Muzyka, niezastąpiona i nieodłączna towarzyszka długich podróży i zabaw w dzieciństwie, była dla mnie, nieśmiałej nastolatki, wsparciem w okresie dojrzewania i w czasie paryskich studiów, dyskretnym świadkiem rodzącej się miłości podczas koncertów wiedeńskich, a kilka lat później – kołysanką nucona z czułością, by utulić nowonarodzone dziecko.
To muzyka, przede wszyostkim ta klasyczna, od prawie 29 lat nadaje rytm mojemu życiu, jest jego stałym elementem i zawsze nim będzie. Odkryłam ją w dzieciństwie dzięki moim rodzicom. Pamiętam mojego tatę, podczas poobiedniej siesty, czytającego gazetę w fotelu przy dzwiękach utworów Beethovena. Moją przygodę z muzyką klasyczną zawdzięczam także mojej mamie, która często siadała przy pianinie i grała nam Sonatę księżycową (tak, znów Beethoven!). Mieliśmy też kasety z audycjami mającymi na celu budzenie zainteresowania muzyką u dzieci. Dobrze pamiętam historię Pilika, niebieskiego królika, który spotykał różne zwierzęta, a każde z nich kojarzyło się z jakąś rodziną instrumentów. W ten sposób, dzięki żabom, specjalistkom od instrumentów dętych drewnianych, odkryłam flet poprzeczny, na którym zaczęłam grać w wieku 9 lat.
Przez całe moje życie słuchałam muzyki klasycznej podczas lektury, sprzątania, przyrządzania posiłków, chwil odpoczynku. Ale uważam, że w pełni można docenić muzykę klasyczną, i nie tylko taką, dopiero uczestnicząc w koncertach na żywo. Miałam szczęście mieszkać przez kilka lat w Wiedniu, stolicy muzyki klasycznej. Koncerty, z udziałem znanych na całym świecie orkiestr, solistów i dyrygentów odbywają się tam praktycznie każdego dnia, a wiedeńskie sale koncertowe są jedna wspanialsza od drugiej. Najbardziej renomowana jest niewątpliwie Złota Sala Wiedeńskiego Towarzystwa Muzycznego (Musikverein), gdzie odbywają się sławne koncerty noworoczne. Jak sama nazwa wskazuje, sala ta aż kipi od złota: złote organy pod sceną, złote kariatydy podtrzymujące balkony, złote ornamenty na ścianach, balustradach i suficie… „Tam zawsze ład, piękno, przepychy — I rozkosz, i spokój trwa cichy” (tłum. Z. Trzeszczkowska) – można by pomyśleć, że to właśnie o Złotej Sali Charles Baudelaire myślał, pisząc te wersy z Zaproszenia do podróży. Uważa się ponadto, że sala ta ma najlepsza akustykę na świecie. Z tym nie mogę się jednak w pełni zgodzić, choć oczywiście nie jestem ekspertem. Wysłuchawszy w Goldener Saal dużej liczby koncertów, muszę stwierdzić, że w ostatnim rzędzie najbardziej oddalonej galerii trudno jest dosłyszeć śpiew solistów, nawet jeśli występują bez akompaniamentu orkiestry. Nie jest tak jednak w przypadku Wielkiej Sali wiedeńskiego Konzerthausu, gdzie też miałam szczęście niejednokrotnie bywać. Tutaj nawet w ostatnim rzędzie galerii mogliśmy bez przeszkód akustycznych podziwiać występy niesamowitego skrzypka z Serbii, Nemanji Radulovicia. czy klarnecistki z Max Steiner Orchestra na wstępie Błękitnej rapsodii George’a Gershwina. I dlatego, pomimo wizualnych walorów Złotej Sali, bardziej cenię tę drugą: za jej akustykę, a do tego skromniejszy, lecz nie mniej elegancki wystrój, lepszą widoczność sceny i… wygodniejsze siedzenia.
