Nie od wczoraj wiadomo, że Świętym Graalem, idee fixe, fetyszem – nazwijcie to zresztą jak chcecie – polskich roczników osiemdziesiątych jest powieść pokoleniowa. Ludzie ci, uchodzący kiedyś za młodych i dobrze rokujących, zrzeszeni dziś w rozmaitych środowiskach, grupkach, społecznościach czy internetowych bańkach – porzuciwszy swą młodość (z konieczności) i dobre rokowania (z rozsądku), nie pozbyli się wszakże tego jednego marzenia: że ktoś kiedyś opowie ich unikalne pokoleniowe losy. Czy można im się dziwić? Też chcieliby mieć swojego Żeromskiego, Brzozowskiego, Gombrowicza. Lub choćby Romana Bratnego – autora sławnych Kolumbów. Rocznik 20 – albo Marka Hłaskę, który w sposób aintelektualny, lecz przecież szczery i pełen energii wykrzyczał bunt przeciwko polskiej powojennej stabilizacji. Kolejne pokolenia opowiadały same siebie przede wszystkim w poezji – Nowa Fala, Pokolenie ’76, Brulion. Jeszcze młodsi, urodzeni w latach 70., zajęci robieniem karier i zarabianiem grosza (także na literaturze), nie zdążyli siebie opowiedzieć; Mariusz Sieniewicz pisał wprost: „nie podejrzewałem, że ktoś nasze książki ujmował będzie w kategoriach pokoleniowości. Są to pojedyncze głosy”. Pewne wytłumaczenie takiego stanu rzeczy przynosi może niedawna książka Michała Tabaczyńskiego, Pokolenie wyżu depresyjnego – ale o tym później. Tymczasem, po kilku dekadach powieściowo-pokoleniowej posuchy – tęskno zrobiło się nam, którzyśmy przyszli na świat w ostatnim nie-wolnym dziesięcioleciu – właśnie za powieścią, właśnie za pokoleniem.
„Kiedy to wreszcie nastąpi?” – zdawaliśmy się pytać w początkach nowego millenium. Niewielu z nas bowiem potrafiło utożsamić się z dresiarską definicją pokolenia zaproponowaną wtedy przez młodziutką Dorotę Masłowską. Zbyt odległe generacyjnie, zbyt wykluczające ideowo, a w niektórych przypadkach także zbyt prymitywne – wydawały się nam wydawane w owym czasie powieści Michała Witkowskiego, Mariusza Sieniewicza, Marty Dzido czy Piotra Czerwińskiego. Być może najbliżej nam było do Mirosława Nahacza – i jego Osiem cztery – ale stał się on Rafałem Wojaczkiem naszego pokolenia (skądinąd zupełnie zadziwiająca jest wielość podobieństw między tymi twórcami). Kilka lat później z niepokojem patrzyliśmy na to, co pisze Jakub Lubelski, a później wypłakiwaliśmy nad Boidudą nasze zawiedzione nadzieje; „gazetowyborcza generacja rodziców, krakowski światek naukowo-artystyczny, nieprzekonujące budzenie się świadomości – to przecież nie o nas” – mówiliśmy. Równie trudno było nam zachwycać się umoralniającą powiastką z egzotycznym tytułem autorstwa Agnieszki Urbanowskiej (Paląc trawę na rykowisku). W wyniku wieloletniego znużenia, w akcie desperacji gotowiśmy byli uznać za swój manifest Duchologię polską Olgi Drendy (godząc się na to, że opisują nas jedynie kasety wideo i kolorowe gumy do żucia z lat 90.) albo – skierowane jakby w odwrotnym kierunku: zamiast przeszłości w przyszłość, nie ku realnemu przedmiotowi, a w internetową próżnię – książki Anny Cieplak. Nie, to wciąż nie były nasze pokoleniowe powieści, choć baczny obserwator mógłby z wymienionych przykładów wyciągnąć taki przynajmniej wniosek, że jeśli takie powieści kiedyś w końcu przybędą – to niewątpliwie z południa Polski (a najpewniej ze Śląska) i bezsprzecznie za sprawą płci piękniej (czy można tak jeszcze mówić w epoce genderu?).
I proszę. Gdy porzuciliśmy już niemal wszystkie nadzieje; gdy samych siebie gotowi byliśmy przekonywać, że może naprawdę nie da się nas opowiedzieć (bo tacy jesteśmy wspaniali albo tacy nijacy); gdy przestaliśmy już czytać, co piszą nasi rówieśni; gdy zaczęliśmy się mościć w beznadziei wiecznego braku samoświadomości – wtedy właśnie, w przededniu epidemii, która i tak ponoć wszystko wywróci do góry nogami, dostaliśmy wreszcie tę opowieść, upragnioną, wyczekaną, tę, w której istnienie prawie zwątpiliśmy. Dostaliśmy wreszcie naszą pokoleniową powieść. Nosi tytuł Pomyłka.
***
Wsłuchaliśmy się w nią bez reszty, z rozpalonymi policzkami (nie, nie z powodu epidemii) przeczytaliśmy każdy rozdział lub, jak kto woli, każde opowiadanie – z uznaniem kiwając głowami: „tak to o nas”. Bo dostrzegliśmy siebie: chodzących po obdartych klatkach bloków z wielkiej płyty, pracujących w nic-nie-wartych pracach, cierpiących poniżenie na emigracyjnym angielskim bruku, zachwycających się rzymskimi zabytkami, czytających książki i wędrujących wyobraźnią po ich niedostępnych światach. I teraz, po nocach – tak samo bezsennych, jak do tej pory – zadajemy sobie pytanie: czy naprawdę chcieliśmy to przeczytać? Po co nam to było? Czym jest to „nasze pokolenie”? Kim jesteśmy my?
Było, jak miało być. Marta Kwaśnicka przyszła ze Śląska. I, co może jeszcze bardziej znaczące, Marta Kwaśnicka jest kobietą. Nie wyrzekajcie na infantylność tego ostatniego zdania, nie każda pisząca kobieta jest kobietą w swojej literaturze, tak jak nie każdy mężczyzna jest mężczyzną. A Kwaśnicka jest. Co przez to rozumiem? Umiejętność wydobywania treści ze spraw codziennych, jak, powiedzmy, Dąbrowska. Skłonność do psychologizacji, jak u Nałkowskiej. W końcu także tematyka, która stawia pytania o miejsce kobiet w świecie, niekiedy mimochodem, innym razem wprost. O tym mówi duża część opowiadania (rozdziału) o Vittorii Colonie, poetce i przyjaciółce Michała Anioła. Tekst ten, który mógłby być równie dobrze osobnym esejem, przypomina – najmocniej ze wszystkich rozdziałów Pomyłki – poprzednie, eseistyczne właśnie książki Kwaśnickiej, poświęcone w znacznej mierze rozmaitym postaciom kobiecym, od Safony przez Jadwigę Andegaweńską po hiszpańską rzeźbiarkę, Luisę Roldan. Znamienny jest stosunek Kwaśnickiej do opisywanych kobiet. Można dostrzec w nim próbę zaprzyjaźnienia się z nimi, zniwelowania dzielącego autorkę/narratorkę i jej bohaterki dystansu czasowego i kulturowego – co widać już choćby w tytule drugiej z wspomnianych książek, jakoś delikatnie poufałym tytule Jadwiga. Dążenie do nawiązania przez autorkę relacji z opisywanymi postaciami jest także przeglądaniem siebie samej w ich losach. Lecz nie o osobisty użytek jedynie tu chodzi. Z kilku deklaracji, poukrywanych tu i ówdzie w Pomyłce, wyłania się potrzeba opowiedzenia na nowo wielu opowiedzianych już historii, ale tym razem z kobiecej perspektywy czy też z kobiecą wrażliwością, pozwalającą uchwycić nieznane dotąd aspekty.
