, dranie; mam przy sobie karty; ale z kimże tu grać w preferansa… Z chłopem?

Już pod wieczór tegoż dnia baby zaczęły się skarżyć, że im się we łbach kotłuje. Poszedłem na dół, gdzie zastałem chłopa, który, przeciągając, sylabizował jakąś książkę, inni z odkrytemi głowami słuchali, choć, jak się przekonałem, nie rozumieli, o co chodzi. Treść książki brzmiała np. „Człowiek, który chodzi drogą cnoty, nie czyta światowych występnych książek, ani nie patrzy na sprosne malowidła, gdzie są nagie cielska“. Doradziłem im, aby lepiej zaśpiewali jaką pieśń nabożną.

Jest tu chłop, stary wyga, o którym jego towarzysz tak mi powiada:

— Oni to sobie z niemcami okrutnie dają radę: Kiej im… kucharz wyda i powiada: „weg, Oni tylko głową kiwają i mówią: a bo ja głupi, nie pójdę! a na kartkę mu pokazują, gdzie sobie napisali siedm kresek, póki się niemiec nie zmądrzy, że mają siedmioro dzieci… Drugiego toby za drzwi wyrzucili, oni zawdy na swojem postawią.

Nasi chłopi cenią się bardzo wysoko, myślą, że ich pożądają wielce różne rządy; słyszałem na okręcie legendę, że do naszego parowca podjechał w nocy angielski statek i wykradł 25-u emigrantów.

— Pocoby mieli wykradać? — odzywam się.

— A któż, panie, może wiedzieć? Musi potrzebowali takich polskich ludzi.

Poznałem się znowu z jakimś wyszczekanym chłopem; powiada, że jest ogrodnikiem z gubernii płockiej, wymyśla na wszystko co polskie, o szlachcie powiada z przechwałką: „Co nasza szlachta? Same gałgany i koniec. A bo to u nas są jakie miasta! Ades jest dziesięć razy większy od Warszawy, większy od Brymy, a naród tam okształcony “.

Trzymają się też tych biedaków i figle: kiedy np. na parowcu wypuszczają parę z maszyny, chłop się odzywa do baby:

— Maryna, Maryna, a lećże do krowy, bo się cieli! Nie słyszysz, jak ryczy?

Podczas zaś kołysania się statku, gdy się ludzie zataczają na pokładzie, dowcipny chłop tak się odezwał:

— Dobrze zaganiata gęsi, ani jedna nie została.

[…]

Gdyśmy dojeżdżali do brzegów Holandyi, ukazywały się w oddaleniu maszty okrętów przejeżdżających. Mały chłopak stał przy ojcu na pokładzie i pokazywał maszt taki palcem, mówiąc:

— Tatusiu, czy to gruszkę w polu widać?

Śmiech ogólny.

[…]

Gdy wszyscy wylegną na pokład, wtedy można po stroju mniej więcej poznawać okolice, do których emigranci należą. Nie widzisz tutaj tylko białej ani brunatnej sukmany, równie jak białej magierki lub czerwonej rogatywki z czarnym barankiem i pawiem piórkim.

Za to spostrzegam oto krępego chłopa w szarej kurpiowskiej kapocie, obszytej czarną taśmą i zapinanej na dwa rzędy guzów, z kieszeniami na tyle. Gdzieindziej znowu uwija się chłop, wygolony jak ksiądz, w długiej granatowej sukmanie i czarnym kapeluszu. Jakiś starzec chodzi w kożuchu z siwych baranów i z ogromnym kołnierzem futrzanym na plecach; o ile wiem, jest to patryarcha rodziny, liczącej głów szesnaście; wstrzemięźliwy w mowie, wygląda na człowieka, co zawsze był rozsądny w życiu — raz strzelił bąka, ale dobrego. Dalej nieco w drylichowej marynarce i w takicbże spodniach, w kaszkiecie wytartym, zwieszonym na tył głowy, z szyją grubo owiniętą w szal włóczkowy i z papierosem w ustach, umizga się do dziewczyny eks-parobek dworski. W nizkim i sztywnym kapeIuszu bronzowym, w żakiecie, z dewizką od zegarka, z rękami w kieszeniach od spodni, stoi rzemieślnik większego miasta. Inny jakiś emigrant przesuwa się w bardzo obszernym granatowym płaszczu z wielką peleryną i w czarnym kapeluszu z dużem rondem. Tam znowu widać baranią czarną czapkę i czerwone rękawy koszuli, wyglądające z pod kaftana w formie fałdowanej jubki. Chłopak podrostek ma na sobie bardzo obszerny tużurek z długiemi rękawami, podarowany przez jakiegoś rosłego niemca z Bremy.

Lekarze okrętowi mówią o chłopach tych, że są zdrowi i dobrze zbudowani; za to kobiety po największej części wątłe, słabe i brzydkie; pomiędzy dziećmi panuje na okręcie duża śmiertelność.

Jesteśmy siódmy dzień na morzu: dzieci umarło już sześcioro i jedna kobieta, urodziło się czworo. Po przybyciu do Rio de Janeiro będą zapewne wesela, bo zalotów jest dużo..

[…]

Zauważyłem, że wszyscy chłopi są dobrymi mężami i ojcami. Jak oni dbają o swoje chore żony, jak pielęgnują dzieci! Ojców zawsze spotkać można z dziećmi na ręku lub na kolanach. Baby są nadzwyczajnie nieporządne, nie myją się, nie czeszą, leżą na łóżkach wśród mnóstwa gratów i artykułów żywności. Bóg wie, co się znajduje na tern okrętowem łóżku, oprócz ciał ludzkich!

Pożywienie im nie smakuje, bo sposób gotowania niemieckiego jest inny.

[…]

Przypłynęliśmy do portu Santa Cruz, widzieliśmy zdaleka miasto o domach z płaskiemi dachami i zielonemi okiennicami, z ogrodami, w których kwitnęły granaty, róże, lilaki; lecz na ląd nikomu wysiąść nie pozwolono, ponieważ na okręcie od czasu wyjazdu z Bremerhaven było sześć wypadków śmierci, a spokojni wyspiarze obawiają się zarazy.

Okręt w porcie nabrał węgla, wody słodkiej, zakupił kilkanaście wołów i przed wieczorem ruszyliśmy dalej.

[…]

Dziesiątego dnia podróży na wodzie dały się słyszeć wśród emigrantów szmery niezadowolnienia. Utyskiwali, że podróż trwa długo:

— Takie Niemcy mogą nas wieźć gdzie na zgubę — mówiono — oficerowie powsiadają ra czółna i uciekną, a nas zostawią na morzu z okrętem.

Całodzienne próżniactwo, zagęszczona dosyć szkarlatyna, a później błonica pomiędzy dziećmi, sprzyjały wytwarzaniu się coraz większego niezadowolnienia. Jednego dnia było chorych 50 dzieci; obaj lekarze mieli nader dużo zajęcia i bardzo sumiennie obsługiwali pacyentów; ale chłopi wcale na to nie zważali i przypisywali chorobę złemu systemowi żywienia na okręcie.

— Chleb oto dają na morskim kwasie i jak nie mają dzieci umierać.

[…]

Chłopi polscy—zdaniem Niemców—są tylko pełni pretensyonalności, uważają się za bardzo znakomitych ludzi, a gdy się jedno jakieś ich żądanie zaspokoi, zaraz występuje drugie, trzecie i t. d.

Ani jeden ze wszystkich emigrantów nie miał choćby cokolwiek zbliżonego do prawdy pojęcia

0 tej podróży.

— Przez dwa dni — mówili — będziemy płynęli po wrzącej wodzie i dlatego okręt okuty żelazem, boby się drzewo rozgotowało.

Pocieszali się jednak w drodze nadziejami brazyliańskiemi:

— Ja wezmę cztery włóki gruntu — mówił jeden z emigrantów — bo nas jest z babą dwoje i mamy dwoje dzieci.

— A ja — rzekł drugi — muszę wziąć sześć, bo na wiosnę przyjedzie Stasiek z Jagną.

— Na wójta musimy tam wybrać Wieka Strzałę, a Głodzikowskiego na sołtysa.

Takie i tym podobne rozmowy łatwo było słyszeć na pokładzie podczas gorących dusznych nocy podrównikowrych, kiedy zasnąć było trudno w pocie.

Przez całą drogę nikt nie zatęsknił do kraju; na ten temat wszcząłem z nimi parę razy rozmowę z której wynikło, że podróż wcale im nie przypada do smaku; ale też i wracać niema już po co. Przy całej religijności, polegającej głównie na formach, cały zastęp emigrantów na parowcu „Munchen” jest krańcowo i grubo materyalistyczny.

[…]

Brzegi Brazylii dały się widzieć przed piątą rano dwudziestego szóstego listopada: są to łańcuchy gór nadmorskich, pokrytych lasami palm, magnolij itp.

[…]

Zdziwienie naszych emigrantów było niemałe; bo nikt na nich nie czeka, nie śpieszy aby ich przyjąć; wśród tego wielkiego ruchu nikt na nich nie zwrócił uwagi. Rozpoczęły się biurokratyczne formalności ze strony urzędników celnych, później urzędników sanitarnych, a wreszcie wjechała brazyliańska inspekcya emigracyjna.