Jednak nawet najbardziej imponująca sala koncertowa nie spełni swej właściwej funkcji bez wartościowego programu artystycznego i bez dobrych muzyków. I właśnie w tym przoduje scena wiedeńska. Z afiszy nie schodzą nazwiska międzynarodowych gwiazd i osobowości muzyki klasycznej. Miałam więc okazję uczestniczyć w koncertach takich wykonawców, jak Gustavo Dudamel, sir Simon Rattle czy braci Capuçon. Sądząc po częstotliwości, z jaką ci ostatni bywają w Wiedniu, muszą być prawdziwymi ulubieńcami tamtejszej publiczności.
W sposób szczególny w mojej pamięci zapisały się koncerty pod batutą wielkich dyrygentów. Bo oczywiście niezaprzeczalna jest pierwszoplanowa rola dyrygenta w orkiestrze. Jest on dla niej nie tylko spoiwem, które wprawia wszystko w ruch, nadaje tempo. Jest również – i może przede wszystkim – mistrzem małych detali, niuansów, drgnięć, przyspieszeń i ciszy, których precyzja decyduje o jakości koncertu. Niektórzy dyrygenci wręcz hipnotyzują swoją ekspresją, a ich ruchy są zgrabne i zwinne, niczym tancerzy. Inni są tak energiczni, że po koncercie wyglądają tak, jakby przebiegli maraton. Bo przecież tak wiele od nich zależy! W Wiedniu można zobaczyć mistrzostwo, jeśli chodzi o dyrygenturę. I można tylko pozazdrościć ilości oklasków po niektórych występach. Zwykle jest tak, że po koncercie dyrygent najpierw kłania się sam, później z całą orkiestrą, a następnie schodzi ze sceny, by wrócić jeszcze dwukrotnie i w końcu ukłonić się trzeci i ostatni raz. Dopełniwszy tej tradycji, muzycy podają sobie ręce z gratulacjami i schodzą ze sceny, podczas gdy widzowie powoli opuszczają salę. To taki nieodłączny rytuał wiedeńskiej sceny koncertowej. Kiedyś zdarzyło mi się jednak być na koncercie, po którym oklaski trwały tak długo, że muzycy już opuścili scenę i dyrygent ukazał się jeszcze raz sam. Na jego twarzy było widać wielkie wzruszenie tym aktem uznania.
Z punktu widzenia słuchacza może oczywiście być wygodniej delektować się muzyką w salonie, w wygodnym fotelu niż na twardym krześle sali koncertowej. Ale płyta CD nie przekaże tych wszystkich emocji, wibracji i mistrzostwa muzyków. Bo słuch nie jest jedynym zmysłem, dzięki któremu odbieramy muzykę podczas koncertu, także wzrok i dotyk mają swój udział w owym wielowymiarowym doświadczeniu, jakim jest muzyka klasyczna. Może zwłaszcza nasze wrażenia wzrokowe odgrywają dużą rolę w recepcji koncertu. Oczywiście wrażenia te są różne w zależności od tego, gdzie siedzimy. Kiedy jest się w pierwszym rzędzie, zwykle można obserwować twarze, instrumenty i ruchy orkiestry oraz solistów. Ale dość często scena jest podniesiona i widzowie z pierwszego rzędu widzą tylko skrzypce, altówki czy wiolonczele, a kontrabasy znajdują się już poza zasięgiem ich wzroku. Aby ogarnąć całą scenę, najlepsze miejsce to balkon, pod warunkiem oczywiście, że widok jest odsłonięty. Myślę, że to szczególnie ważne dla utworów, gdzie sekwencje instrumentów zmieniają się kolejno, jak to ma na przykład często miejsce u Czajkowskiego. Widzowie mogą wtedy śledzić narastanie tematu muzycznego podejmowanego przez kolejne instrumenty, i podziwiać ich dialog. Zdarza się, że szereg instrumentów strunowych gra naraz pizzicato i efekt jest niesamowity. Wykonanie tego elementu gry wymaga bowiem skierowania wszystkich smyczków ku górze, co daje wrażenie jak gdyby na naszych oczach wyrastał smyczkowy „las”. Ale najbardziej niewiarygodny jest moment, kiedy smyczki wpadają jednocześnie w jeden rytm i wtedy te piętnaście skrzypiec brzmi tak jak pierwsze; przykładem niech będzie uwertura do opery Rusłan i Ludmiła Michaiła Glinki. Niektóre utwory wyzwalają taką energię, że aż podłoga drży pod stopami, mamy wrażenie, że ściany wibrują, a sufit nie wytrzyma pod naporem dzwięku. Nie tylko cała sala drga przy każdej nucie, ale każde uderzenie w kotły porusza nas aż do trzewi, do najgłębszych partii naszego jestestwa. Wiele razy zdarzyło mi się przeżywać taką euforię, na przykład słuchają Symfonii fantastycznej Hectora Berlioza, Requiem Mozarta czy, na pewnym szczególnym koncercie, występu grupy Fu-Un no Kai grającej na japońskich kotłach tradycyjnych, z udziałem Orkiestry Symfonicznej Uniwersytetu Waseda z Tokio.