Jeśli podobne zdarzenia [jak historia nawiedzenia z Loudun] – czytamy w opowiadaniu „Nieszczelność” – zwykle przedstawiano w ten sposób, to może dlatego, że opisywali je mężczyźni, a ich zawsze nieco mniej interesują subtelności uczuć.
Śląska proweniencja Kwaśnickiej też nie jest bez znaczenia. Bo czymże jest dziś Śląsk na mapie Polski? Prowincją, ale z silnym poczuciem lokalnej tożsamości. Peryferium – jeśli za centrale uznać Warszawę, Kraków, Wrocław czy Gdańsk – lecz nie wyzbyte przekonania o własnej wartości. W wymiarze kulturowym ta rola jest jeszcze bardziej znacząca. Wiele z tego, co najciekawsze w polskiej humanistyce, dzieje się dziś na Śląsku; dla takich postaci jak Tadeusz Sławek czy Ryszard Koziołek trudno byłoby szukać intelektualnej przeciwwagi w innych częściach kraju.
Nie bez wpływu jest także fakt, że w przypadku Kwaśnickiej owa śląska tożsamość nie jest wielopokoleniowa, jak na przykład tożsamość Szczepana Twardocha, a nabyta – wszak rodzina autorki pochodzi z różnych części Polski, w dzisiejszym i dawniejszym kształcie: z Kujaw, z Podlasia, z Zamojszczyzny, z ukraińskich Kresów. To zmieszanie w śląskim kotle, nie tylko przecież afiliacji geograficznych, ale przede wszystkim charakterów, stylów życia, wrażliwości – nadaje istotny rys pisarstwu Kwaśnickiej. Pozwala jej oglądać rzeczywistość na różne sposoby, zachować nieufność wobec obiegowych opinii funkcjonujących w danych społecznościach, zderzać ze sobą wielorakie optyki; momentami może być także zagrożeniem, prowadząc do wykorzenienia, jakiejś swoistej dekonstrukcji własnego rodowodu, o czym przyjdzie jeszcze powiedzieć.
***
Jeśli odważyliśmy się nazwać autorkę prowincjuszką – ale oczywiście w tym szlachetnym sensie, w którym prowincja oznacza stary wspaniały, częściowo już utracony świat – to także dlatego, że ona sama stawia się w tej roli. Kraków, Anglia, Warszawa i Rzym – wszystkie te miejsca widziane są przez narratorkę z perspektywy przybysza. Część z nich udaje się z czasem oswoić. Kraków staje się nawet przestrzenią własną, zastępującą w końcu wcześniejsze zadomowienia. Najsurowiej potraktowana zostaje stolica, która kiedyś, oglądana przez maturzystkę, była przedmiotem estetycznego zauroczenia:
mogłam ogarniać wzrokiem wszystko: fasady kamienic u wylotu Krakowskiego Przedmieścia, kolumnę Zygmunta, fragment murów otaczających Starówkę, pierzeję budynków przy Placu Zamkowym, wreszcie, odwracając głowę, sam zamek. Chłonęłam ten widok, bo od wielu lat należał do moich ulubionych. Uwielbiałam zwłaszcza spiętrzenie kamieniczek przy Placu z charakterystyczną, łamaną linią dachów, zza której wyłaniał się szczyt archikatedry. […] ja zaś siedziałam nad Trasą W-Z, ciesząc się ich urodą. Tak wyglądała Warszawa, której doświadczałam, mając dziewiętnaście lat.
Kolejne zetknięcie z tym miastem – zarejestrowane w opowiadaniu Winda – jest już jednak bezlitosne dla dawnych, naiwnych może, a może tylko powierzchownych doświadczeń. Warszawa, jak każda stolica, zasysa, kusi obietnicą kariery, by wykorzystać i wypluć człowieka lub pozostawić go na prawach mało znaczącego trybiku w wielkiej maszynerii miasta.
Wszystkie historie, które opowiadają o stołecznych karierach, mówią o tym, jak przyjezdny przegrywa z miastem: trwoni majątek lub go zdobywa, całkowicie się przy tym zatracając, czasem zaś wraca na prowincję, do punktu zero, w metropolii nie osiągnąwszy niczego.
W pierwszym odruchu gotowi jesteśmy podpisać się pod tymi zdaniami. Ilu bowiem znamy takich, których to bezlitosne miasto wessało. Ilu takich, których wypluło, nie pozostawiając złudzeń. I przecież zgadzamy się z Kwaśnicką, że „sztuka życia w stolicy […] polegała zaś przede wszystkim na umiejętności poruszania się w świecie złożonym z samych pogłosek.” lub, że „spośród wszystkich algorytmów, które można było zastosować, aby zrobić karierę, najważniejszy i najpewniejszy był właśnie klucz środowiskowy”. Moglibyśmy uzupełnić ten katalog przewin metropolii o wiele kolejnych występków. Moglibyśmy przywołać na świadków Davida Fostera Wallace’a – który powiada o „odporności na nudę” jako jedynym kryterium, od którego zależy możliwość przetrwania na wielkomiejskim bruku – albo Douglasa Couplanda, twórcę popularnego terminu Generacja X, który w książce pod tymże tytułem tak portretuje codzienność pracownika korporacji:
okna w biurowcu, w którym pracowałem, nie otwierały się, a ja siedziałem w mojej kanciapie, czule nazywanej klatką dla brojlera. W miarę jak wentylatory mieszały wokół mnie powietrzną zupę biurowych toksyn i wirusów, czułem się coraz gorzej i coraz bardziej bolała mnie głowa.
A jednak wydaje się nam, że Pomyłka nie jest w tym przedstawieniu metropolii całkiem sprawiedliwa. Że nie udało się wyjść Kwaśnickiej poza dychotomię rozpiętą pomiędzy zachwytem i pogardą. Że patrząc z windy na jadących w górę, zbyt mocno może ma już wyrobione zdanie o ich motywacjach, ambicjach i szlachetności. Zbyt intensywnie myśli o tym samochodzie, który stoi na dole i wywiezie ją wreszcie, w upalny dzień sierpniowy, z tego współczesnego Babilonu. Nie zauważa więc, że i w królestwie pieniądza, bezwzględności i plotki – „w tym wiecznie rozgorączkowanym mieście z manią awansu” – zdarzają się (i trwają) rzeczy całkiem odmienne. Że są tu dość ciekawe środowiska intelektualne. Że nawet w wielkim biznesie można spotkać postaci dużego formatu, szlachetne i uczciwe, a w najgorszym razie barwne i niepozbawione fantazji; od czasów Tyrmandowskiego Dziennika 1954 wiele się pod tym względem nie zmieniło. Ludzie ci mogliby mieć autorce za złe, że symbolem ich miasta stają się w jej prozie młody oportunista niosący teczkę za swoim przełożonym czy, w końcowej scenie opowiadania – kloszard, który pragnie wyjechać do Krakowa.
Lecz nawet gdyby to była prawda. Gdyby stolice zamieszkane były – jak chce Balzac w odniesieniu do XIX wiecznego Paryża, jak chce Kwaśnicka mówiąc o Warszawie sprzed kilkunastu lat – przez arywistów i groszorobów, to nawet wtedy można by w sposób bardziej zniuansowany próbować uchwycić tło ich wyborów, rozłożyć na czynniki pierwsze propagandę sukcesu, ukazać, do czego ona prowadzi – jest to temat, z którego taki na przykład Don de Lillo potrafi robić całe duże powieści. Tak, obraz Warszawy naszkicowany przez Kwaśnicką nazbyt mocno przypomina powiastki z tezą. Gładko wkomponowuje się on w środowiskowe i pokoleniowe wyobrażenie o „złej metropolii”. Czy jednak nie jest to wyobrażenie zbyt łatwe, by można, z czystym sumieniem, na nim poprzestać? Chyba nadmiar w nim kalki, brakuje natomiast własnej kreski, która w wielu innych miejscach prowadzi autorkę w rozpoznania oryginalne i głębokie, bez łatwych odpowiedzi, bez ślizgania się po powierzchni.