„Munchen“ zdał swój towar na papierze, lecz trzy dni z emigrantami stać musi w porcie, bo wszystkie domy schronienia dla emigrantów są przepełnione i trzeba dopiero miejsce dla nich znaleźć; biwakują oni na tak zwanych wyspach „emigranckich“, zwłaszcza na wyspie „Kwiatów“, gdzie przed niedawnymi jeszcze czasy były targi na niewolników.

[…]

Mała barka żaglowa przywiozła mię przed 20-tu godzinami do Rio-Janeiro i jestem teraz od okrętu o godzinę podróży oddalony.

[…]

Charakter miast jest nader oryginalny, ludzie zupełnie inni niż u nas: zajmują się sobą tylko, ruch bardzo wielki i do późnej nocy, a upały straszne. Rio de Janeiro jest tak kosztowne miasto, jak chyba żadne inne na świecie!

[…]

W dużych miastach i w małych nie spotkasz nic takiego, co-by wskazywało, że naród myśli, czuje, pracuje: brak pomników, brak smaku w budowie kościołów i domów, a daremnie poszukiwałem po sklepach w Rio de Janeiro, jako też na prowincyi, wyrobów krajowych wyższej wartości; szukałem dzieł o Brazylii, map—niema. Niemcy piszą o Brazylii dzieła i wydają mapy tego kraju; Niemcy cywilizują Brazylią. Jest tu za to wyborna kawa i znakomity tytoń.

Przez całe swoje życie nie widziałem tyle fajerwerków, ile przez czas pobytu w Brazylii; nawet w dzień, podczas nabożeństwa, puszczają przed kościołem fajerwerki. O iłem spostrzegł, murzyni są głównie tu nabożni.

[…]

A gdzieżby w Brazylii na jakim okręcie nie było teraz polskich emigrantów!… I tu zdaleka ich już spostrzegam, — poznaję z cholew butów, z kapot, kaftanów granatowych, a dzieci—z białych, jak len, włosów.

— Niech będzie pochwalony! Jak się macie ? Skądeście?

Zaraz się schodzą, otaczają mnie, wypytują.

— A pan skąd? Czy pan także emigrant?

— Nie, nie emigrant; przyglądam się tylko, jak tu jest emigrantom, a potem to w książce opiszę.

— No, to pan uczciwie robi! Żeby tak dawniej był kto spenetrował, możebyśwa tu teraz nie byli…

— Więc wam źle w Brazylii?

— Nikomu na świecie gorzej już być nie może: Ostatnia nędza i straszna kara boska za jakieś nasze grzechy!

— Mój panie,—pyta inny chłop—kto nas też tu w tej Brazylii na takie ciężkie utrapienie ściąga?… Różnie o tem gadają.

— Was tu sprowadza rząd brazyliański, który przebywa w Rio de Janeiro.

— Toć urzędników rozmaitych widzieliśwa, jeno nie wiadomo, czy nad tem jest jaki król.

— W Brazylii niema króla; — odrzekłem,—jest rzeczpospolita.

— Ciewy, to bez to to tak źle! A w kraju, to nam het rozpowiadali, że pod cysarza idzicwa na poddanych…

— Ej, co oni ta u nas wiedzą! — Zawołał znowu inny.—Toć nam na szyfie niemiec jeden rozpowiadał, to samo co pan mówi, tyło się nie każdy mógł zmiarkować o onej rzeczypospolitej…

— Jakby tu król był, toby porządek musiał u nich być lepszy.

— Choćby i my na ten przykład, moglibyśwa iść ze skargą, pożalić się, a skoro oni się tak pospolicie rządzą, to niewiadomo, gdzie kogo szukać.

— Na czele rządu — rzekłem — stoi w Brazylii prezydent rzeczypospolitej.

— Pewnikiem zarówno z tymi urzędnikami trzyma.

— To w Ryjo proszę pana taki najstarszy siedzi ?—pytają.

— Tak jest, w Rio.

— A czy to on takie stuki wymyśla z emigracyją i tym ajentom do nas iść kazuje?… Bodaj jego śmierć nagła!

[…]

Emigranci nasi mają w Brazylii piękne palmy, około hotelu w Desterro rosną: pomarańcza, kawa z białym kwiatem, banan; morze im szumi, góry dokoła panują, uwieńczone lasami; często mogą widzieć wspaniale wschody i zachody słońca. Ale wlecze się za nimi smutek straszny, nędza ostatnia, co ich czynią najnieszczęśliwszymi na świecie. Dajcie im za to wszystko kawałek, bodaj piasku, na ojczystej ziemi; pokażcie im niebo, bodaj pochmurne, lasy swoje; dajcie im naszą wierzbę, topolę, sosnę, zagon kartofli, a drugi taki, co to na nim i marchew, i mak, i słonecznik, i kukurydza… Toby zamieniło ich ciężką niedolę na szczęście; bo ojczyzna jest jak zdrowie: „kochają ten, co ją stracił”.

[…]

Nająłem więc dwa konie i w towarzystwie młodego chłopaka, puściłem się w drogę do kolonii oraz emigranckich baraków w lesie.

Com tutaj widział i słyszał, przechodzi wszelkie pojęcie, jakie można mieć o ludzkiej nędzy. Stoi tam budynek, który nazajutrz i drugi raz z powrotem za dnia oglądałem: rudera czarna, pełna gnoju, w którym się poniewierają rodziny wychodźców; obrzydliwa woń bije zdaleka, a przy wejściu wstręt cię ogarnia; koszary w Desterro, to pałac wobec tego. Oprócz owego budynku, znajdują się tu jeszcze budy z gałęzi, gdzie mieszkają tacy, którzy już żadną miarą w budynku zmieścić się nie mogli. Posłanie z przegniłych liści drzew, ogniska przed budą— oto przytułek dla zdradliwie z ojczyzny wywabionych emigrantów.

A jakże wyglądają ludzie? Ostatniego rzędu żebraki! Znękani ciągłą włóczęgą, obrzydliwie brudni, obdarci, upadli na duchu, mają na ustach tylko słowa przekleństw i złorzeczeń dla Brazylii. Począwszy od hygieny, a kończąc na stanie moralnym — upadek zupełny.

Ależ to dyabelnie potworna hańba cywilizacyi, piętno ohydy, które sobie rząd brazyliański krzywdą ludzką wypala na czole.

ten sposób nie ucywilizujecie tych borów, gór i pustyń waszych, lecz się zwyrodnicie jeszcze bardziej .

Cala ludzkość powinna ostro zaprotestować przeciw takiemu nadużyciu. Opowiadam szczerą prawdę, to, co widziałem własnemi oczyma.

Emigranci otoczyli mnie wkoło, wszyscy, jak jeden, błagali, zaklinali, abym im nieszczęśliwym szedł w pomoc. Ze wszech stron wywoływali oni swoje nazwiska, a każdy w nadziei, iż o jego losie doniosę krewnym, przyjaciołom, znajomym: „A może się ktoś, gdzieś zlituje i wykupi biedaków z niewoli brazyliańskiej!“—Ta była myśl, utajona w tych prośbach.

Napróżno, bo do Brazylii nawet pieniędzy pocztą przesłać nie można! Biedak, co tutaj wpadł, już zginął, jeśli nie posiada energii żelaznej pracy, jeśli nie ma w sobie odporności dla uczucia tęsknoty za swą ziemią.

[…]

— A któż wy jesteście?

— Jestem emigrant, pochodzę z miasta Łodzi, nazywam się Henryk Rosentreter, pracowałem w fabryce pana Szajblera przez lat czternaście. Pan Szajbler odradzał mi emigracyi, alem go nie usłuchał…

Nic na to nie odrzekłem, wyczekując dalszych zwierzeń. On znowu przez czas jakiś milczał, zerkając na mnie z boku, a nareszcie tak dalej prawił:

— Wybiera się tu do pana cala kompanija tam z baraków, będzie z 500 ludzi: powiadają, że nam pan koniecznie na tę biedę poradzi.

— Zkądże wam przyszło do głowy, że ja jestem konsulem?

— Tak wszyscy mówią; powiadają, że pan przywiózł ze sobą pieniądze duże na powrót emigrantów do Polski… Inni zaś mieli słyszeć od samych brazylianów, że pan tak tylko przewąchuje, jak gdzie co jest, a potem będzie z tego wojna…

— Oj, ludzie, ludzie, jacyście wy głupi —zawołałem. — Przyjechałem do Brazylii tak samo, jak każdy z was, tylko że za paszportem i z pieniędzmi na powrót do kraju.

— Proszę pana, bo nam dużo nie potrzeba! — zawołał Rosentreter. — Jakbyśmy dostali po trzydzieści marek na głowę, to my sobie sami zrobimy łódź taką wielką z żaglem i, bodaj o głodzie, wrócimy.

Naiwność taka nie tylko rozproszyła moje podejrzenia, lecz mię rozrzewniła.

— To, co zamyślacie zrobić — rzekłem — może jest i dobre, choć nie myślę, żeby w łodzi można było przepłynąć takie ogromne morze; ale ja z własnej kieszeni mogę tylko na początek złożyć w wasze ręce bardzo małą sumkę.

Mój interlokutor znowu milczał, wystając ciągle przy oknie, a potem rzecze:

— Skoro pan ma wrócić do Polski, to niechże pan pomówi o mnie z panem Szajblerem; bardzo dobry człowiek.