Myślę jednak, że najciekawszym dla mnie jako widza przeżyciem były dwa koncerty, na których siedziałam na scenie za orkiestrą (bo i to czasem jest możliwe w wiedeńskiego Musikverein!). Miałam wrażenie że jestem częścią orkiestry. Za pierwszym razem mogłam nawet częściowo rozszyfrować partyturę flecistów znajdujących się przede mną, którzy grali XL i XLI Symfonię Mozarta, ale przede wszystkim mogłam z bliska podziwiać dyrygenta, którym był nie kto inny jak sam sir Simon Rattle. To niesamowite, jakie uczucia mogą malować się na twarzy dyrygenta! Drugim razem, kiedy siedziałam za sekcją kontrabasów, w programie były dwie symfonie Beetovena (VII i VIII). Znając bardzo dobrze niektóre fragmenty tych symfonii, w zdumieniu i zachwycie odkrywałam je na nowo, słuchając ich z perspektywy kontrabasów. Odczułam wtedy wielką chęć bycia znów częścią orkiestry, choćby amatorskiej, jak to kiedyś bywało. Zapragnęłam znów usłyszeć muzykę jak gdyby od środka, jako jej wykonawca.
Porozmawiajmy teraz o atmosferze i bywalcach sal koncertowych. Przede wszystkim oczekuje się od takiej widowni odpowiednich zachowań: żadnych komentarzy, szeptania czy pogaduszek z sąsiadem. I to „prawo ciszy” jest rzeczywiście przez wszystkich (może z małymi wyjątkami) respektowane. Oczywiście trudno jest powstrzymać kasłanie czy kichanie. W takich przypadkach może nas uratować to, że znając prezentowane utwory, damy ujście atakom kaszlu w momencie, gdy orkiestra gra najgłośniejsze partie (mnie zdarzyło się to kilka razy). Innym momentem, w którym widownia niejako przejmuje głos, mogąc się wykasłać czy zmienić spokojnie pozycję na swoim krześle, jest chwila, kiedy muzyka na krótko zawiesza się przed przejściem do następnej sekwencji. Jeśli chodzi o samych widzów i ich różne rodzaje, to można ich oczywiście podzielić ze względu na wiek czy pozycję społeczną. Bardziej interesujące wydają mi się jednak inne kryteria podziału. I tak wyróżniłabym osiem rodzajów widzów: Typowy, Turysta, Obserwator, Dyskretny Meloman, Natchniony, Czytelnik, Refleksyjny i Zasypiający.