***
Jakże pełniej, jakże ożywczo jawi się na tym tle inny cel podróży – Wielka Brytania. Emigracja zarobkowa – jedno z naszych kluczowych pokoleniowych doświadczeń, w jakimś sensie unikalnych, dla nas tylko zarezerwowanych. Bo tylko my w roku akcesji do Unii mieliśmy nie za dużo lat, ani nie za mało, żeby gremialnie ruszyć na podbój anglosaskich krain dostatku. Z dyplomami w kieszeni (lub w trakcie ich pozyskiwania), z resztkami kompleksów oddziedziczonych po rodzicach, z naszą łamaną angielszczyzną obdarzoną pięknym wschodnioeuropejskim akcentem – jechaliśmy po zarobek w obcej walucie, jechaliśmy po wakacyjną przygodę. Nasi starsi koledzy z podstawówki już się nie załapali, mieli swoje prace i swoje rodziny – najstarsi spośród nich byli nierzadko beneficjentami transformacji – mieli więc i swoją wyższość menadżerskich stanowisk (owszem, również niektórzy z nich wyjeżdżali, lecz nas cechowała większa tymczasowość tych wyjazdów i znacznie większa liczba migrujących). Młodsi byli jeszcze za młodzi, grali w gry komputerowe i czytali Harry’ego Pottera, mgliste mając wyobrażenie o tym, jak wygląda zielona, pełna starych murów kraina ich marzeń. Owo pokoleniowe doświadczenie – pełne najrozmaitszych emocji, uczuć, sukcesów i zawodów, satysfakcji z pierwszych zarobionych pieniędzy, nienawiści polonijnych środowisk, pogardy, z jaką patrzono na przybyszów z dalekiego kraju – to doświadczenie tak bezbrzeżne, bogate, niemalże przekraczające możliwości percepcyjnie – powinno, jak się zdawało, zakiełkować równie bogatą twórczością. Powieściami inicjacyjnymi. Powieściami psychologicznymi i socjologicznymi. Powieściami drogi. Bo ja wiem, może nawet powieściami grozy? Słowem: powinno stać się wielkim literackim tematem naszego pokolenia. Tymczasem literatura emigracyjna (czy raczej, jak mówią badacze zagadnienia, „migracyjna” dla odróżnienia od innych emigracji wszelkiej maści, których w naszej historii dostatek) jest smakowita jak angielskie jedzenie, błękitna jak niebo nad Szkocją i sucha jak północna Irlandia.
Dlaczego literatura „wyspiarska” jest kiepską literaturą? – pytał w 2016 roku Dariusz Nowacki – Co przesądziło o tym, że w zasadzie żadna publikacja […] nie zdołała się wyróżnić? Dlaczego każda – przynajmniej jak dotychczas – próba znarratywizowania doświadczenia pobytu na Wyspach kończy się artystyczną i komunikacyjną klęską? Czy stoi za tym jakieś fatum?
W przywołanym powyżej szkicu – Wyspy obiecane. Rekonesans krytyczny – Nowacki rozróżnia trzy typy wyspiarskiej prozy: proza lamentacyjna, proza „przebojowych Polek”, proza inicjacyjno-formacyjna. Nazwy dwóch pierwszych kategorii dają do myślenia. Znaczna część literackiej produkcji migracyjnej znajduje się na dwóch biegunach. Jeden to pełna frustracji krytyka „wysp obiecanych”. Drugi, przeciwny wobec pierwszego, stanowią hura-optymistyczne peany na cześć nowego życia, pisane przez tych (lub częściej te), którym się udało; są to narracje budowane w opozycji do pozostałych, mówiących gorszą angielszczyzną, mających gorsze prace, a co za tym idzie także gorsze życie. Trzecia grupa, najmniej liczna, to opowieści, w których „prototypowy bohater to student, który przybywa do Irlandii lub Wielkiej Brytanii nie tyle po zarobek, ile po przygody”. Przygody te okazują się jednak najczęściej powielaniem kalek „emigracyjnych”, zbiorem trywialnych w gruncie rzeczy doświadczeń, które niewiele mają wspólnego z prawdziwą inicjacją czy formacją.
Narratorka Pomyłki nie jedzie na Wyspy po przygody. Pekuniarny charakter jej podróży nie staje jednak na przeszkodzie, by widzieć nowo poznawaną rzeczywistość nie z perspektywy stanowiska pracy, a przez pryzmat swoich dawniejszych doświadczeń, własnej formacji kulturowej, swojej – nie bójmy się tego słowa – tożsamości. Rozważania na temat możliwości zamieszkania w Anglii na stałe prowadzone są przez bohaterkę Kwaśnickiej bez emocji, są intelektualnym rozpoznaniem możliwości oraz ich jasnych i ciemnych stron:
W Polsce nic na nas nie czekało: byliśmy zaraz po studiach, bezrobotni, na Wyspach tymczasem była praca i pewność, że damy radę zarobić na życie. Chodziliśmy już nawet po uliczkach maleńkiego Alston […] i sprawdzaliśmy ceny wynajmu kamiennych domków. Zaglądałam ludziom w okna, oswajałam się z angielskim układem kuchni, dziwnymi piekarnikami i podwójnymi kranami; przyzwyczajałam się też do szklanych drzwi wejściowych […] Wiele rzeczy wyglądało tutaj inaczej – na przykład lata były chłodne i deszczowe, a wieczory psuła obecność małych, agresywnych muszek. […] Początkowo byłam przekonana, że mogłabym przyzwyczaić się do tych wszystkich odmienności.
Ów dylemat wielu migrantów naszego pokolenia – wrócić czy zostać? – zostaje w Pomyłce pokazany dwuwarstwowo. Pierwszą warstwę stanowi konkretny, chłodny opis, którego próbkę przywołaliśmy, czy na przykład delikatnie ironiczne portrety współtowarzyszy „wygnania”. Gdyby na tym poprzestać, mielibyśmy kolejne – napisane lepszym językiem i bardziej eleganckie – lecz wciąż jednak nie zasługujące na miano dobrej literatury – świadectwo migranta, podobne do tych, o których pisał Nowacki. Ale u Kwaśnickiej nad tą pierwszą warstwą, przypominającą osobiste zapiski w dzienniku, nadbudowuje się warstwa druga, która uniwersalizuje to jednostkowe i konkretne doświadczenie. Rozważania o sensie migracji zostają bowiem niejako wpisane w grę w szachy, którą ze starym polskim emigrantem, właścicielem antykwariatu, toczy w Londynie T., mąż narratorki. Rozgrywka ta, zdająca się nie mieć końca, zmierzająca, jak się wydaje, do pata (taki jest też tytuł tego opowiadania, Pat), kończy się zwycięstwem młodego człowieka. Trofeum jest nie byle jakie – stare wydanie Odysei w oryginale, z odręczną angielską dedykacją: „To my dear son T. from his affectionate mother. Please come home”. Ujęcie opowiadania w tę pełną wymownych symboli ramę – szachy, Odyseja, „please come home” – tworzy coś na kształt wielkiej metafory losu współczesnych migrantów. Nie trywializuje go, nie ocenia, lecz stara się przedstawić na głębszym poziomie. Jest to zresztą metoda, którą spotkamy także w innych częściach Pomyłki – wyjście od konkretu oraz osobistej, może nawet autobiograficznej perspektywy, i nadbudowanie na nich literackiego sensu. Ma rację Piotr Legutko, gdy pisze – w recenzji pt. Fascynacje Marty Kwaśnickiej – że „zamiast socjologicznego opisu autorka wybiera metaforę”. Z pewnością metaforyzacja jest głównym artystycznym zabiegiem tej książki.