— Słyszałem o tem, lecz go nie znam: zaręczam wam tylko, że moją rozmowę z wami wydrukuję w gazetach.

[…]

Dziś, o godzinie 4f/2, przybyłem do Itajahy, miasta przy ujściu rzeki Itajahy do Atlantyku.

Okolica składa się z trzech kolonizaeyjnych municypalności: Itajahy, Brusque i Tijukas.

Krótką tylko miałem rozmowę z p. komisarzem kolonizacyi, Victorino da Fonseca; jest on zgoryczony dla polaków i jak najgorzej o nich mówi. Zaprosił mnie na jutro, na godz. 11-tą rano, do swego biura; ale ponieważ uważałem, że się niewiele dowiem, więc zaraz w hotelu nająłem konia i, nie tracąc czasu, w towarzystwie pół krwi europejczyka, chłopaka lat 17-tu, puściłem się na kolonie zaraz po godz. 5-tej.

Jest prawie godz. 11-ta, gdym powrócił; ale nie kładę się spać, ażeby wam dziś jeszcze opisać, co znalazłem.

Już o kwadrans drogi za miastem dostajesz się w okolicę bagnistą i zarosłą gąszczem wijących się, jak węże, krzewów: wszystko się splata, plącze, wiąże, a czasem tylko błyśnie tu i ówdzie woda; jest to dolina rzeki, poza którą na niebieskiem sklepieniu rysują się góry z zamglonemi wierzchołkami.

Swierszczenie miliona piewików, śpiew ptaków rozlegają się dokoła; połyskują barwą piękne kwiaty, przelatują pyszne motyle. Plącę za konia 5 milrejsów, więc go nie oszczędzam; przedzieramy się przez jakieś ścieżki, strugi, niekiedy konie grzęzną.

W godzinę już byliśmy w miejscowości suchej, nieco wyniesionej ponad doliną. Las i las tylko, lecz las rozkoszny, wonny, gwarny od śpiewów ptasich, pełen ruchu.

Pośpieszając, pierwszą osobą, którą spotkałem, była kobieta na koniu, ubrana w kapelusz, wiozła jakiś kosz i pełno paczek.

Jest to kolonistka, która z miasta wraca do domu ze sprawunkami.

Potem już z gąszczów wynurzała się kolonia za kolonią.

Są to małe domki z oknami bez szyb, a czasem tylko z okiennicami; strzecha czasem z suchych liści palm, czasem dachówka bardzo gruba, czerwona. Około domu ogród, w nim banany, pomarańcze, drzewo kawowe, brzoskwinie; w polu—kukurydza, dynie, fasola i t. zw. pataty, t. j. rodzaj kartofli. Żadnych innych zabudowań tu niema; krowy, kozy, trzoda chlewna — wszystko koczuje pod golem niebem.

A poza kolonią znowu las, znowu gąszcze, przez które nieraz trudno się przebić.

Minęliśmy około 20—30 tu takich kolonij i wydostaliśmy się na przestrzeń, jaką u nas widzieć można po wycięciu lasu. W oddaleniu gdzieniegdzie dym bucha kłębami, pali się — to nowy kolonista na wyznaczone m sobie terytoryum rozpoczyna gospodarkę od spalenia wszystkiego, co rośnie na tej dziewiczej ziemi.

Jednocześnie żwawiej pędził teraz koń, naglony przezemnie, i wnet dotarłem do brzegu lasu. Tutaj w budach, w ruinach jakiegoś starego domostwa, mieszkają jacyś ludzie.

Dosyć być tydzień w Ameryce południowej, ażeby potem nieomylnie rozpoznawać fizyognomię polaka.

— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! — rzekłem do jakiegoś człowieka, który stał przy baraku. A ten zdjął czapkę, szeroko otworzył usta i w parę minut byłem tak oblężony przez ludzi, że koń mój kroku zrobić nie mógł.

Nie macie wyobrażenia, ile tu łez popłynęło w przeciągu pół godziny…

Powiedziałem im, że przyjeżdżam z wizytą do nich z Warszawy, aby zobaczyć, jak się mają.

Dopiero jęki rozpaczy, krzyki i płacze!…

Na wspomnienie kraju ludzie rzucają się do mnie, jak szaleni, przeklinają chwilę, w której opuścili ojczyznę, złorzeczą ajentom, doradcom—słowem mam przed sobą scenę, której słowami nie jestem w stanie oddać…

— Jak pan wróci, niech pan da znać od Józefa Szczepańskiego Adamowi Szczepańskiemu w Drogiszkach przez Mławę, żeby się tu nie ważył przybywać, niech go Matka Boska broni!—woła jeden.

— Panie, panie, zlituj się nademną, napisz do proboszcza ks. Ociechowskiego w Orlu, stacya Izbica; niech powie ludziom od Józefa Rutkowskiego i Ignacego Hernackiego, od Augustyna Nowaka, Antoniego Więckowskiego i innych, żeśmy strasznie nieszczęśliwi! Żyjemy, jak zwierzęta w lasach, ani ludzi, ani kościoła!

— Całe życie będę służył darmo! — woła jakiś chłop szpakowaty, lecz tęgi jeszcze — a niech kości na swoim cmentarzu złożę.

W ekstazie dziwnej jakiejś tłoczą mi się do rąk, do nóg, do szyi, nie mogę sobie dać rady z rozżalonymi i nieszczęśliwymi ludźmi.

— Panie, dzieci mi wymarły! — woła jakaś kobieta, która, w miejscu oczu, ma tylko dwa czerwone doły.

— Stasia umarła — wykrzykuje ktoś znów. — Niech pan da znać do Smolan przez Mławę do Jana Szczepkowskiego od brata Leona.

Tu znowu Jan Gawroński ciśnie się do mnie przez tłum i wola:

— Z nieba cię tu Pan Bóg zesłał, mój panie, napisz odemnie do proboszcza Smoleńskiego w Drobinie, opowiedz mu o naszej strasznej nędzy!… — Boże, mój Boże!

Nie skończyłbym wyliczać wszystkich próśb, błagań, zaklęć, które wyszły z ust tych nieszczęśliwych.

Czemuż nie jestem bogatym, bardzo bogatym, abym mógł ziomków swoich wyprowadzić z niewoli brazyliańskiej! Stracili kraj i w cierpieniu nauczyli się go kochać.

Rozrzuciłem trochę monety, papierosy swoje, i ze ściśniętem sercem puściłem się ku drugim takim samym barakom. Tłum biegł cwałem za moim koniem i przy drugich barakach ta sama scena. Byli tutaj także emigranci hiszpanie; ci wychodzili przed baraki, w pasach swoich, kaftanach, i z podziwem przyglądali się scenie.

Co robią tutaj ci ludzie? Oto, dano im możność wybrania sobie prowincyi, czyli stanu; ale gdy przybywają na miejsce, spotyka ich zawód: ziemia albo jest jeszcze niewymierzona, albo wcale niezdatna na kolonie; więc ich trzymają miesiąc, dwa i dłużej, a potem posyłają gdzieindziej, gdzie się powtarza to samo.

Sądzę, że moich ziomków powinnoby to, co tu piszę, nauczyć przezorności. Nie ja dziś mówię, lecz sami emigranci chłopi.

[…]

Jadę nareszcie do upragnionej przez siebie Masaranduby ! Towarzyszy mi pan L. de M., pomocnik szefa kolonizacyi i młody człowiek, pomocnik pomocnika. Są to ludzie z najlepszemi chęciami, ale niezdary—kanceliści i nic więcej, a ostatecznie tacy wykonywają w Brazylii dzieło kolonizacyi.

Błoto tutaj większe, aniżeli u nas w okolicy Buska, Wiślicy, Proszowic, Skalbmierza. Na promie, przypominającym okręciki, które w Warszawie puszczają dzieci po rynsztokach, przeprawiliśmy się przez rzekę Itajahy assu (wielką), a około 10-ej przybyliśmy do miejscowości zwanej Itapavo, gdzie się przy drodze znajduje oberża niemiecka Jensa Jensena. Nie powtarzam tu swej rozmowy z urzędnikami, gdyż płytkość jej kwalifikuje się do zatracenia na wieki, o ile chodzi o kolonizacyą i emigracyą. Wysiadałem za to z wehikułu, zbierałem rośliny szczególne, wypytywałem o nazwy i obyczaje spostrzeganych ptaków, owadów i t. d. Odpowiedzi bywały często wątpliwe.

Jens Jensen, właściciel oberży w Itaparo, przed 25-u laty zbiegł z okrętu jako majtek i przybył tutaj, jak mówią, zaledwie w butach; dzisiaj jest to człowiek bardzo zamożny: posiada znaczny majątek w ziemi, zwierzętach domowych, w dobrze zaopatrzonym sklepie i w gotówce.

Wszystkiego u niego dostaniesz: czarnej fasoli, masła, kukurydzy, mąki, różnych nasion, rzemienia, tkanin bawełnianych, lnianych, wełnianych, jedwabnych, mięsa, obuwia, kul bak, papieru, książek do nabożeństwa, elementarzy, nawet tablic do nauki poglądowej, a wszystko niemieckie. Oglądałem jego zasobne gospodarstwo i widziałem skrzętną pracę całej rodziny; każdy jej członek coś robi. Naturalnie, każdy przedmiot kosztuje tutaj najmniej trzy razy tyle, co w Europie.

