„Cóż by zrobili nasi biedni umęczeni intelektualiści, gdyby nie było tego cudownego azylu dla uciśnionych” – tak o Laskach, widzianych niejako z zewnątrz, z perspektywy „lewicy laickiej”, pisał w swoim dzienniku Marian Brandys, mający zresztą później spocząć na laskowym cmenarzu obok swojej żony, aktorki Haliny Mikołajskiej. „[S]łużba Bogu i niewidomym i coraz dotkliwszy, przy wielkim osobowym i organizacyjnym wzroście Lasek – Krzyż dający Łaskę” – tak z kolei pisał o duchowych źródłach tego miejsca jego wieloletni kapelan, bohater omawianej tu biografii, ksiądz Tadeusz Fedorowicz.
Dzieło religijno-dobroczynno-edukacyjne założone w drugiej dekadzie XX wieku przez matkę Różę Czacką przy udziale (między innymi) księdza Władysława Korniłowicza zajmuje szczególne miejsce w duchowej historii Polski. Łącząc pozytywistyczną tradycję inteligencko-społecznikowską i ortodoksyjny katolicyzm, stały się Laski – jak wiemy ze sławnych Rodowodów niepokornych Bohdana Cywińskiego – syntezą tych dwóch zwykle zwaśnionych w naszych dziejach nurtów. Syntezą, choć – wbrew temu, co czasem się o Laskach sądzi – to katolicyzm ostatecznie brał tu górę, stając się dla twórców tego ruchu ich prawdą życia. Jednak dzięki ich pokorze, gościnności i łagodności prawda ta mogła być atrakcyjna dla ludzi o najrozmaitszych zapatrywaniach i temperamentach.
Szczęśliwe życie. Opowieść o księdzu Tadeuszu Fedorowiczu to kolejna już rzecz o ludziach związanych z tym właśnie miejscem, jaką otrzymujemy dzięki niezastąpionej Bibliotece „Więzi”. Choć stoją one pewnie obok siebie na półce niejednego miłośnika laskowej duchowości, książki te nie tworzą żadnej serii, różnią się formą i wyglądem – jakby dla podkreślenia (a przynajmniej należy to podkreślić), że każda z tych postaci jest wyjątkowa i ciekawa sama w sobie.
W przypadku księdza Tadeusza Fedorowicza dodatkowo mamy naprawdę przebogaty życiorys, którego starczyłobo dla kilku osób. Dorastanie w zamożnej ziemiańskiej rodzinie na Podolu; gimnazjum, studia prawnicze i seminarium kapłańskie w przedwojennym Lwowie – i jednoczesny udział w organizacjach katolickich; dobrowolne towarzyszenie zesłańcom ze Lwowa na Syberię; rola kapelana w Armii Andersa; posługa wśród rodaków i pobyt w więzieniu w Kazachstanie; kilkadziesiąt lat pracy w Laskach; duszpasterstwo młodzieży podczas tak zwanych „wędrówek” (pieszych wycieczek po różnych zakątkach Polski – w szczytowym okresie uczestniczyło w nich nawet 80 osób); czterdzieści lat duchowego powiernictwa Karolowi Wojtyle jako biskupowi i papieżowi – to wszystko tylko hasła, za którymi kryje się barwna, gęsta rzeczywistość trwającego 95 lat życia, w szczegółach i z czułością opisana przez krewną i duchową wychowankę (uczestniczkę wspomnianych „wędrówek”), Izabelę Broszkowską. Charakterystyczne dla tego życiorysu są kontrasty, jak choćby między bogatym i barwnym życiem przedwojennym – fascynująca jest tu zwłaszcza postać babki ze strony ojca, Julii Fedorowicz z domu Pankratiew, Rosjanki, z którą mówiło się po francusku, prenumeratorki zagranicznych czasopism, miłośniczki podróży, posiadającej rodzinę w wielu miejscach Europy – a późniejszym „zwykłym życiem” księdza za PRL-u. Ale jest ten burzliwy życiorys zespolony jedną nicią wiary w Boga, wierności ludziom i miejscom (na Podole i do Lwowa wracał parokrotnie na starość, gdy już było można) i mądrego stosunku do przeszłości i tradycji.