***
Nie jest to jednak metafora, o jakiej zwykliśmy myśleć, gdy przychodziło nam, na lekcjach polskiego, analizować wiersze wielkich poetów. Można by wręcz powiedzieć, że Pomyłka zawiera bardzo niewiele tradycyjnych środków stylistycznych, że – na pewnym poziomie – jest to książka bardzo niepoetycka. Styl Kwaśnickiej jest jasny a język pozbawiony ornamentyki. Starannie zbudowane zdania unikają zawiłości, dygresji i dopowiedzeń. Nie przeszkadza to jednak, żebyśmy z pełnym przekonaniem stwierdzali, że mamy przed sobą rzecz napisaną piękną polszczyzną, rzecz elegancką i wysublimowaną. Niewiele utworów współczesnej polskiej prozy wchodzi na ten poziom estetyczny. Do chlubnych wyjątków, wśród autorów młodszych, należą Maciej Płaza i Jacek Dehnel. Pierwszy to przedstawiciel roczników 70., choć późno debiutujący z własną twórczością (wcześniej był autorem przekładów). Drugi, zgodnie z datą urodzenia rozpoczynający ósmą dekadę, nieznacznie starszy od Kwaśnickiej, jest bodaj najbardziej rozpoznawalnym pisarzem naszego pokolenia (także z powodów pozaliterackich). Obaj tworzą prozę kunsztowną, staranną, estetycznie atrakcyjną. Lecz jest to piękno inne od tego, które gotowi jesteśmy przypisać Kwaśnickiej. Gdybyśmy mogli posłużyć się pewnym uproszczeniem – powiedzielibyśmy, że źródłem, tradycją literacką, z której tych dwóch autorów się wywodzi jest modernizm, jakkolwiek w przypadku Dehnela – z uwagi na wielość gatunkową i tematyczną tworzonej przez niego literatury – trudno mówić o jednym wzorcu (np. poezja jego jest wyraźnie neoklasycystyczna). A więc – znów w uproszczeniu – poetyka skupiona wokół słów, symbole i metafory skupione wokół słów – z umniejszeniem roli innych komponentów prozy, choć – u Płazy zwłaszcza – widać także pewną artystyczną dbałość o frazę, konstrukcję zdania.
Proza Kwaśnickiej zbudowana jest inaczej. Słowo nie służy w niej za nośnik symbolu. Słowo ma być precyzyjne, przystawać do rzeczywistości, nawet kosztem jego warstwy estetycznej, brzmieniowej – stąd zapewne w Pomyłce sporo określeń, które mogą uchodzić za specjalistyczne i pewna, spotykana miejscami, naukowość wywodu, znamionująca warsztat historyka czy filozofa. W tym wymiarze należy widzieć w Kwaśnickiej kontynuatorkę prozy realistycznej, uczennicę Balzaca czy Herlinga-Grudzińskiego. Ten ostatni patronuje autorce także na innych poziomach jej poetyki, która wykorzystuje na przykład narratora pierwszoosobowego – co rodzi rozmaite pułapki i pokusy interpretacji autobiograficznej, ale umożliwia również grę tymże autobiografizmem – czy wykazuje skłonność do eseizacji fabuły.
Zdania Pomyłki wydają się proste, przeźroczyste, ale odczytane na głos odsłaniają swoisty rytm. Gdybyśmy mieli za sobą więcej lekcji łaciny, bez trudu dostrzeglibyśmy w nich charakterystyczną frazę starożytnych autorów. Gdybyśmy czytali za młodu Cycerona, moglibyśmy śledzić figury retoryczne, kształtujące pozorną prostotę i klarowności kolejnych akapitów Pomyłki. Styl ten stoi w opozycji do większości współczesnych powieści, w których zadomowiła się fraza ekspresjonistyczna, a także tendencja do skracania komunikatów czy ich zwielokrotniania, tudzież do daleko idącej poetyzacji zdania.
Ma również Kwaśnicka skłonność do aforystyki, co w powyższym kontekście nie dziwi, bo mistrzowie tego gatunku – Marek Aureliusz, La Rochefoucauld czy Julian Tuwim – to autorzy z ducha klasyczni. Mogłoby się zdawać, że aforyzm w prozie to w dzisiejszej epoce (epoce kpiny z jednej strony i głupio-poważnych poradników z drugiej) czyste szaleństwo, samobójstwo autora, pomysł skazany na klęskę. A jednak Kwaśnickiej się udaje. Nie zawsze co prawda, niektóre zdania brzmią nieco jak przepisane ze szkolnej rozprawki lub w skrócie próbują uchwycić istotę rzeczy nie w pełni może znanych (zastanawiam się na przykład, co o takim fragmencie sądziłby Jerzy Pilch, który tematowi owemu poświęcał obszerne części swoich powieści: „Gorzałka najpierw wyostrza zmysły, a potem z każdym kolejnym kieliszkiem zmienia rzeczywistość w feerię jasnych obrazów. Rzeczy rozkwitają przed oczami jaskrawymi konturami, jakby je właśnie stwarzano, a potem gasną i znikają w otchłani niepamięci. Można jedynie oglądać je w zadziwieniu.”). Ale w znacznej większości przypadków się udaje. Do tego stopnia, że mamy ochotę wpisywać te myśli do sztambucha, odczytywać je wieczorami po wielekroć, powtarzając: „jakie to mądre”. Przywołajmy zatem kilka na chybił trafił:
Zbyt wiele czasu marnuje się tylko dlatego, że zbyt późno pojmujemy jakieś prawdy o sobie lub tracimy czas, aby sprawdzić to, co nie wymaga sprawdzenia.
Każdy człowiek nieustannie zmaga się z nawałą różnorakich pokus i toczy niewidzialne bitwy; nasze „ja” przeciska się przez świat, ciągle się odkształcając i dziurawiąc.
W pewnym wieku równowaga staje się celem samym w sobie i bardzo trudno jest wtedy skłonić kogoś do tego, aby z własnej woli ją naruszył.
W zestawieniu powyższych przykładów dostrzec można, że te krótkie myśli – rozsiane w różnych miejscach książki – układają się w jej całościowym planie w pewną opowieść. W zapisaną w aforyzmach opowieść o dojrzewaniu, nabywaniu doświadczenia.
Takie opowieści o charakterze filozoficznym niosą w sobie również wielkie metafory, być może najważniejszy literacki instrument tej książki. Bo – jak się rzekło – metafory w Pomyłce są dużymi obrazami, rozciągniętymi zazwyczaj na całe opowiadania. O ich doniosłości świadczy także ciężar gatunkowy problemów, które owe metafory próbują sobą udźwignąć. Krakowski kloszard jako symbol losu polskich nerwowców, wspomniana już partia szachów rozstrzygająca życiowe wybory emigrantów, kamienica będąca przykładem pozrywanej wspólnoty, mucha rozbijająca się o szybę lekarskiego gabinetu, w której poczynaniach widzieć można parabolę usiłowań młodej dziewczyny („W szybę okienną uderzała mucha, coraz bardziej leniwie. Już się objadła życiem, ale nadal była łakoma; chciała więcej, tylko chorowała już na wrzesień i opadała z sił”) – czy w końcu powracające do narratorki omyłkowe rozmowy telefoniczne (które dały tytuł jednemu z opowiadań, jak i całej książce) odzwierciedlające przypadkowość egzystencji.