Przed samym wieczorem zajechaliśmy do innej jeszcze oberży, położonej wśród dzikich gór i lasów, a należącej do Wolffa, także Niemca.

Zmęczone konie wytchnęły tutaj nieco i potem, późnym już wieczorem, dobiliśmy się nareszcie do nowych kolonij w Masarandubie.

Jest to szczery bór, porastający na górach. Rósł przez długie wieki, a człowiek nigdy się tu jeszcze nie zapuszczał z toporem.

Ah, co za drogi! Nic łatwiejszego jak kark skręcić, lub utonąć w błocie.

W najnowszych czasach drogę Masaranduby wykończali i ulepszali polscy emigranci; chciano tych ludzi zająć, aby im złe myśli nie przychodziły do głowy, a przytem dać zarobek. Rząd płacił za dzień roboczy 1 milrejsa i 400 rejsów, co wynosi prawie 1 rs. 50 kop.

Dla nas wydaje się to bardzo dobrą zapłatą; trzeba jednak pamiętać, że za te pieniądze chłop z rodziną zaledwie się tutaj wyżywić nędznie może, jedząc czarną fasolę, kraszoną starym szmalcem, i kawałek lichego chleba.

Pomocnik szefa przywiózł wory drobnych pieniędzy, miedziaków, niklaków, ażeby polskim robotnikom wypłacić zarobki ich za Listopad. Przeglądałem listę płacy i widziałem, że niektórzy zarobili około 40-u milrejsów. Zwracam tu uwagę, iż kobiet nie przyjmuje się do roboty, a młodzież męzką dopiero prawie od 20-go roku życia.

Robotnik pracuje i podczas pracy żyje na kredyt, biorąc od miejscowego oberżysty wszystko, co mu jest do życia potrzebne.

Z tego rośnie dług, który często bywa większy od zarobku, zważywszy, iż ów kolonizacyjny oberżysta, K., jest bez konkurencyi i niełitościwie obdziera emigrantów.

Do oberży Wolffa, a tern bardziej Jensena, chłopi mają za daleko; mimo to, łączą się solidarnie i od czasu do czasu wyprawiają dwóch łub trzech z pomiędzy siebie, aby ci przynosili żywność od Wolffa. W czasie, gdy urzędnik odbywa obrachunek i wypłaca zarobki, przychodzi do dużych awantur, oberżysta bowiem jest tu w takich razach zawsze obecny i z rąk urzędnika zabiera pieniądze za to, iż żywił emigranta. Trzeba słyszeć te skargi, przekleństwa i wyrzekania chłopów na zdzierstwo i oszustwo oberżysty K. Tłómacz rządowy porozumiewa się wtedy z tłumaczem emigranckim (obaj są Niemcy i stronę oberżysty zwykle trzymają), poczem urzędnik sprawę rozstrzyga, oddając oberżyście jego należność, a chłopa odprawia się zwykle z kwitkiem.

[…]

Byłem w barakach, gdzie emigranci wyczekują na kolonie. Pan pomocnik szefa chciał złagodzić moje wrażenie na widok owej budy bez ścian i o bardzo lichym dachu z liści palmowych; podobało mu się kilkakrotnie nazwać zabudowania tego rodzaju: „une maison rustique”. Psy u nas w daleko lepszych budach sypiają!

— Nasz klimat — mówił pan pomocnik — wymaga tego, aby w domu było dużo przewiewności! Chodzi o zdrowie owych ludzi.

— A bodaj ciebie kartacze biły, idyoto! — pomyślałem. — Ludzie gniją w błocie, a on mi prawi o przewiewności!

[…]

Prawie całą noc nie spałem; zdrzemnąłem się tylko trochę około godziny 2-ej po północy, a przed wschodem słońca, mimo słoty, byłem już w lesie, aby widzieć zjawiska miejscowej przyrody. Następnie udałem się samotny do emigranckich baraków, gdzie właśnie baby pod golem niebem zaczynały rozniecać już ogniska. Wszcząłem rozmowę z niemi i wnet usłyszałem skargi, żale, utyskiwania. Było tam dużo chorych dzieci: jedne cierpiały na krwawą biegunkę, inne miały po całem ciele bąble z powodu upałów; oprócz tego, dużo widziałem chorych na oczy.

Rozmawiam ja tak z rodakami o ich teraźniejszej doli, wypytuję o sposób życia,—spojrzę, a tu pomocnik pana szefa stoi za mną w zabłoconych pantoflach i w płaszczu, którego użył jako szlafroka. Ah, to nic, to nadzwyczajna uprzejmość tego pana, grzeczna troskliwość, aby mię nie zostawiać samego!..

— Obrigado! — rzekłem po portugalsku (znaczy: dziękuję).

— Co oni też panu mówią?

— Powiadają, że już od kilku miesięcy przyjechali do Brazylii, a władze rządowe trzymają ich w lesie i dotąd nawet nie są odmierzone dla nich kolonie.

— Ziomkowie pańscy, przyznać trzeba, są ludzie pracowici; ale jacy pretensyonalni! Nieustannie się na coś skarżą i czegoś wymagają!

— Brakuje im, jak widzę, wszystkiego: zdrowia, szczęścia, są obdarci, głodni i nie mają gdzie głowy schronić! W naszym kraju po powodzi, po pożarze, mogą się ludzie znaleźć w takiem położeniu, lecz przez krótki czas tylko.

— Czy pan znajdujesz, że rząd nasz działa ze złą wolą dla tych ludzi ?

— Wola rządu może być bardzo dobra, ale położenie biedaków jest bardzo smutne.

— Przybędą wkrótce geometrzy, odmierzą im kolonie, rząd da każdemu narzędzia potrzebne do karczowania i uprawy ziemi, zaliczy 50 milrejsów na postawienie domu, i za jakie trzy, cztery miesiące ludzie ci będą zupełnie szczęśliwi.

— Racz mi pan powiedzieć, jakie to narzędzia otrzymują koloniści od rządu?

— Topór, rydel i gracę.

— Czy to rolnikowi w Brazylii wystarcza?

— Najzupełniej.

— A teraz zechciej mi pan pokazać kolonią nową, to jest kawałek gruntu, odmierzonego dla emigranta.

Przeszliśmy kilkaset kroków i towarzysz mój ukazał mi na pochyłości góry sporą przestrzeń ziemi, na której leżały ogromne kłody drzewa, pościnanego i opalonego przez ogień; sprawiało to wrażenie wielkiego pogorzeliska.

— Oto — rzekł — kolonia odmierzona i już osadzona, to jest oddana przez rząd koloniście, który właśnie pościnał drzewa, czekał, aż nieco przeschły na ziemi i zaczął je wypalać. Teraz pozostaje mu tylko wzruszyć ziemię motyką, gracą i sadzić: fasolę, kukurydzę, mandjokę, inhames (czytaj: „injams“—(kartofle dla trzody chlewnej), może i dynie, a za kilka miesięcy będzie miał własną żywność. Później znowu wypali część drzewa leżącego i będzie więcej jeszcze siał, sadził…

— Ileż ta przestrzeń ma powierzchni?

— Zwykle odmierzamy 1,115 metrów boku długości, a 250 do 275 boku szerokości (jak mi mówiono, wynosi to około 150 naszych mórg).

Uważałem, że zdaleka szli za nami chłopi, a gdy podeszli bliżej, bardzo mi się przyglądali.

Urzędnik kolonizacyi później drugą i trzecią takąż sarnę kolonią mi pokazywał, a przytem opowiedział, że kolonista, wypłaciwszy rządowi oznaczoną ilość pieniędzy (250 milrejsów) w ciągu lat pięciu, zostaje właścicielem gruntu. Jeżeli się atoli kolonista nie wypłaca regularnie, a rząd widzi jego niemożność, to splata może się ciągnąć przez znacznie dłuższy przeciąg czasu.

— Rząd brazyliański chce tanim kosztem zy. skać dla kraju obywateli i sądzę, że tego nigdy nie dopnie! — rzekłem.

— Dlaczego pan to mówisz ?

— Bo uważam, iż uobywatelnienie człowieka jest sprawą wychowania jego w ciągu wieków, jest dziełem pewnych procesów psychicznych, których w ludzi nie można wmówić, lecz muszą one same się wytworzyć, a noszą te procesy nazwę patryotyzmu. Wy w Brazylii uważacie to za sprawę kupiecką, opartą na umowie rządu już nie z emigrantem, lecz z agentem, który emigranta oszukuje i jako obywatela dostarcza.

Właśnie się zbliżyli chłopi, więc się ku nim zwróciłem, mówiąc:

— Ano, macie to, czegoście chcieli: ziemię!

— Jaka tam ziemia! — rzekł jeden z nich, drapiąc się w głowę. — Pałygi jacy, wertepy, u nas nikt by na to nie spojrzał… A dyć z tych kołonij, co on je tu panu pokazuje, to gospodarze precz pouciekali i niewiadomo gdzie się podzieli!… Jednego, Zarębowicza, to tu wąż okrutny ukąsił i człowiek o mało życia nie stracił. Palili mu nogę rozpalonem żelazem, a jak ozdrowiał, zabrał żonę, dzieci i w świat poszedł. Oj, co tu za gady i robaki, niech Bóg broni!