Ten, którego określiłam jako Typowy, jest uważny, nie ujawnia zbytnio swych emocji, lubi muzykę klasyczną niekoniecznie się nią pasjonując. Nie jest znawcą, ale to dzięki niemu sale koncertowe są wypełnione. Specyfiką wiedeńskich koncertów jest też to, że dużą część widowni stanowią Turyści. Wszak Wiedeń nie byłby Wiedniem, gdyby na każdym kroku na przyjezdnych nie czychali sprzedawcy biletów konertowych. Paradując w swoich kostiumach, dość nieudolnie imitujących XVIII wiek, starają się przekonać przybyszów, że taki koncert to nieodłączny element wizyty w tym historycznym mieście. Znalazłam się więc kiedyś na koncercie w Towarzystwie Muzycznym wśród takiej przypadkowej grupy Turystów. Nie mogę powiedzieć, że była to uważna widownia: zdjęcia przed spektaklem (kiedy fotografowanie było zakazane), rozmowy podczas całego koncertu i wreszcie opuszczenie sali przed druga częścią. To był bardzo niespokojny koncert dla wszystkich. Inne kategorie widzów z mojej listy są rzadziej spotykane, chociaż typ Obserwatora też występuje dość często. To ten, co zamiast skupić uwagę na scenie i na muzykach, omiata wzrokiem całą salę, zatrzymując się na detalach dekoracji i twarzach innych widzów. Teraz, pisząc te słowa, pomyślałam: może to ja jestem Obserwatorką? Zdaje mi się jednak, że bliżej mi do Dyskretnego Melomana, jako że jestem bardzo zaangażowana w to, co słucham. Mam często wielką potrzebę uzewnętrznienia emocji, które przeżywam słuchając muzyki, chociaż nie daję tego tak bardzo po sobie poznać. Są to może tylko jakieś dyskretne ruchy głową, rytm wybijany stopami, czy pasaże wystukiwane palcami na poręczy fotela podczas koncertu. Dopiero kiedy nie ma publiczności, odruchowo naśladuję gesty dyrygenta i podśpiewuję partie utworów. Czy wszyscy melomani są równie dyskretni? Otóż istnieje też typ widza, który reaguje bardzo spontanicznie podczas koncertu – to Natchniony. Jest to typ raczej rzadki, bo tylko raz byłam świadkiem, jak młody człowiek przeżywał koncert Beethovena żywiołowo, bez żadnych zahamowań. Całkowicie wcielił się w rolę dyrygenta, naśladując jego ruchy, i chyba znał na pamięć te dwie symfonie, bo był bardzo przekonujący w swoich gestach. Inny wyjątkowy typ widza to ten, który nazwałam Czytelnikiem. Jak zresztą można inaczej określić kogoś, kto, zaopatrzywszy się w swoją partyturę, śledzi ją wzrokiem podczas całego koncertu tak, jakby czytał książkę? Przy czym dla dopełnienia analogii trzeba by wyobrazić sobie kogoś, kto podczas lektury słucha jednocześnie audiobooka. Siedząc obok młodego człowieka reprezentującego ten właśnie typ widza, zastanawiałam się czy chce się on upewnić, iż żaden błąd nie wkradł się do koncertu. A może był to student muzykologii lub przyszły dyrygent? I wreszcie dwie ostatnie kategorie widzów, które na pierwszy rzut oka można ze sobą pomylić, ale gdy przyjrzymy się im uważniej, widać różnicę. Oczywiście Refleksyjny i Zasypiający to ci z przymrużonymi oczami. Jednak podczas gdy pierwszy jest skoncentrowany i prawie nieruchomy na swoim miejscu, drugi pochyla się powoli do przodu, budząc się nagle, kiedy jego głowa opadła zbyt nisko.
Choć nie dla każdego widza koncert jest tak samo ważny, najistotniejsze jest to, że na ten krótki moment muzyka gromadzi przeróżnych ludzi, by wspólnie ją przeżywali.
Jako miłośniczkę muzyki klasycznej martwi mnie to, że jest ona wciąż zdominowana przez mężczyzn. Oglądając nagrania sprzed dziesięciu, dwudziestu lat można zauważyć niewielkie zmiany w pozycji, jaką zajmują kobiety w orkiestrze. Na dziesiątkach koncertów, których słuchałam na żywo w ostatnich latach, tylko dwukrotnie dyrygentkami były kobiety i, co warte odnotowania… obie pochodziły z Estonii. A wydawać by się mogło, że szczególnie we wschodniej Europie trudniejszy jest dostęp kobiet do takiej funkcji. Co ciekawe, wybór instrumentów w orkiestrze symfonicznej też uzależniony jest od płci. Podczas gdy perkusistami czy kontrabasistami są praktycznie tylko mężczyźni, mniejsze instrumenty smyczkowe czy instrumenty dęte drewniane cieszą się popularnością zarówno wśród kobiet, jak i mężczyzn. Bardzo rzadko można też spotkać mężczyznę grającego na harfie czy kobietę, która wybrała trąbkę lub puzon. W ogóle kobiety grające na instrumentach dętych są rzadkością. Nie wiem, czy to kwestia tylko rzadkiego wyboru niektórych instrumentów przez dziewczynki (wszak naukę muzyki rozpoczyna się w dzieciństwie), czy może w tych przypadkach trudniej zdobyć odpowiednią pozycję kobiecie? Pod względem zróżnicowania etnicznego skład orkiestry też może pozostawiać wiele do życzenia. Jest pewien odsetek muzyków o azjatyckich korzeniach w wielkich orkiestrach europejskich, ale to raczej wszystko. Problem prawdopodobnie leży u źródeł, w dostępie do nauki gry na instrumencie i do kształcenia się w tej dziedzinie. Mogę tylko mieć nadzieję, że to się zmieni w najbliższych latach.