Z uwagi na problematykę i sposób jej przedstawienia – aforystyczny i metaforyczny – prozy Kwaśnickiej mają w sobie coś z przypowieści. Ich zwieńczeniem jest ostatnie, krótkie opowiadanie Owoc, będące już przypowieścią per se, wychodzącą wprost z biblijnej historii i niejako interpretującą ją w kontekście losów narratorki. Kończy się ona takimi słowami: „– Damy radę, zobaczysz – powiedział do drzewka. – Zaowocujesz mimo wszystko”. Zdawać by się mogło, że słowa te niosą jakąś nadzieję, że są, być może bardzo oszczędnym, ale jednak happy endem. Jednak jakby dla równowagi, żeby ostudzić nadmierny optymizm, pojawia się po nich takie zdanie, które jest zarazem zdaniem zamykającym książkę: „To było chłodne zmaganie człowieka z przyrodą, z samym sobą i z losem, na który zasłużył”. Takimi dychotomiami, dialogującymi ze sobą myślami – jak u Dostojewskiego – gra się w tej książce wielokrotnie.
***
Z uwagi na przynależność do zarysowanej powyżej tradycji literackiej – tradycji klasycznej i realistycznej – Pomyłka wymyka się współczesnej krytyce, przyzwyczajonej chyba do literatury innego rodzaju. Być może tym należałoby tłumaczyć milczenie, jakie spotkało Kwaśnicką – nie po raz pierwszy – w mediach głównego nurtu (lecz cóż jest dzisiaj głównym nurtem? – więc powiedzmy precyzyjnej, w mediach nie-konserwatywnych, choć to również określenie dalekie od doskonałości). Jeśli przywykliśmy do czytania pewnego typu literatury i przyzwyczailiśmy się do określonej estetyki, to trudno nagle znaleźć upodobanie w estetyce zgoła odmiennej. Jeśli przez całe życie stosujemy narzędzia krytyczne do opisu próz modernistycznych, to stajemy bezradni wobec utworów wywodzących się z innych nurtów. Istnieją także mody intelektualne, mody salonowe, mody ideologiczne – do których realistyczny klasycyzm od dwóch przynajmniej wieków raczej nie należy – i również one dyktują wzorce recepcji literatury. Może zresztą pobudki owego milczenia są niższe, może wynikają nie tyle z estetycznego czy aksjologicznego odrzucenia, co z uprzedzeń i stereotypowych opinii. Ich próbkę dał kiedyś Jacek Dehnel, w sposób raczej małostkowy punktując różne drobne błędy w pisarstwie Kwaśnickiej, przy okazji publikacji jej poprzedniej książki, Jadwigi (za którą autorka otrzymała Nagrodę Literacką „Skrzydła Dedala”; debiutancka Krew z mlekiem została uhonorowana Nagrodą Literacką Identitas). Czytając ów komentarz Dehnela z 2016 roku nie sposób ustrzec się wrażenia, że poetę, prozaika i, jak widać, okazjonalnie także krytyka – do niechęci wobec autorki doprowadziła nie tyle lektura jej książki (bo chyba nawet jej nie czytał), co zbyt euforyczne opinie komentatorów prawicowych (szczególnie Andrzeja Horubały), tudzież przyznane nagrody. Coś jakby urażona duma własna?
Lecz przecież ma trochę racji również Dehnel. Bo źle służy doprawdy Kwaśnickiej ta konserwatywna recepcja. Jak wtedy, gdy ukazała się Krew z mlekiem, jak w momencie publikacji Jadwigi – tak i teraz, po wydaniu Pomyłki media nie-konserwatywne – jak się rzekło – milczą, a prawicowe rozdają nagrody i wystawiają laurki. Nie chcę przez to powiedzieć, że Kwaśnicka na takie reakcje nie zasłużyła – bo zasłużyła na jedno i na drugie – choć może recenzje utrzymane w tonie bezkrytycznych laudacji, które z marszu okrzyknęły Pomyłkę najlepszą książką 2019 roku, a autorkę mianem wybitnej – zawsze budzą pewną nieufność. Ale nie o to chodzi. Najdotkliwszym skutkiem zaszeregowania Kwaśnickiej w poczet pisarzy prawicowych jest, de facto, zepchnięcie jej do pewnej kulturowej niszy. Jakkolwiek bowiem byśmy nie sympatyzowali z konserwatywnymi mediami, jak dobrze nie życzylibyśmy ich redaktorem – to i tak przyznać musimy, że nie jest to przestrzeń o najwyższym stężeniu artystycznych dokonań i wysokich lotów twórczości – a nawet, co tu kryć – za literaturę nieraz uchodzi w tej przestrzeni zwykłe grafomaństwo czy, w lepszym razie, epigoństwo. Sytuacja jest tym boleśniejsza, że Kwaśnicka – przynajmniej w Pomyłce – nie daje żadnego przyczynku do takiego zaszeregowania. Bo niby jaki? Że pisze o religijności? Zresztą pisze pobocznie i w duchu, dla niektórych, dalekim od dewocyjnej pobożności, żeby zacytować taki na przykład fragment:
Gdyby poszukać psychologicznych skutków, jakie wiara w Boga niesie w życiu codziennym, to byłoby nimi uznanie, że świat, nawet jeśli nie jest dobry i piękny, to z pewnością czasem może taki być. Byłoby to też pogodzenie się z faktem, że na ogół nie jest ani dobry, ani piękny, właśnie dlatego, że kiedyś pojawiło się w nim zło. Widziana od strony praktycznej, wiara była zatem czymś na kształt podszytego nadzieją stoicyzmu czy doświadczonej naiwności – i wcale nie była łatwą postawą.
Że słucha Chopina i zachwyca się polskim krajobrazem? I to dalekie jest od młodzieńczego wykładu Mickiewiczowskiego Tadeusza o wyższości polskiego nieba nad włoskim:
W moich żyłach płynęła krew zmieszana i od wielu lat nie byłam już podatna na patriotyczną melancholię.
Że szuka inspiracji w dalekiej przeszłości i krytykuje niektóre aspekty nowoczesności, a od stolicy ucieka na prowincję? Również tym sprawom towarzyszy zawsze szereg zastrzeżeń i wątpliwości.
Głęboka prowincja, taka z której niezwykle trudno jest wyrwać się i odmienić swój los, niemal zawsze zaludniona jest stoikami, bo odwieczny brak perspektyw każe tamtejszym ludziom żyć bez przesadnych ambicji: współczuć bardziej pokrzywdzonym od siebie (stąd i o zwykłe dobro jest tam łatwiej) i nie zazdrościć przesadnie tym, którzy są postawieni wyżej, nade wszystko jednak – nie pytać o zbyt wiele.
Jeśli to mają być dowody potwierdzające „prawicowość” Kwaśnickiej, to za konserwatywnych pisarzy powinniśmy uznać także Gombrowicza, Miłosza czy T.S. Elliota.
Lecz, skoro nie ma innej recepcji, dać trzeba szansę tej, która jest. Czy jednak ta konserwatywna krytyka, która tak chętnie anektuje autorkę do swojego obozu, przylega do Pomyłki… lepiej niż jej nowoczesne – powiedzmy liberalne i lewicowe – wcielenie? Czy potrafi mówić o Pomyłce tak, żeby wypchnąć ją poza swoją niszę, w jakąś przestrzeń ogólną, w której pomieści się każdy polski człowiek czytający. Jeśli nawet potrafi – najwyraźniej nie chce tego uczynić. Woli uprawiać rozważania o gatunkach literackich żywcem jakby wyjęte z podręczników strukturalistów, nie zauważywszy, że od jakichś kilkudziesięciu lat literatura odchodzi od czystych form gatunkowych. Tymczasem konserwatywna krytyka lubuje się w nieustannym zadawaniu autorce pytań rodzaju: „co pani w końcu napisała, opowiadania, eseje czy powieść?”. Jakby to miało jakiekolwiek znaczenie. Z wyższością starszych autorytetów udziela szczodrych rad młodej piszącej osobie (halo, nie jesteśmy już młodzi!): „może lepiej, gdyby pani to pisała w trzeciej osobie”; „a może spróbowałaby pani powieści historycznej”. Jakby szczytem krytyki literackiej było mentorowanie. A może cały ten akademizm, szukanie szufladek, dopasowywanie do definicji, przykrawanie do znanych wzorców i dobre rady – ma jedynie przykryć nieumiejętność mówienia o tym, co w literaturze żywe? Lub może w ogóle nie ważne co się dziś mówi, bo na końcu zawsze i tak jest ideologia?