Te wszystkie kolonie, którem dotychczas oglądał, były bez chat; tu i owdzie tylko zauważyłem jakby ślady przygotowawcze do postawienia domu.

Udaliśmy się następnie na kolonie, gdzie już i chaty stały, a pomiędzy opalonemi kłodami, gałęziami, bryłami skał, dawała się spostrzegać podrosła już kukurydza, fasola, ładne listki mandjoki. Trudno sobie wyobrazić budynek nędzniejszy od chaty takiego brazyliańskiego kolonisty nowicyusza. Niema tu żadnych ścian, tylko sześć słupków — po trzy w jednym rzędzie — i dach z liści palmit. Właściciel chaty i koloniści mieszkają na strychu, to jest pod dachem, dokąd się dostają po drabinie; poniewierają się tam ludzie na przegniłym mchu i liściach. Lenistwo i nieochędóstwo polskiego chłopa dogadza poniekąd Brazylianom, którzy są także flejtuchami i próżniakami skończonymi.

Na dole w takiej chacie mieszkać niepodobna z powodu wężów, jaszczurek i obrzydliwych ropuch, które swe zimne ciała pragną ogrzać przy ciepło- krwistym człowieku. Choć to są stworzenia niewinne, jednak nieprzyjemne.

Jedynie w koloniach niemieckich znajdowałem porządek i ślady dobrobytu, zwłaszcza w koloniach, których byt ma datę nie wcześniejszą, jak lat cztery do pięciu. Ale bo Niemcy przybywali do Brazylii nie wabieni obietnicami agentów, lecz z własnej woli i z jakiemi-takiemi środkami, co ma ogromne znaczenie.

Kolonie owe porozrzucane są jedna od drugiej

0 wiorstę i dalej. Nachodziwszy się dosyć, wróciłem do baraku urzędowego, gdzie miano dokonywać wypłaty. Wyglądam oknem, bawię się z pięknym psem, a swoją drogą mam ucho na to, co się dzieje przy wypłacie. Wtem do okna podchodzi chłop

1 mruga na mnie porozumiewająco. Zrozumiałem, iż chodzi o jakąś tajemnicę i wychyliłem się za okno, sądząc, że nastąpią zwierzenia; tymczasem emigrant sięgnął do zanadrza, wyjął owinięty w szmatę kawałek papieru i to mi doręczył, mówiąc:

— Widziewa przecie, coś pan nie jest zwyczajna osoba, emigrant. Rozmawiasz pan z ludźmi, uważasz na różne rzeczy, a osobliwie o dzieci się dopytujesz, a z bryzolianów zaś nic sobie nie robisz. My też nie głupi, żeby nie zrozumieć…

Położyłem palec na ustach na znak milczenia, gdyż tlómacz stał w pobliżu, a papier schowałem do kieszeni i, co w nim było napisane, wiernie tu oddaję:

— „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus i nasza Jasnogórska Panienka! Kłaniamy się pokornie panu z Polski, a prosiewa wszyscy, siła nas tu przyjechało, żeby można było jak najprędzej z Bryzolii wyjechać i choeiaż do Bremy się dostać, to dalej już na piechty pójdziewa.

„Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus t Jakeś pan jest katolik na równi z nami Polakami w obcej ziemi, to musisz uważać, co ludzie wytrzymać nie mogą bez kościoła i katolickiego księdza, takiego, co-by naukę i wszystko kóli wiary po polsku mówił. Opisywane nam było tam w Polsce, że w Bryzolii jest polska wiara i równość, a tu niema polskiej wiary i niema równości. Wszystko pomieszane z miemcami i Bóg wie jakiemi narodami.

„Jakoś pan katolik, więc masz rozum dobry na to, że człowiek z Polski tak nie wyżyje. Miemcy, murzyny, powinny być osobno, a Polaki osobno, skoro ma być równość. Dlatego, że jak u nas jest święto, niedziela, czy jakiej Matki Boskiej, to oni robią, a z nas się naśmiewają; przychodzi do obrazy Pana Boga, cierpliwości zbraknie nieraz, jako jest niewytrzymanie ludzkie z nimi — trzeba sobakom nakląć, a jeden rwał się już do prania, jeno drudzy zbronili.

„Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus ! Nim do Polski wróciewa, żeby nam postawili choć nie dużą kapliczkę i koniecznie księdza z Polski wezwali, bo my tego niezwyczajni: — bez kościoła i bez księdza nie wytrzymawa. Prosiewa pana o to pokornie.

„A drugie, że dużo jest o tern gadania, co nam tu dają robotę i płacą: jedno życie z ów-tego zarobku mamy, na ten przykład kilo szwarce bone, trochę śmierdzącej okrasy i rzadko kawałek chle- ba do tego; co znaczy cbleb taki ich tutaj!… A jak duża familija, to wszyscy wstają od miski głodni. Kupić czego na koszulę lub na inne obleczenie, albo obuwie na nogi, nie mamy za co, choć nam wszy ziemne powgryzały się w podeszwy i wszędzie: -ani ustać, ani chodzić nie można—takie psie dusze dokuczliwe.

„Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! Dzieci, które się porodziły, a wszystko jedno, jakby prosięta—bez chrztu świętego toto zostaje… Kaj tam od nas kościół, aż w Blumenau. Z tego zarobku furmanki przecie nie najmie, bo by człowiek zdechł z głodu, jeno małe leży tak bez imienia i bez patrona swego w niebie, aż się serce ściska, że katolik nikiej pogan żyć musi.

„Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!

„Człowiek nie jest wieczny, jeden drugi umiera, osobliwie tu w Bryzolii nic nam nie lubuje—ani woda, ani strawa. Jako na szyfie nieboszczyka w worku do morza wrzucali nocą, bez niczyjej wiadomości, że nawet syn nie mógł się krzyżem świętym przeżegnać, kiedy mu zmarł ojciec, tak i tu trzeba zmarłego katolika nieść do boru i grzebać gdzieniebądż, bez pokropienia święconą wodą. I cóż taka dusza warta na tamtym świecie, kaj się ją na równi z psem chowa?

„Kłaniamy się pokornie panu z Polski i prosiewa o to wszystko, żeby było, jakoś pan jest wierny katolik na równi z nami.“

[…]

Więc zwykła rozmowa, zkąd ja, a zkąd oni, każdy wymienia swą wieś, opowiada o swych losach, ubolewa, skarży się strasznie!

— Na klęczkach pójdę do mojego kraju!—woła jeden.

— Ratuj nas, panie, bośmy nieszczęśliwi!—wykrzykuje inny.

— Tu gady takie, że tego siekierą nie utnie!

— Jakieś robaki podziurawiły nam nogi!

— Patrz pan, cośmy za łazarze! Mnie Matka boska karze, żeśmy ją opuścili!

— Niema kościoła, niema nic, a cmentarz tam, gdzie kto zamrze.

Siadają pod wspaniałemi pinierami i tak płaczą, jak ów lud pod wierzbami Babilonu, płaczą tym strasznym płaczem, który co do siły bólu z żadnym innym w porównanie iść nie może…

Jest to tęsknota za ziemią, za jej wonią, jej blaskiem, które żadnemi pięknościami opłacić się nie dadzą. Opuściłem głowę, nie miałem i teraz słów pocieszenia dla nieszczęśliwych.

— Już dwadzieścia rodzin ztąd poszło borami przed siebie, gdzie oczy poniosą… I my pójdziemy!—zawołał jakiś chłop duży, barczysty, ocierając rękawem łzy, kapiące mu sznurkiem z oczu.

— Kiej sobie przypomnę nasze żyto, nasze pola, to się o mało w ziemię nie wkopię!

— I to na tych górach żyć nam każą, a gdzież tu człek strzyma?.,.

— W nocy jaszczurki i węże po głowach nam łażą, ani my ludzi, ani nas ludzie nie rozumieją.

— Dzieci wymierają, a nam dziwności przychodzą do głowy…

— Niedaleko od nas są na koloniach niemcy, to nas wyśmiewają, gdy się modlimy, a jak polak chce od nich kupić kilo fasoli, to musi zapłacić milrejsa i 400 rejsów (blizko 1 \ rubla).

W takich znękanych duszach powstają najdziwaczniejsze fantazye i przyszło im do głowy, że jestem jakimś konsulem z mandatem rządowym i zrobili do mnie formalne podanie. Napróżno im przedstawiałem, iż jestem biedny literat, oni tego nie pojęli, ażeby kto dla wrażeń mógł się puszczać w taką drogę.

— Panoszku, niech nas pan pocieszy, że za rok choć, za dwa, wrócimy…

Narobili mi kłopotu, bo podejrzliwi urzędnicy krzywem okiem na mnie patrzą, a gazety Bóg wie co bredzą. Robię swoje z dobrą wiarą, mówię w oczy prawdę, wyraźnie widzę i wskazuję, że rząd brazyliański jest na fałszywej drodze, powierzając agentom dzieło kolonizacyi.