Autorka, sprawnie posługując się formułą biografii, wykazuje jednocześnie szczególną pokorę wobec materiału źródłowego; nie tyle z niego korzysta, co stara się stworzyć dla niego ramy. Ma się wrażenie, że nic z tego materiału nie zostaje pominięte, a nierzadko przywoływane są dłuższe (nawet kilkustronicowe) wypowiedzi czy to samego księdza, czy wspominających go świadków.
Na ile można to ocenić, i nie byłaby to chyba opinia szczególnie kontrowersyjna, był ksiądz Tadeusz Fedorowicz – podobnie zresztą jak jego brat, również ksiądz, zmarły w młodym wieku Aleksander – człowiekiem świętym. Rdzeniem tej konkretnej świętości, jej swoistą melodią, było zaufanie Bogu, odczytywanie wszystkich kolei losu jako „dróg Opatrzności”. Łączyło się to u niego z wiarą w moc i sens kapłańskiego powołania. Gdy późniejszy biskup Bronisław Dembowski jako młody kapłan został wezwany na milicję, ksiądz Tadeusz radził mu: „Jeśli musisz się tam udać, to znaczy, że Bóg cię tam posyła. Pamiętaj o tym, że ci oficerowie milicji są ludźmi mającymi nieśmiertelne dusze, a ty jesteś kapłanem dla nich przez Boga posłanym”. W tych słowach wyraża się jego doświadczenie z Syberii i Kazachstanu i credo całego życia.
Wiara w Opatrzność, tak jak ją przeżywał ksiądz Fedorowicz, jest pochodną wiary we wszechmoc Bożą: że wszystko, co nam się przydarza, Bóg albo w jakimś sensie „zsyła”, albo – jeśli są to złe rzeczy – „dopuszcza”, dla jakichś swoich tajemniczych powodów, zawsze związanych z miłością. Przy tej mocnej wierze, która księdzu Fedorowiczowi pomagała służyć innym z miłością i nieodłącznym uśmiechem w najcięższych okolicznościach – przy takiej wierze bledną, wydaje mi się, dzisiejsze inteligenckie rozważania o „słabości Boga”, który może z nami współcierpieć, ale nie ma nad naszym losem żadnej kontroli.
Ta ufność pokładana w Bogu wybrzmiewa w sposób szczególny w ostatnim rozdziale książki, poświęconym starości i umieraniu, a opartym w większości na świadectewach dwóch osób – dra Jana Piotra Płonimskiego, jednego z lekarzy zajmujących się księdzem Fedorowiczem w ostatnim okresie jego życia, oraz siostry franciszkanki z Lasek, Anity Harasim FSK, która pełniła funkcję pielęgniarki i opiekunki. Oboje zwracają uwagę na szczególną zdolność księdza do odwracania uwagi własnej i innych od swoich, poważnych i narastających z wiekiem, dolegliwości. Dr Płonimski ujmował to w tych słowach: „Zwróciło moją uwagę, że nie analizował swoich dolegliwości (co jest typowe dla większości pacjentów), nie obserwował ich, czy narastają, czy nie pojawiają się inne. Było to poza nim”. Zamiast na bólach czy niedogodnościach, skupiał się na odwiedzających go gościach, na modlitwie i na obserwowaniu przyrody – chmur czy ptaków, co było zresztą jedną z jego życiowych pasji. W żartach nazywał badających go lekarzy „ornitologami”.
Jeszcze jeden może przymiot księdza Tadeusza warto szczególnie odnotować: jego łagodność, cierpliwość, wyrozumiałość. Nie brała się owa „tolerancja” z relatywizmu, z niedostrzegania błędów czy grzechów; była raczej pewną strategią radzenia sobie z błędem i grzechem, wedle której, raczej niż zwalczać je wprostu, przeciwstawia się im dobro:
Pan Jezus nam przypomina, żebyśmy nie wyrywali gwałtownie kąkolu i pszenicy. […] Należy nie tyle walczyć ze złem, co czynić dobro. Kijem nie bić w ciemność, tylko z tego kija uczynić pochodnię i oświetlać drogę. Przez czynienie dobra odbudujemy kulturę naszego narodu. Trzeba nam jednak stale łaski Bożej, łaski i światła, jakie płyną z modlitwy szczerej i z Eucharystii. Całe życie musimy uczyć się być dobrymi.