Cóż, żal nam Kwaśnickiej. Nam, którzy chcemy widzieć w niej przede wszystkim głos pokoleniowy, lecz bez ideologicznych czy politycznych metek. Żal nam Kwaśnickiej, bo mamy wrażenie, że – mimo woli – wciągnięta została w nie swoją i nie naszą grę. W grę podstarzałych panów z „Gazety Wyborczej” i „Gazety Polskiej”, z „Polityki” i z „Do Rzeczy”. Stała się jedną z kart w ich odwiecznej rozgrywce wokół okrągłego stołu. Tymczasem my nie mamy nic wspólnego z ich solidarnościowymi przyjaźniami i nienawiściami, z ich ideowymi i personalnymi krucjatami, z ich bóstwami i obsesjami. „Dajcie nam myśleć po swojemu” – zdajemy się krzyczeć, lecz krzyczymy, stojąc po jednej lub drugiej stronie muru. I – czy tego chcemy czy nie – do naszych krzyków przyłączają się inni, którzy po tej samej stronie stoją. Mamy rację czy nie mamy – to nie ważne – po danej stronie krzyczy się zawsze tym samym głosem. Zaraz… czy nie o tym jest właśnie Pomyłka? O konieczności życia w świecie zaprogramowanym przez inne pokolenia? O konfrontacji idei, w które kazali nam wierzyć nasi nauczyciele z urzeczywistnieniem tych idei przez tychże nauczycieli uczynionym? O niemożności przemówienia własnym głosem?
Jest to opowieść o tym – mówi Zbigniew Chojnowski – że wyrosło w Polsce pokolenie, które zostało pozbawione znaków orientacji, które nie może żyć na własnych prawach, według własnych reguł, według własnych oczekiwań.
Chojnowski powiada również, że Kwaśnicka portretuje „pokolenie przejściowe”, lecz to zakłada jakieś „dokądś” – a czy my rzeczywiście dokądś przechodzimy? Może nie przejście, a wyjście należałoby raczej tu widzieć – wyjście zamknięte przez tych, którzy urządzili ten świat i zostawili nas, byśmy sami sobie z nim radzili. Może więc, jesteśmy pokoleniem wyjścia, pokoleniem exodusu.
***
Gdybyśmy zechcieli pochwycić eseistyczny wymiar Pomyłki i przeczytać ją komparatystycznie z inną eseistyczną książką – a mianowicie z Pokoleniem wyżu depresyjnego Michała Tabaczyńskiego – to być może dowiedzielibyśmy się jeszcze czegoś o tym przepływaniu pokoleń, które postawiło nas tu, gdzie jesteśmy. Jakże uderzająca jest odmienność tych książek. Różni je niemal wszystko. Styl, prosty i harmonijny u Kwaśnickiej, u Tabaczyńskiego jest do granic możliwości chaotyczny, rozedrgany, nieciągły. Spokojny i pozostający blisko rzeczy język Pomyłki kontrastuje z grą językową, słowotwórstwem i pełnym cytatów językiem Pokolenia… Nawet siatka kulturowych odwołań obu autorów jest całkowicie odmienna – możliwe, że nie dałoby się znaleźć ani jednej takiej samej książki, którą przywołują, ani filmu czy płyty – a kulturowych tropów jest w obu książkach niemało. Czy to możliwe, żeby dwie osoby urodzone w odległości zaledwie kilku lat (Tabaczyński to rocznik ’76), były aż tak bardzo różne? Coś tu chyba jest na rzeczy. I to coś nie tyle indywidualnego – bo przecież mogłoby zdarzyć się tak, że jest to kwestia li tylko różnic jednostkowych biografii – co pokoleniowego właśnie. Bo bez wątpienia są to książki aspirujące do portretu swojego pokolenia. Tabaczyński formułuje to już w tytule, a później – na przestrzeni całego eseju – zaświadcza nie tylko narratorem w liczbie mnogiej, ale i mnogością przywoływanych doświadczeń, które nie byłyby w stanie zmieścić się w żaden, nawet najdłuższy dzień (taka jest konstrukcja tej książki, jej „akcja” rozgrywa się w ciągu jednego dnia), nawet w najobszerniejszą indywidualną biografię. Kwaśnicka powiada zaś w posłowiu:
Pomyłka to zatem nie tyle opowieść o mnie, ile historia przedstawiciela pewnego pokolenia, człowieka urodzonego nie w porę, niewystarczająco ustosunkowanego, zmuszonego zająć stanowisko wobec całego szeregu rozczarowań.
Z powyższym cytatem właściwie powinien się zgodzić także autor Pokolenia… I jego bohater bowiem urodzony jest nie w porę, z pewnością też nie jest ustosunkowany, jeszcze pewniejsze, że na okrągło doznaje rozczarowań. Lecz jest to podobieństwo jedynie na poziomie ogólników. Gdy zejść do szczegółów, zobaczymy dwa odmienne pokolenia ludzi zasadniczo od siebie różnych. Ich jedynym bodaj wspólnym mianownikiem jest to, że czytają książki, choć – jak się rzekło – nie te same.
Słowem-kluczem opisującym pokolenie Tabaczyńskiego – jeśli wierzyć jego rozpoznaniom – jest depresja.
My, pierwsze pokolenie wyżu depresyjnego, pierwsze pokolenie zdiagnozowanej depresji, pierwsze pokolenie, które zna z doświadczenia mityczne wnętrza gabinetów psychiatrycznych, psychologicznych, psychoterapeutycznych, w których zapamiętale ćwiczymy wynurzenia z naszych odmętów. Pierwsze pokolenie, które zna dziwacznie brzmiące nazwy psychoaktywnych farmaceutyków […] Jesteśmy pierwszym pokoleniem, które mówi o tym – w chwilach niezwykłej odwagi i brawurowej szczerości – otwarcie, a nawet namiętnie […] Czytamy depresyjne książki, oglądamy depresyjne filmy, gramy w depresyjne gry wideo, naszymi ulubionymi lekturami stały się […] biografie depresyjnych bohaterów masowej kultury. Żyjemy aktualizowanymi co jakiś czas statystykami samobójstw.