Ci ludzie nasi są uwiedzeni i zawiedzeni; należałoby ich zwrócić tej ziemi, z której ich podstępem wyrwano. W Masarandubie podczas mojej bytności było 300 polskich emigrantów, a teraz jest ich już 900, bo nowi przybyli. Rząd brazyliański chce zrobić swoje, lecz rady temu nie da. Koloniści polscy, którzy tam od sześciu miesięcy przybyli, także już poporzucali daną sobie ziemię i poszli w świat.. Wskazywano mi też jakoby ruskie kolonie, tymczasem naocznie się przekonałem, iż to są niemcy z gu- bernii wołyńskiej i tylko po rusku mówić umieją.

Nowemu koloniście odznacza się w dziewiczym lesie przestrzeń 1,100 metrów długości i 250 do 275 metrów szerokości, dostaje taki od rządu motykę, gracę i siekierę oraz 50 milrejsów zapomogi. Ogromne drzewa trzeba zwalić na ziemię, czekać aż przeschną i spalić potem; następnie porusza się ziemię gracą, sadzi się kukurydzę, fasolę, maniokę, inhams, to jest kartofle dla trzody chlewnej. Na nowej kolonii olbrzymie kłody drzewa leżą po 4 i 5 lat, a tylko między niemi można sadzić, zasiewać.

Dawniejsze polskie kolonie, zakładane przez wychodźców z Poznańskiego i Galicyi mają się bardzo pomyślnie rozwijać. Słyszałem kilka razy o braciach Kamińskich w Bento, o Bądarzewskim w Kurytybie (stan Parana), jako o ludziach zamożnych i doszlych do znaczenia.

Ale na własne oczy widziałem dobrze jedno: cywilizacyę niemiecką w Brazylii. Niemiec się tu wcale do warunków nie przystosowuje, przychodzi z cywilizacyą swoją gotową i szczepi ją, a wszystko do siebie nagina. Jest to wielki karczownik-kolonista, zawołany kupiec, fabrykant, i gdzie co jest dobrego w Brazylii, to napewno niemieckie. A tacy są twardzi, że niektórzy po 15 lat tu istnieją i tylko po niemiecku mówią.

[…]

Zresztą cale Blumenau, wyglądające jak raj w stanie Św. Katarzyny, jest nawskroś niemieckie. Można nie mieć dla ludzi sympatyi, lecz nie godzi się być niesprawiedliwym: niemiec—to ogromna siła pracownicza na pustych przestrzeniach Brazylii. Jego dawna ojczyzna nie traci go jako syna, owszem przez niego się rozszerza,—nowa przezeń się cywilizuje znowu.

Chłop polski w zetknięciu się w robocie kolonizacyjnej z niemcami, wiochami, hiszpanami najgorzej wychodzi; już od samego początku wszystko uważa za wrogie dla siebie: klimat, ziemię, jej stworzenia i ludzi, bo skóra jego tak przyrosła do kraju, iż jej nie zdoła zrzucić z siebie — jest on tylko polskim chłopem.

Hiszpan, włoch, niemiec nigdy nie doznają zawodu; w ostatnim razie kupuje się szczotkę, pudełko szuwaksu i czyści się przechodniom buty na ulicy, a nie—to się bierze za 5 wintynów bananów i sprzedaż ich do wieczora drugie tyle zysku przyniesie; łódka nad morzem, wędka i t. d. ratuje każdego od ostatniej nędzy, tylko nie polskiego chłopa.

[…]

Trudno wymagać od chłopa, ażeby w Masarandubie oceniał piękności przyrody; on tego wcale nie spostrzega.

— Puszcza, człowiek jak na wygnaniu!

Charakter też rolnictwa nie jest wcale w stylu

naszego chłopa:

— Myśleliśwa, że będziewa orać, siać żyto, jęczmień, a tu nic, jeno majs i bone (kukurydzę i fasolę).

Niema w Brazylii miasta, ani miasteczka portowego, gdzieby się nie można było spotkać z emigrantami polskimi; wielka ich ilość ciągnie piechotą po przez lasy ponad brzegiem morza: można sobie wyobrazić, co ci ludzie przechodzą. „Byle się posunąć dalej ku północy, byle być bliżej kraju”. Zimny mąż stanu powie na to: „próżniaki!” My nie możemy podzielać tego przekonania.

[…]

Taki był stan rzeczy, gdyśmy w pierwsze święto Bożego Narodzenia, już po godzinie 8-ej wieczorem, przybyli do portu San- Fraucisco. I tu także wyszedłem na ląd; deszcz lał, jak z cebra, a ja poszukiwałem hotelu niemieckiego. Biegnąc dosyć szybko, spotkałem gromadę ludzi, którzy rozmawiali głośno i po polsku. Zatrzymałem się, mimo deszczu, i spytałem:

— Zkąd wy jesteście?

— Z Polski — odpowiedzieli.

— Z których stron?

— Najwięcej nas ta ode Mławy, ale tu są i inni.

— Cóż tu robicie?

— Dzisiajeśwa świętowali, czego zwyczaj, a pojutrze mają nas transportować do Zionwil (Joinville), bo tam pono na koloniach ludzie sieją żyto i sadzą kartofle.

— A byliście już gdzie przedtem?

— Byliśwa, zabyłem sobie, jak się to miejsce nazywa… Maryna, nie pamiętasz ty?

— Nie wiesz? Toć w porcie Alagrze (Porto Alle- gre),—odrzekła baba, która niosła na plecach zawiniątko, przy piersiach—dziecko, szła boso i spódnicę miała z obu boków spiętą u bioder, jak firanki.

Zaprosiłem tę gromadę na cachas (czytaj kaszas, wódkę) do szynku i w ten sposób obszedłem święto Bożego Narodzenia. Oni się pocieszyli i ja także.

[…]

Przeszło czternaście godzin płynął okręt z Cananei do Santos, gdzieśmy stanęli rano 30-go grudnia. Zwlókłem się z łóżka, dałem dzieciom emigrantów trochę drobnej monety, aby sobie kupiły pomarańcz, bananów, a sam, chwiejąc się na nogach, poszedłem obejrzeć jedno z najgłówniejszych portowych miast Brazylii.

W porcie stały okręty angielskie, francuzkie, holenderskie, niemieckie; na brzegu kolej .żelazna, tramwaye i liczne wozy, zaprzągnięte w muły, zabierały wory z towarami.

W Santos znajduje się bardzo dużo emigrantów polskich, takich mianowicie, co już byli we wszystkich dziurach i ostatecznie zwątpili w możność pracy na kolonii; niby to poszukują oni roboty, a tymczasem żebrzą. Na targowisku, gdzie się sprzedają ananasy, fasola, banany, włoszczyzna i ptaki, spotkałem kobietę obszarpaną, która prowadziła za rękę dziecko trzechletnie może, drugie starsze, prawie nagie, biegło z tyłu, a wszystko to wyciągało ręce do przechodniów. W krótkiej rozmowie opowiedziała mi, że do Santos „ma przybyć okręt jeden, który zabierze polaków i wywiezie z Brazylii; ale ta jeszcze nie przyszedł”.

I ona i dzieci chciwemi oczyma spoglądały na ręce, które im miały rzucić jałmużnę. Później, we dwa tygodnie jakoś, gdym powracał już do Europy,, niemieccy oficerowie parowca „Montevideo” opowiadali mi, iż żebracy ci czatują w porcie na kapitanów i urzędników okrętowych, których błagają o zabranie na statek do Europy.

[…]

Mógłbym się tu bardzo rozpisać o faunie i florze brazyliańskich, ponieważ dużo ich okazów widziałem w czasie krótkiej swej podróży, a najwięcej w muzeum Kio de Janeiro; ale piszę tylko fejleton, sprawozdanie z 40-to dniowego pobytu w kraju, dokąd się udało- tylu naszych emigrantów. Czytelnikom polskim mogę jedynie przedstawić, doznane własne wrażenia, a nie żadne studya.

Dawnych kolonistów niemieckich w stanie- Ś-ej Katarzyny zapytywałem, czy często widują indyan; odpowiedziano mi, że tylko w porze, kiedy dojrzewa kukurydza, wychodzą niekiedy z lasów, robią szkody w polu i znikają. Ale w stanie Parana indyanie przychodzą na targi do miasta Kurytity i tam często można ich spotkać. Nie wiem, czy to jest prawda, ale kilkakrotnie słyszalem, że brazylianie z urodzenia, zarówno fazendeiros jak colonos, strzelają do indyan, jak do dzikich zwierząt, czego nie czynią europejczycy przybysze. Opowiadano mi, że w Joinville wychowywała sio dziewczynka indyanka, której ojca zastrzelił na swem polu brazylianin. O ile to jest prawdą, stanowi bardzo ciężkie oskarżenie. Ja raz tylko widziałem 18 letniego może indyanina, który na parowcu byl posługaczem. Nieprzyjaciółmi kolonisty są przedewszystkiem mrówki, które nieraz na odległość tysiąca kroków, przenoszą do swego gniazda z pola jarzyny, młode liście kawy i t. d. Gniazda tych szkodników trudno odszukać, gdyż mrówki szeregami odbywają marsz podziemny i nagle ukazują się na powierzchni ziemi. Małe papużki, gdzie się znajdują, sprawiają także wielkie spustoszenia w polach ryżowych. A w czasie dojrzewania kukurydzy, równie jak indyanie, chciwe są na nią małpy. Jaguar (‚), jak mi opowiadano, niekiedy tylko sprawia szkody w trzodach. Do najszkodliwszych stworzeń w Brazylii zaliczyć należy jadowite węże-, dwóch ukąszonych i wyleczonych pokazywało mi blizny na nogach, a jeden z nich opowiadał, iż z trzema towarzyszami szedł ścieżką przez las, i, gdy już dwóch przeszło przodem, jego ostatniego napadł i ukąsił jararaca (żararaka), który jest także szkodliwy i dla zwierząt domowych.