Prostota tej homilii jest charakterystyczna dla księdza Fedorowicza, który miał dar, po pierwsze, jasnego widzenia spraw ducha, a po drugie – ubierania mądrości w słowa proste, sentencjonalne, łatwo zapadające w pamięć. Czasem przybierało to formę żartobliwych powiedzonek, jak na przykład „Koń je zimne i ile ma siły” na uzasadnienie wstawania od stołu do odwiedzających go penitentów. Duchowość księdza Fedorowicza pełna jest takiej franciszkańskiej prostoty, ale chyba również dlatego, że opiera się na klarownym, racjonalnym fundamencie filozoficzno-teologicznym, tak charakterystycznym dla formacji spod znaku Stowarzyszenia Katolickiej Młodzieży Akademickiej „Odrodzenie”, z której wywodziło się wiele postaci z kręgu Lasek, ale też przedwojennego wileńskiego „Paxu” i powojennego „Tygodnika Powszechnego”.
Pełno w tej książce rozmaitych postaci i ciekawych epizodów ze wszystkich okresów życia księdza Fedorowicza – właściwie co parę stron, jeśli nie na każdej, pojawia się jakieś nowe nazwisko, a przy okazji – jakieś wspomnienie. Dowiadujemy się na przykład (a są to tylko dwa losowo wybrane epizody), że za lwowskich lat pozował on Janowi Rosenowi do przedstawienia św. Jerzego w ramach polichromii w katedrze ormiańskiej – a także o misji, zleconej mu przez Jana Pawła II, gdy wybierał się na starość do Ziemi Świętej, zbadania prawowierności ojca Daniela Rufeisna OCD (izraelski karmelita badanie przeszedł pomyślnie). Są też nazwiska, które przewijają się wielokrotnie – jak wielkiego filozofa Stefana Swieżawskiego, przyjaciela jeszcze z czasów gimnazjalnych. Do pierwszego między nimi spotkania miało dojść, wedle wspomnienia Stefana, „na jednym z kinderbalów lwowskich”, czy też, jak pamiętał to ksiądz Fedorowicz, „we Lwowie u Kosielskich na zakończenie lekcji tańców, gdzie ty, Stefanie, grałeś na fortepianie, a myśmy tańczyli”. Przyjaźń trwała do śmierci obu panów na początku lat 2000.
Najbardziej wyjątkowa jednak jest chyba historia kontaktów z Wojtyłą, z którym zdarzyło się mu nawet latać wspólnie helikopterem. Przyjaźń z Papieżem Polakiem ksiądz Fedorowicz podsumował tymi ujmującymi słowy, nadającymi się chyba na podsumowanie niniejszej recenzji:
Wszystko to razem jest dla mnie niepojęte, dleczego to tak? Może to, że umiem słuchać i nie przeszkadzam. A Papież, werbalizując swoje myśli, kontroluje sam siebie – nie wiem, czy słusznie tak myślę, ale innej racji nie widze. Możę moje rekolekcje na Jasnej Górze [dla episkopatu, na prośbę prymasa Wyszyńskiego – od tych rekolekcji rozpoczął się kontakt z Wojtyłą] były bardzo «obiektywne» i to go zachęciło do rozmowy, i nadal jestem jak najbardziej obiektywny – tak jakby mnie nie było. Zresztą niczego w tym nie rozumiem. Sam prawie nic nie mówię – bo i nie mam nic do mówienia. A Papież jakoś ufa mojej dyskrecji.
Wszystko to jest zdumiewającą historią, której w istocie zupełnie nie rozumiem.
Laski, 15 I 1996 X. T. F.