Depresja zaś jest konsekwencją – to już nasze rozpoznanie, chociaż Tabaczyński na nie naprowadza – głębokiej samotności tego pokolenia. Z kolei samotność ta – jeśli pokusić się o pewną interpretację – wynika z zerwania bądź rozluźnienia wszystkich więzi osadzających w istnieniu, jakoś ukorzeniających, tych więzi, które, jak się zdaje, uchroniły wcześniejsze generacje od wiedzy o „psychoaktywnych farmaceutykach”. W istocie dla dzisiejszych czterdziestokilkulatków – znów, jeśli wierzyć autorowi Pokolenia… – oparcia nie stanowi ani ich przestrzeń życiowa („miasto jest fantastyczną wprost maszynką do melancholii, instrumentem pędzącej depresji”), ani ich praca („ziewamy w pracy jak najęci – taki uroczy kalambur. Ziewamy, bo jesteśmy najęci, najemni robotnicy, galernicy biur i fabryk”), ani ludzie, którzy ich otaczają (bo wszystkie relacje z ludźmi odbywają się w cieniu własnych lęków, hipochondrycznych stanów czy obsesji). Jest to także „chwilowo jedyne może takie pokolenie – powiedziałbym – religijnie indyferentne, a może nawet (wedle polskich, dość wyśrubowanych norm) żarliwie ateistyczne” – a więc i duchowość nie przynosi im żadnego schronienia. Jakim więc cudem – moglibyśmy zapytać – tkwiąc w tak głębokiej i wielowymiarowej zapaści – ludzie ci jeszcze w ogóle żyją? A jednak żyją i – przynajmniej na powierzchni – mają się względnie dobrze. Myliłby się ten, kto wyobraziłby ich sobie jako egzystencjalnych ponuraków, ze smutną miną, w czarnych golfach, palących papierosy i zaczytanych w Sartrze. Ich strategia przetrwania jest inna. Polega na zgrywie, przymrużeniu oka, gorzkim uśmiechu i smutnej wyrozumiałości dla przywar tego świata, czasem może na wypisaniu się z niektórych jego obszarów (jak np. z automobilizmu albo religii), często na zobojętnieniu na bodźce, na indyferentyzmie, niekiedy na miękkiej negacji, która sprowadza się do Melvillowskiego „Wolałbym nie”. Postawa ta upodabnia ich do bohatera słynnej powieści Douglasa Couplanda, Pokolenie X, który po buntowniczych próbach zmagania się z rzeczywistością ustanowioną przez yuppies – wybiera ostatecznie strategię ironicznego dystansu. Czy jednak nie czyni to bohaterów Tabaczyńskiego jeszcze bardziej tragicznymi?
Trudno byłoby jednoznacznie wskazać, co doprowadziło do stworzenia owej depresyjnej przestrzeni, w której przyszło żyć polskim rocznikom 70. Prawdopodobnie jest to składowa wielu spraw, niekoniecznie od siebie zależnych; „to w nas – pisze Tabaczyński – zbiegły się wszystkie plagi, wszystkie katastrofy nałożyły się bezlitośnie na siebie”. Swoje zrobił zapewne kapitalizm (najbardziej depresjogenny z systemów, jak utrzymywał David Foster Wallace), w tym rodzimy tryb jego instalowania, który – nie patrząc na zasługi i przymioty charakteru – jednych wywyższył, innych skazał na „galery” w biurach i fabrykach. Przysłużył się – podążający w ślad za kapitalizmem – konsumpcyjny model życia, ze swą rozchwianą równowagą pomiędzy wzbudzaniem aspiracji i możliwościami ich zaspokojenia. Cegiełkę dołożył rozwój technologiczny, wymuszający większe tempo życia, co przyniosło – ramię w ramię z kapitalizmem i konsumpcjonizmem – kolejne katastrofy: ekonomiczne, społeczne, klimatyczne. Trudno pominąć również kulturowe mody, które uformowały ludzi, wchodzących w dorosłość na początku lat 90. „Jesteśmy pokoleniem fanów” – pisze Tabaczyński, myśląc o powszechnym zasłuchaniu w kultowe zespoły rockowe, na czele z Joy Division. Do tego literatura amerykańska. Na deser – skandynawscy pisarze. W końcu także kulturowy rewizjonizm w Polsce, przypadający na lata bezpośrednio po transformacji: środowisko Brulionu, „demitologizacja” i sprozaizowanie sztuki – co się dokonywało równolegle do zanikającej religijności, czy szerzej, duchowości. Skutkiem tego wszystkiego, a zapewne również wielu innych rzeczy, jest owo pokoleniowe poczucie bezsensu egzystencji. Tak jakby końcowym stadium nowoczesnego kapitalistyczno-demokratycznego projektu była doskonała indywidualizacja prowadząca do chronicznej depresji.
Doprawdy zadziwiające jest, jak pewne formacyjne konteksty pojawiają się, jak znikają nagle, jak przechodzą w coś innego. Nie sposób powiedzieć, dlaczego zaczynają się one w tym, a nie innym momencie, i dlaczego się kończą, gdy wydawałoby się, że powinny trwać dalej. Skąd biorą się te ostre cięcia, oddzielające jedno pokolenie od drugiego? Jak wytłumaczyć ich gwałtowność i – by tak rzec – bezwzględność?
Nasze pokolenie – to, które Marta Kwaśnicka właśnie nam opowiedziała – różni się od pokolenia Tabaczyńskiego. Inne jest w nim nawet to, co może wydawać się podobne. Wojciech Rusinek powiada, że „Melancholia to […] chyba najważniejszy temat Pomyłki” – ale czy nastrój tej książki można porównać do nastroju głęboko melancholijnego Pokolenia…? Czy w ogóle można go nazwać melancholicznym? Gdzież ma się podbarwiona rozczarowaniem, ale i nie pozbawiona wyższości diagnoza Kwaśnickiej do często uśmiechniętej, lecz zawsze na smutno, opowieści Tabaczyńskiego? Tu rysuje się zasadnicza różnica. Pokolenie wyżu depresyjnego jest bowiem głęboko pesymistyczne. A Pomyłka to w zasadzie konstruktywny projekt intelektualny. Owszem, Kwaśnicka punktuje współczesność na każdym kroku – nie mamy wątpliwości, że uważa ją za epokę podłą, promującą miernotę i konformizm, blokującą lub wręcz pogrążającą ludzi wrażliwych; epokę nieuzasadnionych nierówności ekonomicznych i społecznych; epokę rozchwianą moralnie, z której usunięto – by użyć określenia Chojnowskiego – znaki orientacji. Lecz wszystkie wymienione przymioty naszych czasów sprawiają, że narratorka Pomyłki, pozostając trochę na uboczu tych czasów, niejako równolegle, świadomie i konsekwentnie – konstruuje swój egzystencjalny program. Jest to projekt, który w sprzyjających okolicznościach można by wdrożyć w życie. Nie ma aż tak wielkiego znaczenia, że okoliczności te jeszcze nie nadeszły, bo samo posiadanie w szufladzie gotowego programu daje w tym przypadku dużo nadziei. Gdybyśmy musieli wskazać jeden zasadniczy temat tej książki – nieco abstrahując od losów jej bohaterki, pamiętając jednak o kontekście w postaci innych książek Kwaśnickiej – byłoby nim właśnie to: wykuwanie własnego programu na tle zastanej rzeczywistości. Przyznać musimy, że jest to gest twórczy, konstruktywny i optymistyczny.
***
Program Kwaśnickiej budowany jest na europejskiej kulturze. Brzmi banalnie, lecz nikt z naszego pokolenia w taki sposób i tak szeroko tego nie robił. Gdy mówimy o sposobie – mamy na myśli swoistą dekonstrukcję i rekonstrukcję wybranych tradycji kulturalnych. Kiedy wspominamy szerokość tego gestu – chodzi nam o swobodne sięganie do różnych punktów historii, wydobywanie z niebytu wybranych wydarzeń i postaci. Nie jest to więc komentarz do modnych zagadnień naszej epoki, a raczej próba stworzenia własnego, wynikającego z osobistych poszukiwań – katalogu kulturowych wzorców. Patrząc na efekty, nazbyt skromne wydają się opisy drogi (zresztą także właściwej dla pokolenia pozbawionego nauczycieli), która prowadziła do tego dokonania:
Moje lektury były kapryśne i nieprzewidywalne, jak zwykle bywa w przypadku samouków, którym los nie postawił na drodze żadnego prawdziwego doradcy. Jedna książka sprowadzała drugą, a ta kolejną. Wyważałam wiele otwartych drzwi, dokonywałam fascynujących odkryć, które dla nikogo poza mną nie były ciekawe.