Z pomiędzy chorób miejscowych, trapiących tu człowieka, najstraszniejszą jest żółta febra, na nią w Brazylii zawsze umrzeć można; ale niekiedy pojawia się jako epidemia, i wtedy strasznie zmiata ludzi, jak to miało miejsce w roku 1884, gdy na ulicach Rio de Janeiro ludzie padali jak muchy. Inną, czysto brazyliańską, chorobą jest beri beri, podczas której nogi puchną, poczem następuje paraliż i śmierć.

[…]

Ponieważ zebrałem pewną ilość spostrzeżeń, które czytelnikom Kur jera Warszawskiego przedstawiłem już to w poprzednich korespondencyach, już znowu obecnie w fejletonie, pozostaje więc jeszcze poczynić ogólne uwagi nad emigracyą naszego Indu z rodzinnego kraju i nad jego kolonizacyą w Brazylii.

Nie należy mniemać, że wychodźtwo chłopów polskich zawisło od wielkiej ilości agentów obcych, którzy wsie obiegają i, stykając się z ludnością bezpośrednio, wywabiają ją za granicę kraju drogą ustnych obietnic. Podstawy dla faktu emigracyi trzeba szukać przedewszystkiem w psychologii człowieka, który na ziemi pragnie znaleźć dla siebie niebo, a gdy nie posiada dostatecznego umysłowego przygotowania, aby nadzieje i zachcianki swoje należycie skrytykował, wówczas wyobraźnia jego potrzebuje maleńkiej tylko podniety; unosi go w światy dalekie od rzeczywistości i skłania do poszukiwania tych światów.

Nasz lud nie posiada prawie żadnej oświaty, lada kto może go durzyć; wystarcza, ażeby do jednej wsi w każdym powiecie przybyła w kopercie z zagranicy jakaś drukowana odezwa, bodaj nawet przez nikogo niepodpisana, pełna różowych nadziej i obietnic, a już w przeciągu jakich dziesięciu dni, drogą jarmarcznych, odpustowych zebrań, wieść ta obiegnie po całem terytoryum.

Właśnie takie odezwy przychodziły do kraju w roku przeszłym, a ich treść stanowiła przedmiot ciągłych gawęd wśród mas ludowych. Nie przeczę, że roznosicielami byli i agenci, bo mam dowody, iż byli; ale tych agentów było bardzo mało i dlatego ani policya, ani nikt mający w tern interes, nie mógł się z nimi zetknąć. Agent pojawia się nie tyle dla ustnej propagandy, ile dla zebrania adresów i zbadania usposobienia do ruchu emigracyjnego.

Głównie działał tu list drukowany, pełen obietnic, a wolny od wszelkich objaśnień i komentarzy. Jeszcze w Brazylii listy owe mieli chłopi w zanadrzu przy sobie.

Działając w myśl polityki swego rządu i ciągnąc ztąd zapewne znaczne korzyści osobiste, najwięcej listów takich rozpuścił niejaki pan Santos, generalny konsul rzeczypospolitej brazyliańskiej w Lizbonie. Jest to hurtowny dostawca ludzkiego towaru do Brazylii ! Ponieważ zaś zażądanie tego towaru jest bardzo duże, bo ogromne puszcze trzeba zapełnić ludźmi, powstali więc liczni pośrednicy, którzy również nie działają bezinteresownie. Trzeba przewozie emigrantów, a jeśli są bardzo biedni, to i przyodziać jako-tako, nakarmić—słowem, trzeba dogodzić stronie- kontraktującej i skontraktowanej. Opłaca się to sowicie, gdyż pośrednicy, ułatwiający wychodźtwo,. ciągną korzyści różnemi sposobami zarówno od emigrantów, jak i ze skarbu rzeczypospolitej brazyliańskiej, która na swój koszt sprowadza wychodźców.

Lud polski jest najpodatniejszy do uwierzenia kłamliwym obietnicom, spotkało nas przeto szczęście, że wszelkiego rodzaju agenci — główni i podrzędni — zwrócili na nas swoje szczególną uwagę. Niestety, nie doznali zawodu!

Niemieckie odezwy Santosa wywołały ruch szalony.

Od czasu do czasu agent jakiś zawadził o jednę, drugą gminę, zostawiając po sobie tylko ślad w formie owego manifestu Santosa, po niemiecku stylizowanego. Reszta robiła się już sama: chłopi zawsze znajdowali tłómacza i usłużnego doradzcę, który sam nic o Brazylii nie wiedział, jednak do emigracyi zachęcał, bo miał z tego dochód: każdy osobiście zgłaszał się po radę dla siebie.

Stykałem się z setkami i tysiącami emigrantów; wielu miało odezwy Santosa, a nawet jego listy; ale nie spotkałem ani jednego, który-by z agentem jakim osobiście rozmawiał: bliższą poradę znajdował zawsze w poblizkiem miasteczku u pisarza pokątnego.

Chłop, który pod swoim własnym adresem otrzymywał odpowiedź z Lizbony od Santosa, robił dziełu emigracyi ogromny rozgłos. Ale kto chłopom listy do Santosa pisuje, kto odpowiedzi na nie tłómaczy V Emigranci odpowiadali mi zawsze:

— Jeden taki pan w Rypinie, Drobinie, Mławie, Nieszawie, Białymstoku i t. d.

Ludzie przedsiębiorczy, nieoględni a wrażliwi, poszli pierwsi i przykład ich podziałał zaraźliwie. W ślad za nimi pośpieszyli próżniacy, wyobrażający sobie, że jest gdzieś na świecie kraj, gdzie można wygodnie żyć bez pracy. Jeszcze inną pobudkę stanowiła chciwość na ziemię.

— Tam dają tyle gruntu, ile kto zechce, — powtarzano mi w Bremie na wszystkie strony.

— A rodzi się wszystko, co zasiać!

Tak mówili, bo to im obiecywał manifest Santo- sa, który nie zapomniał nawet nadmienić, ile się produkuje okowity w kraju obiecanym; przecież i to stanowi podnietę do emigracyi.

Do owych czynników przyłączyły się inne jeszcze — zewnętrzne. Chłopi bezrolni muszą u nas bardzo ciężko pracować, a pobierają tak małe wyr- nagrodzenie za pracę, że zaledwie wyżyć mogą; otóż, do takich mianowicie uśmiecha się piękna nadzieja dojścia w łatwy sposób do kawałka własnej ziemi i zostania panami z wyrobników.

Żadna wiedza nie oświetla tych ludzi, a rady udzielane im w kraju, przyjmują oni z niedowierzaniem, z podejrzliwością. Co to jest inny klimat, co znaczą inne warunki życia, inna gleba i jej płody, jaka jest odległość, dzieląca kraj nasz od Brazylii, o tem przecież chłop polski nie może mieć najmniejszego pojęcia. Ale ten brak wiedzy u chłopa najzupełniej nam wystarcza, abyśmy sobie wytlómaczyli nadzwyczajną łatwość, z jaką niejeden emigrant, obarczony liczną rodziną, porzuca kraj i puszcza się w podróż.

— Komu to mogło nawet przyjść do głowy, że pojedziewa przez tylośną wodę…

Podróż za nich płacono, życie im dawano darmo, przyobiecano dużo gruntu i zapomogę na gospodar. stwo. Czegóż więcej potrzeba? Na widok takich sutych darów opuściła chłopa owa podejrzliwość, którą on się zwykle posługuje w kraju w stosunkach swych ze szlachtą. Zaufał, bo nie przypuszczał, aby jakiś daleki rząd miał interes robienia mu zawodu,— bo nie przypuszczał i tego, aby w razie niepowodzenia, odwrót z Brazylii był niepodobieństwem; wszakże odezwa Santosa opiewała, że kto zechce, będzie mógł do kraju wrócić, nie uiszczając bynajmniej rządowi brazyliańskiemu wyłożonych kosztów.

A tak, wszystko nieszczęśliwie składało się na to, aby społeczeństwo nasze w ubytku sił ludzkich poniosło klęskę, wyrównywającą epidemii.

Pamiętajmy atoli, że jeśli ucierpiało społeczeństwo, to cierpi także strasznie ten rodak nasz, gorzko zawiedziony wychodźca! Trzeba mu przebaczyć^ bo jest niewinny prawie, a bardzo nieszczęśliwy. Wszystkie cierpieuia ludzkie spadły na niego: fizyczne i moralne. Trapi go głód, nie ma czem ciała przyodziać, ani dachu nad głową; trapią go choroby, kalectwa różne; musi patrzeć, jak mu dzieci umierają jedno po drugiem; żyje pod strasznie piekącem słońcem, wśród ludzi obcych, nie rozumiejąc ich ję- zyka, ani obyczajów.