Ogólnie, mimo pewnych obaw, jestem pełna optymizmu: przyszłość muzyki rysuje się kolorowo. Muzycy młodego pokolenia zadziwiają swoim profesjonalizmem i mistrzostwem. Byłam zachwycona koncertami Junge Deutsche Philarmonie, młodzieżowej orkiestry z Rumunii, Deutsches Bundesjugendorchester, Gustav Mahler Jugendorchester i młodzieżowej orchestry z Wiednia. Mam też w pamięci występ młodego skrzypka Emmanuela Tjeknavoriana, któremu właśnie towarzyszyła ta ostatnia, i jego cudowną interpretację Koncertu na skrzypce i orkiestrę (op. 77) Brahmsa. Kiedy solista wrócił na scenę, aby wykonać utwór na bis, zaprosił pierwszego skrzypka z orkiestry i wspólnie stworzyli, ku zadowoleniu widowni, wspaniały duet. To był niepowtarzalny koncert. Kiedy widzi się młodych, skromnych muzyków w tak świetnej formie, to trudno nie być optymistą.
Jest paradoksem, że często sama nazwa „muzyka klasyczna” wzbudza przerażenie i niechęć. Szczególnie ta na orkiestrę uważana jest za trudną i nieprzystępną. A przecież tak naprawdę spotykamy się z nią niemal na co dzień, poprzez filmy, reklamy czy gry video, nie zwracając na to uwagi. Każdego roku, przed świętami Bożego Narodzenia, rożne marki wykorzystują Taniec cukrowej wróżki, fragment pochodzący z dzieła Piotra Czajkowskiego Dziadek do orzechów. Również w filmach muzyka na orkiestrę jest dyskretnie wszechobecna. Dzieła wybitnych kompozytorów wykorzystują zarówno filmy niszowe (Stanley Kubrick w Barry Lyndon – Sarabanda Händla) jak i kasowe (Ocean’s Eleven – Światło księżyca Debussy’ego). Choć często nie znamy tytułów utworów, to ich fragmenty zapisane są w naszej podświadomości i wpływają na nasze gusta muzyczne. To nieprawda, że muzyka klasyczna jest elitarna i nieprzystępna. Wystarczy oswoić się z nią, zaczynając od utworu, kompozytora czy gatunku, który wyzwala emocje lub budzi wspomnienia. Im dłużej będziemy słuchać jednego utworu, z pewnością tym więcej nowych, pozytywnych elementów w nim odnajdziemy; może nas wyciszy, pokrzepi, zmotywuje? Koncert na żywo jest kolejnym etapem w poznawaniu naszego ulubionego dzieła. A potem możemy się dać ponieść w nieznane rejony, odkryć coś całkiem nowego. Tak na przykład zetknęłam się po raz pierwszy z poematem symfonicznym Szecherezada Nikołaja Rymskiego-Korsakowa w interpretacji orkiestry Filharmonii z Istambułu. Następnego dnia zakupiłam płytę CD z tym utworem i od tego czasu regularnie jej słucham, i zawsze z wielką przyjemnością.
Więc jeśli wahacie się, czy udać się na swój pierwszy koncert do filharmonii, to pomyślcie, że w najgorszym wypadku spędzicie dwie godziny nudząc się, ale macie jednocześnie szansę odkryć coś inspirującego, może zmysłowego lub duchowego, a może tak po prostu, po ludzku – wzruszającego. Z całego serca życzę Wam takiej przygody!
Z francuskiego przełożyła Alicja Suskiewicz