Katalog ten często ociera się o dzieła uniwersalne, o kanon, choć chętnie uprawia Kwaśnicka również szperactwo wokół głównego nurtu tego kanonu. Są więc długie rozważania o Hamlecie czy Braciach Karamazow, ale także nieznane prawie zupełnie postacie, jak przywoływana już Vittoria Colona, przyjaciółka (mieszczącego się zapewne w kanonie) Michała Anioła.
Warte podkreślenia jest owo nieco postmodernistyczne podejście do tradycji. Bo jak inaczej nazwać esej o pisarzu nieistniejącym, niejakim Miguelu Quirodze? Ów Borgesowski gest – zresztą przepięknie poprowadzony – to czytelna deklaracja Kwaśnickiej: jeśli czegoś mi w naszej tradycji brakuje – wymyślam to. Jeśli przydałby się w nam taki pisarz jak Quiroga – niech zostanie dopisany. Kryje się w tym geście jakiś ogromny potencjał dla współczesnej kultury polskiej, która jest w wielu obszarach kulturą zapomnienia, kulturą braku i kulturą tabu – co trafnie punktował Gombrowicz, mówiąc o naszej narodowej niedojrzałości. Bo niedojrzałość wynika także z niedostatku wspólnotowych doświadczeń, z przekłamywania własnej historii, z próby przemilczenia tego, co nas ukształtowało. Chyba tylko odważna i twórcza rekonstrukcja tradycji może coś na to poradzić.
W jednym jednak pokolenie roczników 80. – przynajmniej to, które wyłania się spod pióra Marty Kwaśnickiej – kontynuuje linię wytyczoną przez poprzedników. Jest to pokolenie indywidualizmu. Albowiem Pomyłka to manifest osobisty. Poszukiwania Kwaśnickiej mają charakter kameralny. Jej dylematy rozstrzygają się we wnętrzu jednostki. Jej wybory dotyczą przede wszystkim jej życia. Co prawda diagnoza współczesności odbywa się być może w optyce pokolenia, wspólnoty, jest doświadczeniem współdzielonym. Jednak już ów pozytywny program, czyli ta ważniejsza, wypracowana przez autorkę odpowiedź na nasze pokoleniowe rozterki – zdaje się być odpowiedzią prywatną.
Niech dowodem na to będzie potraktowanie wątku rodzinnego. Pojawia się on przede wszystkim w dwóch opowiadaniach. W Moskiewskiej świadkujemy rodzinnej uroczystości u dalszych krewnych na polskiej prowincji (ulokowanej w południowo-zachodniej części kraju, ale jest to w tym przypadku bez większego znaczenia). W Ignazu przy pomocy ciekawej formuły narracyjnej (pianino, czy nawet szerzej, kultura muzyczna robi tu za przewodnika po dawnych czasach) poznajemy główne gałęzie drzewa genealogicznego narratorki. Obie te części Pomyłki są wciągające, ładnie skonstruowane i po prostu ciekawe. Czytelnik mógłby mieć jednak nadzieje, że będą czymś ponad to. Jakimś osadzeniem losów narratorki? Pokazaniem jej jako ogniwa zaprezentowanej rodzinnej wspólnoty? Tymczasem nic ważnego z przywołania losów przodków nie wynika. Przypominają one nieco, wydawane współcześnie masowo, wspomnienia rodzinne najróżniejszych ludzi, pełne smakowitych anegdot, barwnych bohaterów, niesamowitych historii, po przeczytanie których mamy ochotę zapytać: „i co z tego”? Kwaśnicka chyba zdaje sobie z tego sprawę, bo w jednym z przywołanych opowiadań kwituje rzecz chłodno i dosadnie: „jeśli szuka się twardego jądra własnej tożsamości, zdecydowanie lepiej jest odnaleźć je w sobie”. W sobie – moglibyśmy dopowiedzieć – a nie w rodzinie. Bo tradycja rodzinna stanowi dla bohaterki Ingaza „jedynie zbiór eleganckich, okołowojennych opowieści”. Czy jednak na pewno brak jakiejś jednej nadrzędnej idei, która układałaby te „opowieści” w sensowną tożsamościowo narrację usprawiedliwia również brak rodzinnych więzi? Czy nie jest to aby tłumaczenie wygodne i jakoś podprowadzone pod tezę?
Bo czy rola wspólnoty rodzinnej sprowadza się jedynie do tego, żeby była ona źródłem intelektualnych podniet? Czy nie chodzi w niej również o to, żeby – mimo różnic w poglądach, w poziomach wiedzy i zdolności – trwać we wspólnym doświadczaniu świata? Sprowadza się to na końcu do pytania: czy bardziej prawdziwy, bardziej rzeczywisty jest świat widziany oczami samotnego obserwatora, zamkniętego we własnej egzystencji – czy może jednak ten widziany z wnętrza wspólnoty, wynikający również z pozostawania w nieusuwalnej relacji z innymi ludźmi?
Myśląc o tym, chciałoby się nam, tęskniących wciąż za swoimi dziadkami, i z wiekiem coraz częściej dostrzegającym, jak wiele ich cech nas ukształtowało – zestawić Pomyłkę na przykład z książkami Jeana d’Ormessona – i pokazać, że można inaczej, że pokolenie nie musi oznaczać najważniejszego wspólnotowego paliwa, że ważniejsi są przecież nasi najbliżsi, ci co byli przed nami i ci co przyjdą po nas. Że więzy oparte na bliskości poglądów i inicjacyjnych doświadczeń, na usytuowaniu w tej samej społecznej przestrzeni, w końcu na podobieństwie peselu – są marnym substytutem relacji rodzinnych stanowiących nasze pierwotnym zakorzenieniem. Te korzenie można próbować odciąć, można udawać, że ich nie ma, lecz nie sposób zamienić ich na inne.
Pisząc to zdajemy sobie przecież sprawę, że zapewne to Kwaśnicka ma rację. A mianowicie, że z powodu urodzenia w ostatniej kwarcie XX wieku nosimy na sobie skazę indywidualizmu i że raczej się jej – jako pokolenie – już nie pozbędziemy. Tym samym skazani jesteśmy na ustanawianie egzystencji na własną rękę, bez oparcia w tym, w czym szukać oparcia mogli nasi przodkowie. Bez rodziny, bez stałego miejsca, bez znanego od dzieciństwa uniwersum przedmiotów i znaczeń. A jedyna forma wspólnotowości, jaka jest nam dostępna, to nietrwałe sojusze zbudowane na wątłych, wspólnych dla naszej generacji doświadczeniach, których pamięć przeminie tak, jak przeminęła nasza młodość. Zaś nasze pokoleniowe powieści zawsze już ciążyć będą ku pojedynczym autobiografiom, po przeczytaniu których mówić będziemy – parafrazując zdanie z Autobiografii każdego z nas Gertrudy Stein – duchowej opiekunki tak zwanego straconego pokolenia (do którego należeli m. in. Hemingway, Faulkner, Fitzgerald czy Remarque): „Marta Kwaśnicka napisała swoją [autobiografię], teraz każdy będzie pisał swoją.”
A może jednak się mylimy? Może opowiedzenie sobie naszych autobiografii będzie punktem wyjścia do przezwyciężenia indywidualizmu, do poszukiwania tożsamości nie tylko we własnych losach? Jeden z bohaterów powieści Douglasa Couplanda powiada: „Albo nasze życie stanie się opowieścią, albo będzie nie do wytrzymania”; i faktycznie, w zakończeniu Pokolenia X znużeni swą średniacką egzystencją, pogrążeni w rezygnacji i ironicznym dystansie przedstawiciele owego amerykańskiego pokolenia (tak niepokojąco podobni do nas) – zaczynają zabawę polegającą na opowiadaniu „bajek”. Być może również Pomyłka powinna być zachętą do takiej zabawy.