Własnego kraju nie opuszcza się bezkarnie: tułacz, calem sercem tęskni za swoimi, za całą atmosferą rodzinnej ziemi, w której jednej tylko może być człowiekowi dobrze. Każde stworzenie żywe prze* chodzi chorobę przystosowania się do nowych warunków życia, chorobę tern cięższą, tem niebezpiećzniejszą, im bardziej nowe warunki różnią się od dawnych. U człowieka w tem cierpieniu schodzą się bóle fizyczne z moralnemi. Ileż-by dal niejeden taki wychodźca za to, aby mógł ujrzeć swoję wieś rodzinną, zobaczyć sąsiadów, posłyszeć dokoła siebie brzmiącą mowę ojczystą! Z płaczem mówili nieraz do mnie:

— Całe życie będę się darmo wysługiwał, będę żył o chlebie i o wodzie, a niech do Polski wrócę!

Kto nie doświadczał strasznych cierpień tęsknoty za krajem rodzinnym, tęsknoty niczem nieukojo- nćj, ten nie zrozumie tego uczucia.

Człowiek wykształcony jest zawsze do pewnego stopnia kosmopolitą, zajmują go coraz nowe wrażenia, których dostarczają ludzie i przyroda; ale prostak, chłop nie szuka tego. On w ziemię swoję wrósł jak drzewo i z tej ziemi wyrwany, musi cierpieć. Tutaj skwar słoneczny piecze, przy pracy trudno w nim wytrwać; krajowcy zleniwieli na tych spiekach i nie lubią pracować: mają dostatek ryb, bananów i innych owoców, więc, gnuśniejąc, tem żyją.

Ale chłop nasz przybył tutaj dla pracy na roli; myślał, że znowu pójdzie od rana za pługiem, że będzie siał żyto, sadził kartofle, hodował bydlęta i miał swoję chatę. Jakże się zawiódł!

Rząd brazyliański ma zapewne dobre chęci, robi dla emigrantów, co może; ale on nie ma organizacyi; są tu urzędnicy, brakuje ludzi serca, energii, charakteru, bez czego żadne działanie polityczne udać się nie może. AV Brazylii robią kolonizacyę na papierze, wszyscy piszą, aż złość bierze na tę bazgraninę. Jeden człowiek z duszą, jak się należy, zrobił-by w sprawie kolonizacyi więcej, niż tłumy owych pismaków. Tu trzeba z nieszczęśliwymi czuć, trzeba im otuchy dodać, a oni piszą, przesyłają sobie ładne raporty i są zadowoleni. Moi panowie, na papierze wszystko dobrze wygląda; ale przybywają gromady obdartych, głodnych i zawiedzionych biedaków, a wy im miesiącami w budach nędznych każecie przebywać! Nawet gruntów niema poodmierzanych, a jak się je odmierzać zacznie, to znowu upłyną długie miesiące.

Ale ile w całej tej biurokracyi jest śmieszności!

Każdemu emigrantowi służy np. prawo, aby sobie sam wybrał stan i okolicę, w którćj osiąść pragnie; tymczasem każdy nasz chłop ma o stanach Brazylii takie samo pojęcie, jak urzędnicy brazyliańscy o naszych guberniach i powiatach.

To prawo wyboru przypomina owego nauczyciela, który mówił do swych uczniów: „Jeżeli się nie możecie zoryentować np. w lesie co do stron świata, to się obróćcie tyłem na północ, a przodem ku południowi i t. d.”

Zupełnie co innego, gdy do Brazylii przybywają na kolonie niemcy: tym nic nie obiecywano, nie durzono ich; przybywają z własnej chęci, niczego się nie spodziewają, mają jakie-takie środki, a nade- wszystko przynoszą ze sobą cywilizaeyę, którą w Brazylii dalej tylko prowadzą. Siadają na gruncie kupą, pracują, mówią tylko po niemiecku i w Brazylii zakładają sobie ojczyznę, jako naród cywilizacyjnie wyższy od brazylian, czego o polakach, niestety, powiedzieć nie mogę. Wprawdzie chłopi polscy w porównaniu z brazylianami są i uczciwsi, i pracowitsi, jednak uczciwość nie zawsze zwycięża, a praca potrzebuje do pomocy inteligencyi. Brązy- lianin, hiszpan, wioch, jeśli mu praca na roli nie posłuży, zostaje kelnerem, bierze na kredyt banany za kilka wintynów i sprzedaje, kupuje parę szczotek i czyści na ulicy buty przechodniom, sprzedaje gazety i ma utrzymanie; chłop polski tego nie potrafi żadną miarą: on jest tylko rolnikiem; prócz tego, może drzewo rąbać, być furmanem, pastuchem do bydła.

Polski cldop w Brazylii musi się do warunków stosować lub zginąć; niemiec warunki te, o ile tylko się dadzą, do siebie stosuje. W Brazylii widzi się niemców z ich białą kawą, piwem, pantoflami, oleodrukami, portretami Bismarka, długiemi fajkami, harmonijkami, Gartenlaube, Ueber Land und Meer i t. d. Polska w Brazylii odrazu znika.

W polskich chłopach na obczyźnie niema i solidarności narodowej—najwyżej rodzinna i parafialna; każda gromada od chwili przybycia tutaj rozbija się ua coraz to mniejsze gromadki, podczas gdy niemcy idą lawą i skupiają się w jednym stanie.

Emigrant polski przynosi do Brazylii tylko siebie samego, mało więcej niż silę roboczą; cala jego polskość zasadza się na tern, że ma w fizyognomii pewien typ odrębny, w postępowaniu odrębny obyczaj, że mówi po polsku i jest katolikiem. Ale obyczaju przestrzegać nie może i musi się do innego stosować, a ze samym polskim językiem rady sobie nie da pomiędzy niemcami, — musi się uczyć po niemiecku, gdyż niemcy mogą się nie uczyć po polsku i z tem im dobrze. Chłopu na zle wychodzi i to, gdy gorliwie przestrzega przepisów religii, bo święcąc niedziele i święta, zaniedbuje się w pracy i o jakie sto dni rocznie jest niżej od niemca.

Ale co tu mówić, rozprawiać, dowodzić, kiedy najlepiej mówią fakty, a faktem jest, że mi żaden brazyliauin nie pokaże wśród całej masy polskich emigrantów jednego człowieka, który by z losu swego był bodaj względnie zadowolony. Ja ze swej strony dodam, że widziałem w Brazylii bardzo dużo naszych chłopów, mających się wykierować na bra- zyliańskich obywateli, a każdy z tych ludzi miał głębokie przekonanie, iż rząd rzeczypospolitej Brazylii dopuścił się względem niego oszustwa.

Zapewne, że najenergiczniejsi z pomiędzy wychodźców, jeśli już wszystko przeżyją i przeniosą, dojdą w Brazylii do jakiego-takiego bytu; ale w kraju swoim przy mniejszych nawet usiłowaniach osią- gnęli-by to samo.

Podobno niema na świecie narodu, który-by grzechu Kaina nie nosił na sobie; ale na każdy naród przychodzi pora cywilizacyjna taka, w której wytworzona suma dóbr moralnych jest zupełnem zado- syćuczynieniem za stare grzechy i ludzkość nie ponosi uszczerbku.

Na brazyłian pora ta widać nie przyszła; mało im tego, że wytępili krajową rasę, że następnie murzyn jeszcze blizn swoich nie wygoił po niedawnej, sromotnej niewoli; teraz oto kozłem ofiarnym jest chłop polski, podstępnie zdradzony!… Tylko formy są cokolwiek inne, rzecz zostaje ta sama.

Chłop nasz, zwabiony tutaj nadzwyczajnemi obietnicami, z powodu swej nędzy, żadną miarą już powrócić do kraju nie może: jest to niewolnik, który ostatecznie, jeżeli nie zginie, pójdzie w służbę plantatorów i zastąpi wyzwolonego murzyna.

Tylko formy się zmieniły: dawniej można było otwarcie, jawnie kupić człowieka na targu, teraz się go podstępnie nabywa i stawia w warunkach tak strasznej konieczności, że nawet ten biedny nasz chłop, do którego się w kraju szczęście przecież nigdy zbyt nie uśmiechało, musi teraz załamać ręce i oddać się ostatniej rozpaczy.

— Jedno mię bardzo zadziwia — mówiłem do pewnego urzędnika kolonizacyi — ci ludzie w Bremie i na okręcie podczas podróży śpiewali, tańczyli jeszcze, bawili się wesoło, a teraz są tacy posępni, smutni, patrzą tak ponuro… Tylko człowiek nieszczęśliwy, albo trapiony wyrzutami sumienia zbrodniarz może być do nich z fizyognomii podobny!

— Gdy zaczną codziennie pracować, zmieni się ich usposobienie, będą szczęśliwi — otrzymałem odpowiedź.

Roześmiałem się gorzko, bo myślałem sobie, że w takim razie talizman szczęścia muszą posiadać pracowite woły, które, będąc karmione słomą, a pobudzane do pracy kijem, codziennie spełniają ciężkie swe powinności na roli; po chwili więc odrzekłem:

— Tylko ta praca uszczęśliwia człowieka, którą on przedsiębierze z własnej woli, bez musu.

O, brazylianie, przestańcie świat uszczęśliwiać, dając mu pracę! Bądźcie nią sami szczęśliwi!