Moja Gruzja
Kaukaz – wielkie to piękno, jeszcze większa groza, czuć jego majaczący w oddali zarys. Gdy lecieliśmy do Kutaisi, trzeciego co do wielkości miasta w Gruzji, szczyty Kaukazu przebijały się na północy ponad chmury. Wielki wpływ tych gór na Gruzję był odczuwalny empirycznie. Ale Kaukaz jest pojęciem o wiele szerszym. I głębokim, i niestabilnym, jak wielki róg bawoli wypełniony białym winem Pirosmani.
Gdzieś z tyłu głowy miałem przeczytane anegdoty Mellerów, reportaże Wojciecha Góreckiego i przejmującą rozmowę Wojciecha Jagielskiego z Larą. Miałem również w pamięci historie o krainie mlekiem i miodem płynącej usłyszane od wspaniałych studentów gruzińskich przebywających na wymianie w Łodzi. Czułem się przygotowany na to, co mogę zobaczyć, a jednak chodziłem zaskoczony. Tutaj poczułem, że jestem Europejczykiem. Poczyniłem też gdzieś w głębi swojego małego rozumu myśl, że w Europie już nie jestem. Wszelka wiedza nabyta z lektur i kultury przemawiała jednak za tym, że to jeszcze nie Azja. Gruzja utkwiła mi w pamięci nie na rozdrożu, nie w rozkroku, lecz jak autostrada – w której po pętli podróżuje się ze Wschodu na Zachód, w tę i na zad, zabierając z każdego napotkanego miejsca po troszku czegoś – nie koniecznie było to zawsze coś dobrego, ale i nie same złe owoce czekały tam na nas. Popijając wino od lokalnego winiarza, z jego rodzinnej kwewri, wyśmienite i niespotykne w sprzedaży detalicznej rozumowałem, że Gruzja jest po prostu Gruzją. Krainą płynącą winem, bulionem z przegryzionych pierożków chinkali, czaczą mocną jak morawskie śliwowice i ułańską fantazją, pragnieniem wolności, przy olbrzymim lenistwie i braku decyzyjności, które wyżej wymienionymi płynami można zalać i zdusić.
Moja Gruzja, ta kilkudniowa wyprawa, była mijaniem wypoczywających na ciepłym asfalcie krów, biegających za pędzącym pociągiem prosiaków, burzą, podczas której skrzyły się kable wysokiego napięcia. Była oglądaniem PRL-owskiej szarzyzny budynków wielkiej płyty i beznadziei bezrobocie lat 90’, gdy grupy mężczyzn spotykały się tylko po to, żeby ponarzekać i się napić. Moja Gruzja była zachwytem nad organicznym modernizmem Tbilisi, którego powoje stały puste i zamknięte ze względu na odmienne poglądy tych wznoszących je i tych drugich, obecnie panujących. Naśladowaniem zabytków i niedbalstwem o prawdziwe historyczne perełki.
Moja Gruzja, to przede wszystkim zapierająca dech w piersiach natura – wodospady Martvili, kanion Okatse, Mestia i ocieniająca ją wieczorem góra Ushba; wielkie równiny Kahetii widziane z miasta Sighnaghi i kręte drogi wzdłuż rzeki Mtkvari, z Kutaisi do Tibilisi. Moja Gruzja to obskurna kuszetka w nocnym pociągu ze stolicy do Zugdidi i przerażająca podróż rozklekotanym fordem do górskiego raju. To wielogodzinny spacer w pełnym słońcu ku stopniałemu niemal doszczętnie lodowcowi Chalaadi, przy którym poprosiłem ukochaną o rękę.
Moja Gruzja to jedna z najpiękniejszych wypraw, jakie dotychczas w życiu odbyłem. Różnorodność, inność i zarazem odnajdywanie rzeczy znanych w innych wariantach. Przez obecną pandemiczną atmosferę wspaniale jest do niej wrócić wspomnieniami. Jeszcze przyjemniej jest podzielić się widokiem na Gruzję z Tobą, czytelniku.